„Nie pasowałem do tej brudnej obory zabitej dechami. Wieś zabrała mi skarpetki, ale dała miłość”
„Wszedłem do stawu. Podłoże było miękkie i natychmiast wpadłem po pas. Nie mogłem wyciągnąć nogi z mułu, który jakby dalej się zapadał. Nie mogłem się ruszyć, a z minuty na minutę coraz bardziej zapadałem się w muł, który sięgał mi już do piersi”.

- Michał, 29 lat
Tego ranka mama postanowiła zrobić mi typową, cotygodniową awanturę. Wszystko, co miała mi do powiedzenia, słyszałem już setki razy…
– Ile ty masz lat, Michał? – zadała to pytanie po raz kolejny.
– Ale o co ci chodzi, mamo?! Przecież wiesz, ile mam lat!
– Masz 29 lat.
– No i co? – odparłem
– Kiedy byłeś w szkole średniej, powtarzałam sobie, że jesteś po prostu skryty, mało towarzyski, że na pewno rozkręcisz się na studiach. Potem w czasie studiów myślałam, że jesteś skupiony na dziedzinie, która cię pasjonuje, ale teraz jestem po prostu zdesperowana! – wykrzyknęła moja rodzicielka.
– Dlaczego? – zapytałem, bo nie wiedziałem co konkretnie ma na myśli.
Matka wyrzuciła mnie z domu!
– Synu, od blisko trzydziestu lat mieszkasz w tym samym pokoju, siedzisz w nim non stop, czytając książki, chyba że wychodzisz do pracy. Z pracy wracasz prosto do domu, kładziesz się na łóżku i dalej czytasz książki. Żadnych przyjaciół, żadnych dziewczyn ani chłopaków.
– Mamo, też chciałbym się zakochać, ale nie spotkałem kobiety, która by mi odpowiadała!
– A to dziwne! Przecież tłumy defilują po naszym salonie! – mama prychnęła ironicznie. – Jesteś psychologiem, udzielasz rad ludziom. Jak możesz to robić, skoro sam z ludźmi nie masz kontaktu?! Od dziesięciu lat nie było w naszym domu żadnego twojego kolegi, żadnej koleżanki! Nie da się żyć w takiej pustce!
– Mamo – dzisiejsza rozmowa była dla mnie trudniejsza niż zwykle – jeśli tak cię to boli, mogę się wyprowadzić! – Nie mówiłem tego poważnie, mama by mnie przecież nie wyrzuciła, poza tym, dokładałem się do budżetu.
– Nie tylko możesz, ale musisz – powiedziała mama spokojnie. – Za miesiąc zacznie się remont mieszkania. Od śmierci twojego taty nie było tu malowania, a i rury trzeba wymienić. Oddaję klucze ekipie remontowej, razem z ciocią Wisią jadę do Ciechocinka, natomiast ty będziesz się musiał gdzieś przenieść. Myślę, że to dobry początek zmian. I dla ciebie, i dla mnie.
– Jak to, mamo?! Dokąd mam iść? Wyrzucasz mnie!? – w jednej chwili zrobiło mi się zimno na myśl, że będę musiał się ruszyć.
– Wiedziałam, że tak zareagujesz. Masz trzy wyjścia: wynająć sobie gdzieś pokój, iść do hotelu albo pojechać do naszych kuzynów pod Inowrocław. Potrzebują pomocy, przydasz się! – miała już wszystko zaplanowane.
– Ale ja jestem psychologiem, terapeutą! Nie rolnikiem! – powiedziałem zgodnie z prawdą.
– Do zbierania szparagów nie potrzeba dyplomu Akademii Rolniczej!
Mama wyszła, lekko trzaskając drzwiami. Najpierw próbowałem sobie ten pokój wynająć. Rzecz w tym, że nikt nie chciał mnie przyjąć na dwa tygodnie…
– Zwykle w takiej sytuacji idzie się pomieszkać do znajomego! – rzuciła z kuchni mama.
Nie pasowałem tam
Chciał nie chciał, zapakowałem się w pociąg i ruszyłem pod Inowrocław. Nie znałem kuzynów, coś tam mama mówiła oczywiście, zrozumiałem, że to starzy, bezdzietni ludzie. Z pociągu zadzwoniłem na telefon komórkowy Waldka, tego kuzyna, a on się uparł, że po mnie wyjedzie. Jednak gdy postawiłem stopę na peronie, nie zobaczyłem żadnego starszego pana. Przeszedłem stację wzdłuż i wszerz… Wtedy znów zadzwonił telefon.
– Przepraszam, Michał, wyskoczyłem jeszcze po browarek – musimy oblać nasze spotkanie!
Browarek? Spotkanie? Nieźle się zaczyna, jeszcze się okaże, że to jakiś wiejski pijak… No ale się nie okazało. Się okazało zupełnie coś innego. Na parkingu przed dworcem czekał na mnie facet mniej więcej w moim wieku, w skórzanej kurtce i bojówkach.
– Cześć, bracie – wreszcie się poznaliśmy! – wołał do mnie już z daleka, a potem kazał mi wskakiwać do swojego jeepa.
Wszystko wyglądało inaczej, niż sobie wyobraziłem. Waldek był faktycznie kuzynem mojej mamy, tylko młodszym od niej o połowę, jak to się zdarza w rodzinach, gdzie od pokoleń rodzi się dużo dzieci. Skończył studia w Krakowie, ożenił się z Kasią i postanowił wynieść się na wieś, żeby uprawiać szparagi. Co roku, gdy tylko łodygi zaczynały wysuwać się z ziemi, skrzykiwał grupę znajomych i robił jedną wielką imprezę. Najpierw praca, potem zabawa przy grillu i muzyce. Jednym słowem, wszystko to, co „kocham”.
Słabo mi się robiło na samą myśl o tym, że mam spędzić w tej wielkiej hippisowskiej osadzie całe dwa tygodnie. Pękłem już pierwszego ranka. Nie wiem, czy komuś z was zdarzyło się zbierać szparagi. Otóż idzie się wzdłuż paska ziemi, z którego gdzieniegdzie wystają białe lub zielone – ale Waldek uprawiał białe – główki szparagów. Trzeba je po pierwsze wypatrzyć, po drugie – wyciągnąć i delikatnie ułożyć w koszyku. Krok do przodu i znów to samo.
Robota nie byłaby może taką męką, gdyby nasz gospodarz nie zarządził, że będziemy iść w równym rytmie, śpiewając głupie stare szlagiery. Może innym pomysł się spodobał, ja uważałem, że jest infantylny. „Jak się masz, kochanie, jak się masz… Powiedz mi, kiedy znowu cię zobaczę…” I hop! Szparag wędruje do koszyka. Co za żenada, wstydziłem się za nich wszystkich. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że działka, którą czyściłem ze szparagów, leżała na samym skraju, dlatego gdy tylko dotarłem do końca, czmychnąłem w bok i ukryłem się w budynku gospodarczym stojącym nieopodal. Nikt nie zauważył!
Nieznajoma w stogu siana
To była stara stodoła. Jej połowę zajmowały rupiecie, drugą – sterta siana, i bardzo dobrze. Nie miałem wprawdzie wcześniejszych doświadczeń z sianem, ale wyobraziłem sobie, jak miło będzie leżeć na tym pachnącym posłaniu i czytać książkę ściągniętą na smartfona. Wdrapałem się na górę i z ulgą rzuciłem się na miękkie podłoże.
Coś głucho jęknęło pode mną. A potem rozległ się wrzask, z siana wysunęła się zakończona ostrymi pazurkami ręka, która przecięła powietrze na chybił trafił. Trafiła, prosto w mój nos. Odskoczyłem jak oparzony – jeśli słowo „odskoczyłem” jest adekwatne do działań na sianie. Za ręką wsunęła się reszta rozgniewanej osoby. Dziewczyny rudej jak marchewka, piegowatej i bardzo złej. Patrzyłem na nią w osłupieniu.
– Co tu robisz? – wykrztusiłem.
– Co ja tu robię?! A co cię to obchodzi! Co ty tu robisz? Czemu włazisz sobie, od tak, i zakłócasz mi spokój?
Trudno było odpowiedzieć na to pytanie, więc wolałem pominąć je milczeniem. Po prostu przesunąłem się na drugi kraniec sterty i tam wymościłem sobie dołek. Wyciągnąłem telefon i zacząłem czytać, dziewczyna odwróciła się do mnie plecami i tak spędziliśmy w milczeniu najbliższe godziny.
W sumie nie było to takie nieprzyjemne: urywałem się z grupy zbierającej szparagi, zaszywałem w sianie, a dziewczyna już tam była. Trzeciego dnia słońce przygrzało tak mocno, że w starej stodole zrobiło się niemożebnie duszno.
– Hej – powiedziałem – może byśmy otworzyli drzwi, bo ciężko oddychać.
Dziewczyna kiwnęła głową i ani drgnęła.
– Jak masz na imię? – spytałem
– …ka.
– Monika?
– Weronika.
– A ja Michał – dodałem po dłuższej chwili.
– Wiem – odburknęła ruda.
– Skąd wiesz? – dopytywałem, aby trochę rozkręcić rozmowę.
– Waldek mi powiedział.
– Znasz Waldka?
– To mój szwagier – mruknęła Weronika.
Nie mam pojęcia, co mi się stało, jako dla psychologa moje zachowanie było dla mnie całkiem niezrozumiałe, ale ni z tego, ni z owego wypaliłem.
– Skoro znasz okolicę, może zechcesz mnie oprowadzić. Na razie znam tylko stodołę, a w sumie ładna pogoda…
Weronika bez słowa zsunęła się ze sterty siana i stanęła przy drzwiach.
– No, na co czekasz? – rzuciła z niecierpliwością.
Zachciało się być romantycznym
Szliśmy tak sobie w milczeniu przez obsianą kaczeńcami łąkę. Wyglądało to nawet całkiem przyjemnie. Nie odzywaliśmy się do siebie, no bo i o czym tu mówić. Jednak w pewnej chwili dotarliśmy do ogromnego stawu, pokrytego liliami wodnymi. Każdemu by chyba serce drgnęło na taki widok. Naprawdę pięknie było. Więc i ja zareagowałem emocjonalnie
– Ładne – powiedziałem, ganiąc się w myślach za taką wylewność.
– No – przytaknęła Weronika, a potem dodała: – Zawsze chciałam mieć taką lilię.
Nikt nie jest w stanie odkryć tajników ludzkiej duszy, nawet własnej. Nawet jeśli jest psychologiem. Zdjąłem najpierw sandały, potem skarpetki – starannie zwijając je w kulkę. Podwinąłem nogawki do kolan, a potem wszedłem do stawu. I tu zaskoczenie. Podłoże było miękkie i natychmiast wpadłem po pas. Nie powiem, odrobinę mnie to zaniepokoiło, tym bardziej że nie mogłem wyciągnąć nogi z mułu, który jakby dalej się zapadał.
– Weroniko – powiedziałem – chyba mam problem.
– Poczekaj tu – odparła ruda dziewczyna, jakbym mógł się gdzieś ruszyć, a potem zaczęła biec, ale tak szybko, jakby całe życie trenowała sprinty!
Pośpiech był wskazany, bo ja nie mogłem się ruszyć, a tylko z minuty na minutę coraz bardziej zapadałem się w muł, który sięgał mi już do piersi. Próbowałem chwycić gałąź czeremchy, która rosła nad brzegiem stawu, bezskutecznie. Szczęśliwie po mniej więcej pięciu minutach do moich uszu dotarł dźwięk silnika i zaraz moim oczom ukazał się niewielki traktor.
Ruda Weronika wyskoczyła na brzeg i rzuciła mi linę. Drugi jej koniec przywiązała do maszyny. A potem ruszyła jak z kopyta. A mnie wyciągnęło na brzeg z siłą trzystu koni mechanicznych.
– Stój! – krzyknąłem, ale było za późno.
Pociągnęła mnie ładnych kilkadziesiąt metrów, i to po kamieniach. Gdy wreszcie stanęła, okazało się, że mam skaleczoną nogę. Na widok krwi straciłem przytomność. To zwykła fizjologiczna reakcja, czasami się zdarza.
Żal mi było moich skarpetek
Ocknąłem się na podwórku u Waldka – widocznie rudej udało się władować mnie do traktora. Siedziałem na ziemi, a ona polewała mnie lodowatą wodą z węża, prawdopodobnie, żeby zmyć błoto. Niestety, moje skarpetki gdzieś przepadły w całym tym zamieszaniu. No trudno, choć szkoda, bo były wysokiej jakości. Waldek stał obok i miał taką minę, jakby się czymś niepokoił.
– Nareszcie, stary! Aleś nam napędził stracha! Tę twoją nogę trzeba zszyć! – wykrzyknął.
– Ja go zawiozę do szpitala – niespodziewanie oświadczyła Weronika, za co byłem jej bardzo wdzięczny, bo chyba nie zniósłbym innego towarzystwa.
Niestety, w trakcie robienia zastrzyku znieczulającego znowu zemdlałem – najwyraźniej mój organizm był wyczerpany nadmiarem emocji. Tym razem nikt nie polewał mnie wodą, a gdy doszedłem do siebie, ruda siedziała obok i trzymała mnie za rękę. Robiła to przez cały czas, gdy lekarz zakładał mi trzy szwy.
To w sumie jest dziwna historia – nigdy nie podobały mi się rude dziewczyny, ale chyba rozumiem, co zadziałało w tym przypadku. Były robione takie badania, z których wynika, że jeśli mężczyzna zobaczy kobietę w emocjonującej, nawet groźnej sytuacji, to ona podoba mu się bardziej niż wtedy, gdyby się spotkali na przykład na ulicy.
W tych opłakanych okolicznościach dobre było to, że nikt nie kazał mi już zbierać szparagów. Nie musiałem też uczestniczyć w grillach i popijawach.
Po prostu, siedzieliśmy sobie z Weroniką na sianie, czekając, aż moja noga wydobrzeje. Nie mogłem czytać książki, bo smartfon zniknął w stawie, same straty! Z konieczności trochę rozmawialiśmy. Byłem bardzo zaskoczony, gdy okazało się, że ona jest weterynarzem. No bo ja przecież zawsze lubiłem zwierzęta. Co za zbieg okoliczności!
Ruda dała mi szczęście
Gdy nieco wydobrzałem, postanowiliśmy jeszcze raz pójść na spacer. Po cichu miałem nadzieję, że znajdę swoje skarpetki. Ale gdy stanęliśmy nad stawem i popatrzyłem na Weronikę – a słońce tak ładnie podświetliło jej włosy poczułem nagle wielką chęć, żeby ją pocałować. A było coś takiego w wyrazie jej oczu, że nie miałem wątpliwości, iż ona też na to czeka.
Nigdy nikogo nie całowałem, więc czułem się speszony i zakłopotany. Ale pochyliłem się nad nią i cmoknąłem w usta, a wtedy… Nie wiem, to być może jest specyfika rudych kobiet, czytałem chyba kiedyś takie badania… Wydają się spokojne, opanowane, a tu nagle taka niespodzianka! Bo ona się na mnie po prostu rzuciła – nie to, żebym miał coś przeciwko temu, to wszystko było nawet dość przyjemne… A gdy leżeliśmy sobie potem na trawie, poczułem miłe ciepło rozlewające się wokół serca i taką dziwną błogość. To się chyba nazywa szczęście. Może nawet byłem zakochany?
Wieczorem przypadkiem podsłuchałem, jak Waldek rozmawia przez telefon – miałem dziwne wrażenie, że z moją matką.
– Sukces – powtarzał. – Pełen sukces, droga kuzynko! Możesz spokojnie wypoczywać!
Uśmiechnąłem się do siebie krzywo. Chłopak nie wie, co mówi. Sukces byłby pełen, gdybym znalazł moje skarpetki…