„Nie chciałam, żeby dzieci w święta poczuły, że klepiemy biedę. Teraz widzą mnie, jak płaczę nad pustym portfelem”
„W pracy na kasie udaję, że wszystko gra. Żartuję z klientami, dziękuję za dodatkowe zmiany, ale to teatr. Prawdziwa ja to ta, która siedzi wieczorami przy kuchennym stole i liczy rachunki. I marzy, żeby dzieci nie widziały biedy. Nie chodzi o prezenty. Chodzi o to, by czuli się jak każde inne dziecko”.

- Redakcja
Znowu obudził mnie budzik o 5:30. Za oknem jeszcze ciemno, w mieszkaniu zimno. Skradałam się cicho, żeby nie zbudzić Zosi i Olka. Oni nie mogli wiedzieć, że w portfelu mam tylko 42 złote, a do wypłaty sześć dni. Że w lodówce została resztka mleka i ćwierć kostki masła. Że codziennie kalkuluję, co kupić, a z czego zrezygnować. W pracy na kasie udaję, że wszystko gra. Żartuję z klientami, dziękuję za dodatkowe zmiany, ale to teatr. Prawdziwa ja to ta, która siedzi wieczorami przy kuchennym stole i liczy rachunki. I marzy, żeby dzieci nie widziały biedy.
– Martuś, szykujesz już coś na święta? – zagadnęła Jadzia, sąsiadka, gdy mijała mnie przy sklepie.
– No pewnie – skłamałam z uśmiechem.
Nie powiedziałam, że Zosia narysowała choinkę i piernikowy domek z podpisem „dla mamy”. Że Olek zapytał, czy będzie w tym roku karp. Nie wiem, czy będzie, ale jedno wiem – zrobię wszystko, żeby nie musieli się wstydzić. Nie chodzi o prezenty. Chodzi o to, by czuli się jak każde inne dziecko. Choć przez te kilka świątecznych dni.
Miałam ochotę się rozpłakać
Czekałam na wypłatę jak na zbawienie. Przyszła w piątek – 1842 złote. Zanim wróciłam do domu, na koncie zostało niecałe pięćset. Rachunki, rata za lodówkę, zaległość za przedszkole Zosi. I jeszcze lekarz – Olek kaszlał od dwóch tygodni. W sobotę po pracy weszłam do sklepu i zaczęłam szukać czegokolwiek „na Mikołajki”. Wzięłam dwa zestawy – jeden z długopisem, drugi z mini klockami, po 9,99. Jeszcze czekoladowy Mikołaj, na promocji z kartą. Miałam ochotę się rozpłakać, ale tylko uśmiechnęłam się do kasjerki, jakby wszystko było w porządku. Wieczorem, gdy dzieci zasypiały, usłyszałam szept Olka:
– Mamo, a będzie w tym roku ten piernikowy domek?
Serce mi się ścisnęło. Uśmiechnęłam się przez łzy:
– Zobaczymy, kochanie. Może tak.
Wiedziałam, że nie będzie. Ani piernika, ani czasu. Zgodziłam się na każdą dodatkową zmianę, byle tylko uzbierać na grudzień. Później siedziałam w kuchni i zastanawiałam się, czy powinnam wziąć pożyczkę. Szybką, chwilówkę, ale przypomniałam sobie zeszły rok, jak spłacałam to przez trzy miesiące i zabrakło mi na leki. Nie mogłam zasnąć. Płakałam cicho, żeby dzieci nie słyszały. Bo jakim cudem inni mają choinki, renifery i ciepły barszcz z uszkami, a ja siedzę i boję się, że zabraknie mi na chleb?
Nie mogłam się załamać
W poniedziałek rano wystawiłam stary telefon – mój, jeszcze z popękanym ekranem. Napisałam „okazja, sprawny”. Po godzinie ktoś zapytał, czy puszczę za stówkę. Zgodziłam się od razu. Później otworzyłam szufladę, tę najgłębiej schowaną. Leżał tam pierścionek po mamie. Złoto nie do końca w moim guście, ale jedyna rzecz, którą miałam z sentymentem. Włożyłam go do kieszeni, jakby miał mnie poparzyć. W lombardzie facet spojrzał na mnie bez emocji.
– 280 złotych mogę dać – rzucił, jakby mówił o kartonie mleka.
– A ile jest warty? – zapytałam cicho.
– Na oko? Czterysta, ale tu jest lombard, nie jubilerka. Bierze pani?
Wzięłam. Wyszłam i przysięgłam sobie, że go kiedyś odkupię. Kiedyś. W pracy klient rzucił reklamówką na taśmę:
– Macie te kasy jak za PRL-u, wszystko się wlecze. Ile można czekać?
Zacisnęłam zęby. Kierowniczka, stojąca obok, spojrzała na mnie chłodno:
– Marta, możesz się bardziej streszczać? Ludzie czekają.
Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Odwróciłam się i weszłam na zaplecze. Usiadłam na kartonie po pomarańczach i rozpłakałam się bezgłośnie.
– Po co ja się tak szarpię? – myślałam. – Po co się zadręczam, skoro i tak zawsze jestem ze wszystkim do tyłu?
Zgarnęłam twarz w dłonie i próbowałam oddychać. Nie mogłam się załamać. Nie teraz. Dzieci czekają.
Nie mamy nic, ale mamy siebie
Zegar w kuchni wskazywał 21:37. Dzieci już spały, a ja siedziałam nad otwartym portfelem. Liczyłam: 13 zł i 20 groszy. Do Wigilii – dziewięć dni. Do wypłaty – trzy tygodnie. Zamknęłam oczy. W głowie przelatywały mi ceny – cukier, masło, mak. Nie mówiąc już o rybie, uszkach, choince… W tym roku nawet gałązki nie będzie. Patrzyłam na te trzynaście złotych jak na wyrok. I wtedy się złamałam. Pierwszy raz od miesięcy. Oparłam głowę na rękach i zaczęłam płakać. W ciszy, bez dźwięku.
– Mamo? – usłyszałam cichy głosik.
Zosia stała w progu, w piżamie, z rozczochranymi włosami. Olek szedł za nią, przecierając oczy.
– Mamusiu, dlaczego płaczesz? – zapytał Olek.
Otarłam szybko twarz.
– Nic, kochanie. Po prostu… zmęczona jestem.
– To przez święta? Że nie mamy prezentów? – Zosia mówiła cicho, ale zbyt mądrze jak na ośmiolatkę.
Zaczęłam zaprzeczać, ale wtedy Olek mnie przytulił.
– Mamo, nie musimy mieć prezentów. Możemy po prostu być razem.
I Zosia dołączyła. Otulili mnie swoimi małymi ramionami, jakby chcieli powiedzieć: „Widzimy cię. I kochamy, nawet jeśli nie ma piernika”. Płakałam dalej, ale inaczej. Bo może nie mamy nic, ale mamy siebie. I choć mnie zżera wstyd i poczucie porażki, oni – oni chcieli tylko mojej obecności. A ja tak bardzo chciałam dać im wszystko, że zapomniałam, że jestem dla nich wszystkim.
Zamarłam, gdy zadzwonił
Telefon zadzwonił po południu. Numer nieznany. Pomyślałam, że może fundacja, może jakaś paczka…
– Marta? – głos po drugiej stronie był zbyt znajomy. Zbyt dawno niesłyszany.
Zamarłam. Od razu poznałam. Paweł. Ojciec moich dzieci. Ten, który sześć lat temu spakował torbę i wyszedł „na chwilę”, i nie wrócił.
– Czego chcesz? – wycedziłam przez zęby.
– Marta, wiem, że nie powinnam dzwonić, ale… dowiedziałem się o was. O tym, jak żyjecie. Wiem, że masz ciężko. Chcę… pomóc.
– Pomóc?! Po sześciu latach milczenia? Ty w ogóle wiesz, co te dzieci jedzą?! Co ja przeżywałam?! – głos mi drżał. – Nie masz prawa się odzywać.
Po drugiej stronie długo była cisza. W końcu westchnął:
– Masz rację. Schrzaniłem wszystko, ale się ogarnąłem. Pracuję, mam dach nad głową, nie robię już głupot.
– Medal ci za to dać? – prychnęłam.
– Nie, ale chcę przyjechać. Na Wigilię. Przywieźć coś. Porozmawiać. Zobaczyć dzieci.
Zamilkłam. Chciałam powiedzieć „nie”. Krzyczeć, ale coś we mnie – zmęczenie, bezsilność – kazało mi się zawahać.
– Nie wiem. Nie obiecuję nic, ale… jak przyjedziesz, nie stój tylko w drzwiach z reklamówką i słodkimi słówkami. Bo dzieci cię pamiętają. I ja też.
– Będę – powiedział tylko. I się rozłączył.
Stałam przy oknie długo. Śnieg padał, dzieci w pokoju rysowały na kartkach choinkę. I myślałam, że może znowu pozwalam sobie wierzyć. Może jestem głupia, ale może też… nie dam już rady ciągnąć wszystkiego sama.
Wigilia z nieznajomym
Zosia biegała od rana w opasce z reniferami. Olek próbował robić łańcuchy z papieru. Ja mieszałam barszcz z kartonu, jakby to był świąteczny rarytas. Było skromnie, ale cicho, spokojnie. Aż zadzwonił domofon. Dzieci podskoczyły.
– Może Mikołaj! – zawołała Zosia.
Nie. To był Paweł. Stał w drzwiach z dwiema siatkami – jedzenie, jakieś paczki, czekolada. Wyglądał inaczej. Siwiejące włosy, zmarszczki przy oczach, ale też... spokój? Może tylko grał.
– Cześć – powiedział cicho.
Zosia się schowała za mną. Olek patrzył na niego długo.
– To tata? – zapytał w końcu.
– Tak – przytaknęłam. – Tylko… trochę późno.
Wpuściłam go. Usiadł przy stole, niezgrabnie, jak ktoś obcy. Dał dzieciom paczki, powiedział, że bardzo za nimi tęsknił. One były ostrożne, ale nie niechętne. Małe serca miękną szybciej niż nasze. Wieczorem, gdy dzieci zasnęły, siedzieliśmy przy herbacie.
– Myślisz, że wszystko można naprawić jednym przyjazdem, barszczem i czekoladkami? – spytałam.
– Nie, ale mogę zacząć. Od tego. Od bycia.
Patrzyłam na niego długo. Nie wiedziałam, czy chcę dać mu drugą szansę, ale patrzyłam też na twarze dzieci, kiedy się uśmiechały, patrząc na „tego pana” z opowieści. Nie wybaczyłam. Jeszcze nie, ale pozwoliłam mu zostać. Dla nich.
Marta, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Utknęłam z facetem mdłym jak karp w galarecie. Oświadczył mi się w wigilię, bo tak mu mamusia kazała”
- „Po 15 latach wróciłam ze Szkocji do kraju, bo tęskniłam za ojczyzną. Niestety Polacy nie przyjęli mnie zbyt ciepło”
- „Choć mam 70 lat to nie jestem za stara na przygody. Los sprawił, że w starej windzie poczułam się jak nastolatka”