„Nie chodziłem do kościoła, bo byłem leniem. Nawróciłem się, gdy przypomniałem sobie, czego uczyła mnie babcia”
„– Wstydź się! Chociaż ty jeden powinieneś wiedzieć, jak ważne jest uczestniczenie we mszy świętej… I że kłamstwo nie popłaca. Nie pamiętasz już, co tobie samemu się przydarzyło, gdy byłeś mały? Poczułem chłód na karku. Kurczę, że też akurat to mi wypomniała!”.
- Jerzy, 37 lat
– Kochanie, coś mi chyba zaszkodziło, zostanę w domu. Pójdziesz z Jaśkiem do kościoła? – poprosiła żona którejś niedzieli.
Nie miałem na to ochoty
To był niezwykle ważny moment dla naszego syna, przygotowanie do komunii świętej i te sprawy, więc bardzo zależało nam, żeby nie opuszczał niedzielnej mszy. Jednak to moja żona zwykle prowadzała go do świątyni, z kolei ja… Muszę szczerze powiedzieć, że miałem dość chwiejny stosunek do wiary. Podczas wszystkich ważniejszych świąt nie omieszkałem pokazać się z rodziną w kościele – głównie dlatego, że żona zmyłaby mi głowę, gdybym się od tego uchylał. Ale to było wszystko. Nie uważałem się za człowieka specjalnie religijnego.
Ala miała do mnie o to pretensje. Mówiła, że źle wyglądamy przed księdzem i katechetką, bo w takim małym miasteczku wszyscy się znają.
– I jaki przykład dajesz Jaśkowi? – kończyła z reguły wywód.
Miała rację. Akurat tego dnia, kiedy poprosiła mnie, żebym poszedł z młodym na mszę, syn zauważył:
– Skoro tata nie chodzi do kościoła, to dlaczego ma ze mną iść? Ja też nie pójdę! Zrobimy sobie wolne i pójdziemy do parku, co, tata?
Alicja popatrzyła na mnie wymownie: „A nie mówiłam?”. Dobrze, że nie mogła poznać moich myśli, ponieważ mnie również przemknęło przez głowę, że wyjdziemy z domu z dzieciakiem niby na mszę, ale jakoś tak zgubimy drogę i wylądujemy w parku albo nad wodą. Dzień był ładny, aż szkoda było się kisić pod dachem.
Żona znała tę historię
– Jurek – odezwała się znowu żona z pretensją. Zbyt dobrze mnie znała, więc pewnie zdołała wyczytać coś z mojej twarzy. – Wstydź się! Chociaż ty jeden powinieneś wiedzieć, jak ważne jest uczestniczenie we mszy świętej… I że kłamstwo nie popłaca. Nie pamiętasz już, co tobie samemu się przydarzyło, gdy byłeś mały?
Poczułem chłód na karku. Kurczę, że też akurat to mi wypomniała!
– No co? – prychnęła. – Twoja babcia Zosia wszystko mi opowiedziała, ty byś się pewnie nigdy nie przyznał. Wiesz, jaka byłaby zawiedziona, gdyby wiedziała, że wyrosłeś na takiego bezbożnika? I to były ministrant!
Przywołanie imienia babci Zosi było ciosem poniżej pasa. Kochana staruszka niemal mnie wychowała, gdy rodzice dłuższy czas przebywali za granicą. No i po prostu uwielbiała moją Alicję. Uważała, że to anioł i ma na mnie dobry wpływ, bo to taka religijna dziewczyna z porządnego domu.
– Opowiedz mu – zażyczyła sobie moja żona po chwili ciszy. – Powiedz synowi, co ci się przydarzyło. Może go to czegoś nauczy.
– Ale co? – ożywił się wtedy Jasiek. – Co się stało?
– No…
Zawiesiłem głos, podrapałem się po głowie, odchrząknąłem. Nie lubiłem tej historii… Nie lubiłem sobie tego przypominać ani o tym rozmawiać. Jednak Alicja wymownie splotła ręce na piersi, a syn patrzył na mnie takimi roziskrzonymi, zaciekawionymi oczami. Zaczerpnąłem haust powietrza i zacząłem opowiadać.
Okłamałem babcię
Miałem wtedy dziewięć lat i byłem małym chuliganem. Mieszkałem u babci na wsi, a tam – wśród lokalnych rozrabiaków – to była prawdziwa szkoła życia. Całymi dniami ganialiśmy po podwórku, nikt się nie martwił naszym losem, o ile zjawialiśmy się na posiłkach, a o wyznaczonej godzinie leżeliśmy w łóżkach. Jedynym dniem innym od pozostałych była niedziela, bo wtedy trzeba było porządnie się umyć, włożyć odświętne ubranie i iść do kościoła… Albo kreatywnie się z tego narzuconego, smutnego obowiązku wykręcić.
Ja miałem już na sumieniu kilka ucieczek ze mszy, o czym gorliwie donosiły babci wścibskie sąsiadki, więc od pewnego czasu sama mnie tam prowadzała i pilnowała w ławce. Narobiła mi obciachu na sto dwa! Jednak w końcu złożyło ją przeziębienie i musiałem iść sam.
– Idź do kościoła, Jureczku, tylko nie oszukuj! – poleciła mi surowo. – Jak nie dotrzesz na mszę, będę wiedziała.
No i ja nawet postanowiłem, że co mi tam – tym razem pójdę. Raźno ruszyłem przez lasek do kościoła, który znajdował się tuż za babciną wioską, na lekkim wzniesieniu. Miałem jeszcze sporo czasu, więc szedłem sobie spokojnie, pogwizdując, z rękami w kieszeniach. Cieszyłem się słońcem, czasem przystawałem, gdy zainteresował mnie jakiś ciekawy kamyk na drodze – zbierałem je. I nagle, na rozstaju dróg, spotkałem Jacka. Mojego rówieśnika, syna sąsiadów, którzy nie cieszyli się we wsi dobrą opinią. Nie chodzili do kościoła, więc jakoś nie budzili zaufania.
– Cześć! – zawołał Jacek. – Chcesz się pobawić?
Popatrzyłem na niego z ukosa i… od razu zauważyłem, że ma w kieszeni procę. Aż mi się oczy zaświeciły, bo od zawsze o takiej marzyłem… Niestety, babcia Zosia zagroziła, że mnie spierze, jeśli mnie z czymś takim przyłapie.
– Fajna, nie? – chłopak zorientował się, gdzie powędrował mój wzrok. – Chcesz postrzelać do kotów? – oczy błysnęły mu zawadiacko. – Albo do ptaków? Widziałem gdzieś tu niedaleko gniazdo srok… Chcesz zobaczyć?
Bardzo chciałem. Uwielbiałem wspinać się po drzewach i szukać gniazd, ale… Szybko uszczypnęło mnie sumienie.
– Nieee – jęknąłem. – Nie mogę. Muszę najpierw iść do kościoła.
– Kościół nie zając – prychnął Jacek. – Ale wiem, gdzie są zające! – zmienił temat na bardziej atrakcyjny. – Znalazłem norę. A moi rodzice mają kury. Możemy je postraszyć, jak chcesz. Biegają wtedy jak głupie… Bo kury w ogóle są głupie.
– Ale msza… – szepnąłem słabo.
Paciorki są dla starych ludzi
Tak naprawdę to od dawna byłem już przekonany do ucieczki. Nie znałem za bardzo Jacka, bo babcia nie pozwalała mi się z nim bawić, ale teraz wydał mi się fajny i wesoły. No i miał tę świetną procę! Chciałem się z nią… to jest: z nim zaprzyjaźnić.
– Będzie jeszcze dużo mszy – powiedział z przekonaniem. – Oni tam nic innego nie mają do roboty, tylko klepią paciorki. To dla starych ludzi…
W sumie miał rację. Moi kumple zawsze oszukiwali, gdy rodzice wyganiali ich do kościoła, więc wiedziałem, że żadnego z nich tam nie spotkam. Będą tylko koleżanki babci Zosi, które zaczną mnie szturchać, każą siedzieć cicho i się nie wiercić, a na koniec i tak doniosą jej, że byłem niegrzeczny.
– No dobra – zgodziłem się. – Jak dasz mi postrzelać z procy, to idziemy.
Jacek zgodził się bez wahania, więc zamiast iść dalej prosto, skręciłem za nim w las. Pokazał mi króliczą norę, wytropił zaskrońca, którego nadepnął butem… Potem chodziliśmy po lesie bez celu, poszliśmy nad rzekę, aż wreszcie Jacek zaprowadził mnie za dom sąsiadów, do stodoły, gdzie harcowały koty, ale… Nie bawiłem się tak dobrze, jak myślałem. Czułem się źle, że jednak nie posłuchałem babci i gryzło mnie sumienie.
Nie chciałem się tak bawić
Tym bardziej że zaraz potem Jacek schylił się i złapał jednego kotka. Takiego małego, ledwo co mu się oczy otworzyły. Miał taki śmieszny ogonek, którym ciągle machał na boki, i bardzo chciał się z nami bawić. Chętnie bym go pogłaskał… Ale mój kolega powiedział, że ma lepszy pomysł. Nie spodobał mi się dziwny wyraz jego oczu.
– Ja go potrzymam, a ty… Weź moją procę – wcisnął mi ją w rękę.
– Ale jak… Co? – nie bardzo rozumiałem, co ma na myśli.
– Wiem, że masz w kieszeniach kamyki… Widziałem, jak je zbierałeś. To dobra amunicja. Załaduj i wyceluj w niego – poinstruował mnie.
– W kota?!
Nagle zrobiło mi się zimno i niedobrze. Zabawa zabawą, ale wcale się nie pisałem na krzywdzenie zwierząt. Lubiłem i psy, i koty, i nawet szczury, chociaż tak strasznie wkurzały babcię Zosię. Nigdy świadomie nie skrzywdziłem żadnego żywego stworzenia. Tego uczyli mnie w domu i w kościele.
– No dalej – mówił Jacek.
Teraz był już zły. Widziałem, jak jego ręce zaciskają się mocniej na drobnym ciałku kociaka. Maluch zamiauczał w proteście.
– Nie! – krzyknąłem. – Zostaw go! Przecież to go boli!
Szukała mnie wiele godzin
Już wiedziałem, że to żaden mój kolega, tylko zwykły łobuz. Bo kto robi takie rzeczy zwierzakowi? Naprawdę żałowałem, że nie poszedłem do kościoła. Za żadne skarby nie chciałem oglądać takich paskudnych rzeczy! Nie myśląc wiele, rzuciłem się na chłopaka. Szarpaliśmy się i solidnie dostałem w oko, ale ostatecznie wyrwałem mu kota z rąk, po czym szybko wypadłem ze stodoły. A gdy tylko znowu znalazłem się na leśnej ścieżce, wpadłem w jeszcze większe tarapaty. Nadziałem się prosto na babcię Zosię, idącą szybko w moją stronę w towarzystwie wkurzonych sąsiadek.
– Ty chuliganie, ty! Ja ci dam! – odgrażała się. – Czemu nie poszedłeś do kościoła? Gdzie ty się podziewasz? Wiesz, ile godzin cię nie było?
Okazało się, że na szwendaniu się z Jackiem niepostrzeżenie minął mi cały dzień. Gdy nie zjawiłem się na obiad, babcia myślała, że mi wstyd za ten numer z kościołem, ale gdy nie było mnie też na kolacji, wyruszyła z sąsiadkami na poszukiwanie. Ale mi się dostało! Do dziś to pamiętam. Bo takiej nocy się nie zapomina…
– Dlaczego? – dopytywał mój zaciekawiony syn, gdy na moment zamilkłem.
– Co się stało w nocy?
Miałem wyrzuty sumienia
– Miałem koszmary – powiedziałem bardzo poważnie. – Do rana nie spałem, bo dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Zastanawiałem się, co by Bóg sobie o mnie pomyślał, gdybym zgodził się dręczyć tego biednego kotka. Tego samego, który spał wtedy w moich nogach, bo babcia zgodziła się go przygarnąć. Tak na wszelki wypadek i dla ochrony, żeby Jacek go jednak nie dopadł. Zdrowiem babci też się martwiłem. Musiała za mną biegać tuż po chorobie. Do tego była taka przejęta moim zaginięciem. A gdyby się rozchorowała ze zmartwienia?
Następnego dnia rano sam, z własnej woli pobiegłem do kościoła, do spowiedzi i wyznałem wszystko naszemu poczciwemu wikaremu. Dostałem pokutę, jak się patrzy! Ale ksiądz chyba nie był bardzo zły… Polecił mi poczytać o Świętym Franciszku, który też bardzo lubił zwierzęta. Po tej przygodzie już zawsze, co niedzielę chodziłem grzecznie do kościoła i nawet zostałem ministrantem – pochwaliłem się.
– To dlaczego teraz nie chodzisz? – zarzucił mi Jaś.
Miał rację. Tak samo on, jak i moja żona… I moja babcia Zosia. Nie odrzuciłem wiary z ważnego powodu. Po prostu nie chodziłem, bo byłem leniem, który zapomniał o dobrych naukach z dzieciństwa.
– Słuszna uwaga, synu. Od tej pory będziemy chodzić do kościoła co tydzień. Dzisiaj tylko my, we dwóch, ale gdy mama poczuje się lepiej, to pójdziemy razem, całą rodziną.
I słowa dotrzymałem, choć sprawa trochę się skomplikowała, bo moja biedna Alicja poczuła się lepiej dopiero parę miesięcy później, po narodzinach naszej córeczki. Ale za to teraz nasza piękna, pełna rodzina naprawdę wspaniale prezentuje się w ławce na każdej niedzielnej mszy.