„Nie chciałam usługiwać rodzinie w święta. Miałam dość stania przy garach, gdy inni radośnie odpoczywali”
„Planuję, gotuję, sprzątam, rozdzielam zadania, których i tak nikt nie wykonuje, a potem podaję półmiski, zbieram talerze, zmywam i... czasem uda mi się usiąść na dziesięć minut, zanim trzeba dzieciom pomóc znaleźć baterie do zabawek”.

Mam dwóch synów i męża, który twierdzi, że pomaga, jak może. Co ciekawe – nie przeszkadza mu mówić tego z fotela, gdy ja w tym czasie robię trzecią turę pierogów. Od ośmiu lat urządzam Wigilię dla całej naszej rodziny. I kiedy mówię „urządzam”, mam na myśli dokładnie to: planuję, gotuję, sprzątam, rozdzielam zadania, których i tak nikt nie wykonuje, a potem podaję półmiski, zbieram talerze, zmywam i... czasem uda mi się usiąść na dziesięć minut, zanim trzeba dzieciom pomóc znaleźć baterie do zabawek.
W tym roku coś się zmieniło. Może dlatego, że jestem bardziej zmęczona niż kiedykolwiek. Pracuję na pełen etat, dzieci są coraz bardziej wymagające, a w domu – jak zwykle – wszystko spada na mnie. Może dlatego, że już nie chcę być tylko „tą, która ogarnia”. Mam wrażenie, że nikt mnie nie widzi. Tylko moje ręce, które niosą, gotują, zmywają. Nikt nie pyta: „A ty, Julia, jak się czujesz?”
Wczoraj w pracy koleżanka powiedziała coś, co siedzi mi w głowie od wtedy jak drzazga:
– Nie wiem, jak ty to robisz. Ja bym się dawno zbuntowała.
Uśmiechnęłam się tylko, ale w środku czułam złość na siebie samą. Może powinnam się zbuntować…
Mąż nie chciał pomagać
– Marek, a może w tym roku ty zajmiesz się śledziami i karpiem? – rzuciłam niby mimochodem, ale głos zadrżał mi w połowie zdania.
Siedział przy komputerze w dresie, jednym okiem zerkając na jakiś mecz, drugim scrollując telefon.
– Ale przecież ty to zawsze ogarniesz najlepiej, kochanie – uśmiechnął się, jakby to był komplement.
Zamarłam.
– Wiesz co? Nie chcę tego słyszeć. Ja nie chcę w tym roku nic robić – powiedziałam ciszej, ale dobitnie.
– Oj Julka, co ty znowu… Przecież robisz to co roku i wychodzi ci świetnie. Święta to twoja specjalność – rzucił bezmyślnie, jakby mówił o pierogach z paczki.
– Ty nawet nie wiesz, ile to kosztuje – przerwałam mu, czując, jak serce zaczyna walić. – Nie tylko czasu. Tego, że zamiast spędzać święta z dziećmi, latam z odkurzaczem i termometrem do pieczeni. Że cała rodzina siedzi i śmieje się przy stole, a ja sprawdzam, czy coś się nie przypala.
Spojrzał na mnie zdziwiony, może pierwszy raz od dawna naprawdę.
– To może zamówmy catering? – zaproponował po chwili.
Prychnęłam.
– Naprawdę myślisz, że tu chodzi o jedzenie? Chodzi o to, że nikt mnie nie widzi. Widzą to, co zrobiłam. Ale nie mnie.
Zamilkł. A ja poczułam, jak łzy cisną się do oczu, mimo że bardzo nie chciałam. Wyszłam do kuchni. Usiadłam na taborecie. Patrzyłam na stertę przepisów, które sama zapisałam lata temu z myślą, że kiedyś dzieci będą pomagać, Marek będzie kroił warzywa, a ja wreszcie poczuję się jak część rodziny, a nie personel. Chciałam w tym roku odpuścić. Ale wiedziałam, że znowu to zrobię. Jak zwykle. Jak zawsze.
Teściowa nie chciała mnie słuchać
Telefon zadzwonił o 9:12. Na ekranie: Teściowa Barbara. Wciągnęłam głęboko powietrze, jakbym miała zejść pod wodę bez tlenu.
– Dzień dobry, Julka – jej głos był jak zawsze donośny i rzeczowy. – Dzwonię, żeby ustalić listę potraw. Wiadomo, że musi być barszcz z uszkami, karp w galarecie, sernik z twoim spodem i makowiec, ten zawijany. A! I nie zapomnij o kompocie – wiadomo.
– Basiu, a może w tym roku coś zmienimy? – przerwałam jej wyliczankę. – Myślałam, żeby zrobić mniej. Albo żeby każdy coś przyniósł…
Zapadła cisza.
– Julka – odezwała się po chwili – Święta to tradycja. A ty zawsze tak pięknie wszystko przygotowujesz. Bez twojego barszczu to już nie to samo.
– No właśnie – odpowiedziałam, starając się, żeby głos mi nie zadrżał. – Ja. Zawsze. Sama. A może w tym roku tradycja obejmie też twoją pomoc?
Roześmiała się, jakbym powiedziała żart.
– Ależ kochanie, ja już się w życiu nagotowałam. Ty jesteś młoda, energiczna. Tobie to sprawia przyjemność!
– Nie. Już mi nie sprawia.
– Oj, Julka… coś ty dziś taka napięta? Zrób sobie melisę – rzuciła beztrosko. – Ja do was przyjadę przed kolacją, to pewnie już wszystko będzie gotowe, co?
Rozłączyłam się bez słowa. A potem długo wpatrywałam się w telefon, jakby miał mi powiedzieć, czemu przez tyle lat nikt nie zauważył, że już dawno przestało mi być miło.
Byłam zmęczona
Wigilia. 8 rano. Już smażyłam cebulę do kapusty. Obiecałam sobie, że w tym roku nie zrobię nic. Nic. A jednak stałam. W fartuchu. Z
– Mamo, a będzie karp tak jak w zeszłym roku? – zapytał młodszy, jeszcze w piżamie.
– Będzie – odpowiedziałam machinalnie, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
O 11 Marek powiedział, że jeszcze skoczy do sklepu po cytryny, bo mama zawsze do ryby cytrynę. O 12 Kasia napisała, że przyjdzie chwilę później, bo „musi się jeszcze ogarnąć”. Dzieci biegały po kuchni, ja goniłam je ze szmatą, a mój kręgosłup krzyczał „usiądź”. O 16 miałam ugotowane 12 potraw, spocone plecy, dwie plamy na bluzce i zero energii.
Wszyscy przyszli punktualnie na 18. Pachniało grzybami, piernikiem, świerkiem. Wszyscy zachwyceni. Usiedliśmy. Zaczęli jeść. Marek opowiadał coś śmiesznego, Barbara kiwała głową z aprobatą, dzieci oblewali się barszczem. Nagle ktoś – nie pamiętam już kto – rzucił od niechcenia:
– Julka, może podasz kompot?
I wtedy się to stało.
– Nie – powiedziałam cicho. A potem głośniej: – Nie podam.
Zamarli. Cisza, jakby ktoś ściszył świat.
– Co się stało? – spytał Marek, niepewnie.
– Wstań i weź sobie sam – odparłam, patrząc mu w oczy. – Ja już nie służę dzisiaj.
Wyszłam z pokoju. Usiadłam na zimnej podłodze w kuchni. Nogi mi się trzęsły. Ale pierwszy raz w życiu... poczułam się naprawdę lekko.
Nie wytrzymałam
– Julka, kochanie, może powiesz, o co chodzi? – Marek stanął w progu kuchni, jakby bał się wejść.
Siedziałam na podłodze. Oparta o szafkę, z kolanami pod brodą. Czułam się pusta. Zza niego wychyliła się Barbara. Usta miała zaciśnięte jak zawsze, gdy coś szło nie po jej myśli.
– Wychowałaś się w domu, gdzie kobieta dbała o święta. Co się z tobą stało? – rzuciła z wyższością, jakby mówiła do niesfornej córki, nie do trzydziestopięcioletniej kobiety.
Podniosłam wzrok. Spojrzałam na nią i nie poznałam tej osoby. A może po raz pierwszy zobaczyłam ją bez iluzji?
– Może po prostu przestało mnie to bawić – powiedziałam cicho. – Może nie chcę już być kucharką, kelnerką i sprzątaczką w jednym.
Barbara prychnęła, ale nie odpowiedziała. Wtedy weszła Kasia. Wysoka, zgrabna, pachnąca drogimi perfumami.
– O co ten dramat? – spytała beztrosko. – Przecież zawsze tak było. My siedzimy, Julka robi. No i działało, nie?
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. I wtedy to poczułam. Że nikt nie zauważył, jak się zmieniam. Że przez tyle lat zbudowałam im teatrzyk, w którym grali swoje role – a teraz, gdy nagle zgasiłam światło, nie wiedzą, co robić. Kasia usiadła obok mnie. Nie patrzyła na mnie jak siostra. Raczej jak kobieta, która coś nagle zrozumiała.
– Wiesz... zawsze myślałam, że to ci sprawia przyjemność – powiedziała po chwili.
Spojrzałam na nią, z goryczą na ustach.
– A ty myślisz, że ja nigdy nie miałam ochoty tylko siedzieć z winem? Jak ty?
Mąż był otwarty na zmiany
Po świętach było cicho. Nikt nie dzwonił, nikt się nie odezwał. Barbara przysłała SMS-a: „Mam nadzieję, że już ci lepiej”. Kasia wrzuciła zdjęcie z wyjazdu do spa. A Marek... Marek chodził po domu jak po polu minowym.
– Może... może pogadamy? – zapytał w końcu.
Usiedliśmy wieczorem przy stole. Ten sam stół, przy którym zaniemówiłam, gdy ktoś poprosił o kompot.
– Ja nie chciałem, żebyś czuła się jak służąca – zaczął, spuszczając wzrok.
– Ale się czułam. Od lat. I nikt nie zapytał, czy jeszcze daję radę.
Wziął głęboki oddech. Widziałam, że nie wie, od czego zacząć.
– Co chcesz zmienić? – zapytał.
Poczułam, jak wewnątrz rośnie mi coś między lękiem a determinacją.
– Chcę, żebyśmy byli zespołem. Od dziś dzielimy obowiązki. Gotowanie, sprzątanie, opieka nad dziećmi – wszystko. Każdy coś robi. Dzieci też.
– Dzieci? Mają tylko sześć i dziewięć lat…
– Właśnie. Lepiej, żeby wiedziały, że mama to nie robot. I że dom to wspólna sprawa.
Spojrzał na mnie długo.
– Wiesz… Przez lata myślałem, że tak musi być. Że to naturalne.
– Nie chcę być twoją mamą. Chcę być twoją partnerką – powiedziałam wprost.
Marek skinął głową. A potem zapytał:
– Co mam zrobić?
To był pierwszy raz, gdy naprawdę mnie usłyszał.
– Idź po odkurzacz – uśmiechnęłam się.
Julia, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W Wigilię otworzyłem drzwi zupełnie obcej kobiecie i nie żałowałem. Rano przygotowała mi cudowne świąteczne śniadanie”
- „Wigilia to nie drogie prezenty i uginające się stoły. Łzy w oczach kuzynki, przypomniały mi, co jest najważniejsze”
- „Chciałam pomóc w domu przed świętami, ale matka ględzi, że do niczego się nie nadaję. Ma mnie za życiową niedorajdę”