Reklama

Nie jestem osobą, która lubi dramaty. Zawsze wolałam ciszę od hałasu, fakty od domysłów i rozmowę od kłótni. Ale są sytuacje, które potrafią wyprowadzić z równowagi nawet najbardziej racjonalnych z nas. Mnie doprowadziło do szału coś, co dla wielu jest świętością – chrzest.

Reklama

Żyliśmy w zgodzie

Z Tomkiem jesteśmy razem już ponad dziesięć lat. Zaczęło się niewinnie – wspólne zajęcia na studiach, późne powroty z biblioteki, pierwsze pocałunki w kuchni na jego stancji. Oboje byliśmy dość podobni: spokojni, trochę cyniczni, bardzo zgodni w poglądach. Żadnych ceremonii, żadnych cudów – życie tu i teraz. Kiedy urodził się Jaś, nasz synek, nawet przez moment nie przeszło nam przez myśl, żeby go ochrzcić. Zgodziliśmy się co do jednego: nasze dziecko samo zdecyduje, w co chce wierzyć, gdy będzie gotowe.

Ale nie wszyscy podzielali ten entuzjazm. Moja teściowa od zawsze była jak z innego świata. Religijna do granic możliwości, z różańcem w torebce i świętym obrazkiem w każdym pokoju. Już w czasie mojej ciąży próbowała przygotować grunt. Najpierw nieśmiało – przyniosła medalik i szeptała o ochronie duszy. Później coraz nachalniej – opowieści o grzechu pierworodnym, o tym, że dziecko bez sakramentów to jak bez paszportu do nieba.

Zaciskałam zęby. Tłumaczyłam spokojnie, że nie jesteśmy wierzący, że to nasza decyzja. Że Jaś nie potrzebuje chrztu, żeby być kochanym.

Był piątek. Jaś zasypiał właśnie na moich rękach, a ja – zmęczona po całym tygodniu – marzyłam tylko o ciszy i kubku herbaty. Tomek krzątał się w kuchni, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Nie spodziewaliśmy się nikogo, więc spojrzeliśmy na siebie z lekkim zdziwieniem. Otworzyłam.

Zaskoczyła nas

W progu stała teściowa. Ubrana jak zawsze elegancko, z płaszczem starannie zapiętym pod szyję i z tym swoim nieodgadnionym wyrazem twarzy, w którym mieszała się łagodność z niezachwianą pewnością siebie. W jednej ręce trzymała reklamówkę z Rossmanna, w drugiej białą pudełkową torbę przewiązaną złotą wstążką.

– Mam coś dla mojego wnuka – powiedziała i weszła bez pytania.

Spojrzałam na Tomka. Wyszedł z kuchni, wycierał ręce w ściereczkę. Teściowa już rozpakowywała zawartość torby. Najpierw świeca – długa, biała, przyozdobiona złotym krzyżykiem i niebieską wstążką. Potem szatka – haftowana, z wyhaftowanym imieniem „Jan”. I na końcu – mała książeczka z modlitwami.

– Umówiłam rozmowę z księdzem. Proboszcz zna sprawę. Chrzest w niedzielę, po sumie – powiedziała tonem, który nie znosił sprzeciwu.

Przez kilka sekund nikt się nie odezwał. Tomek spojrzał na mnie, ja na niego. Jaś zaczął się niespokojnie wiercić w moich ramionach.

– Mamo, nie – głos Tomka był spokojny, ale stanowczy.

– Co znaczy „nie”? – spojrzała na niego z wyraźnym niedowierzaniem.

Nie mogła uwierzyć

– Nie ochrzcimy Jasia. Przecież mówiliśmy ci już o tym. To nasza decyzja.

– To nie jest tylko wasza decyzja! – podniosła głos. – To dziecko nie jest tylko wasze! Ma duszę, którą trzeba chronić!

– Mamo, to nie twoje dziecko i nie twoja decyzja – powiedział Tomek.

Zawahała się na ułamek sekundy. Spojrzała na mnie, jakby chciała, żebym ją poparła. Ale ja milczałam. Po chwili złapała torbę, świecę i szatkę, po czym ruszyła do drzwi.

– Sami będziecie sobie winni – powiedziała już ciszej, ale z jadem. – Ale jeszcze przyjdziecie po rozum do głowy.

Trzasnęła drzwiami tak mocno, że Jaś rozpłakał się w niebogłosy.

Byłam wstrząśnięta

Usiadłam na kanapie i długo nie mogłam się uspokoić. W środku mieszały się we mnie złość, ulga i dziwne poczucie winy, którego wcale nie chciałam czuć.

Wiedziałam, skąd ono się bierze – z dzieciństwa, z tamtych wszystkich mszy, rekolekcji, spowiedzi, z których nie wyniosłam nic poza strachem przed piekłem. I jednocześnie byłam pewna: moje dziecko nie przejdzie przez to samo. Nie dlatego, że chcę mu coś odebrać, ale dlatego, że chcę mu dać coś więcej – wolność.

Po tamtej awanturze zapanowała cisza. Teściowa przestała dzwonić, nie zaglądała, nie wysyłała nawet wiadomości. Tylko raz zadzwoniła – Tomek odebrał.

– Jeśli nie ochrzcicie Jasia, nie będę miała wnuka – powiedziała.

Nie odpowiedział. Wieczorem próbował do niej jeszcze raz zadzwonić. Tym razem doszło do kłótni. Słyszałam tylko końcówkę rozmowy:

– Jeśli ci bardziej zależy na rytuale niż na naszym dziecku, to może rzeczywiście nie powinnaś go znać.

Potem to wszystko jakby ucichło. Teściowa przestała ciągle o tym mówić. Wydawało nam się, że się poddała.

Zrobiła to w sekrecie

To był zwykły poranek. Siedziałam na ławce pod blokiem, Jaś spał w wózku, a ja przeglądałam telefon, gdy podeszła pani Basia, sąsiadka teściowej. Miała prośbę o numer do naszej niani, a przy okazji wspomniała o pięknym chrzcie. Zamarłam.

– Jakim chrzcie?! – zapytałam, choć już znałam odpowiedź.

Z trudem opanowałam drżenie rąk. Dzwoniłam do teściowej bez skutku. W końcu wieczorem Tomek wrócił z pracy i powiedział, że rozmawiał z ojcem. Teściowa wzięła Jasia na spacer, a w rzeczywistości zawiozła go do prywatnej kaplicy. Tam, z pomocą zaprzyjaźnionego księdza, odbył się chrzest.

Tomek siedział przy stole w milczeniu. Po dłuższej chwili powiedział tylko:

– Nie chcę mieć z nią już nic wspólnego.

Pojechałam do niej. Nie mogłam przełknąć tego, co zrobiła. Otworzyła z udawaną łagodnością, jakby nic się nie stało.

– Jak mogłaś to zrobić za moimi plecami? – zapytałam.

– Zrobiłam to z miłości. Ty nic nie rozumiesz – odpowiedziała spokojnie.

– Nie. To ty nic nie rozumiesz. Ukradłaś nam coś, czego nie da się odzyskać.

Zamknęłam za sobą drzwi, ale one we mnie pozostały – jakby nie dało się ich domknąć w środku.

Zerwaliśmy kontakt

Wróciłam do domu roztrzęsiona. Tomek siedział z Jasiem na podłodze, ale nie patrzył mi w oczy. Od kilku dni był cichy, zamknięty, jakby nie potrafił udźwignąć tego, co zrobiła jego matka. Między nami pojawiła się niewidzialna ściana.

Zastanawiałam się, czy zrobiłam coś źle. Może byłam zbyt kategoryczna? Może nie pozwoliłam im się zbliżyć? Ale ta myśl szybko znikała – bo przecież to nie ja przekroczyłam granicę. Tylko jak odbudować cokolwiek, gdy ktoś tak brutalnie ją zniszczył?

Tomek spotkał się z matką ostatni raz. Nie wrócił roztrzęsiony. Był spokojny. Wyciszony do granic.

– Zabiłaś coś w nas. Może kiedyś ci wybaczę, ale teraz muszę się odciąć – powiedział jej i wyszedł, nie oglądając się za siebie.

Od tamtej pory było między nami inaczej. Nie rozmawialiśmy już tak jak kiedyś. Po prostu staliśmy się sobie obcy. Każde zamyślone, każde zamknięte. Spaliśmy w jednym łóżku, ale jakby oddzieleni ścianą.

Zaczęliśmy mówić o terapii. Żeby spróbować, dla Jasia, dla siebie. Ale między tymi rozmowami było coraz więcej ciszy, która mówiła więcej niż jakiekolwiek słowa.

Anna, 33 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama