„Jestem twardzielem, ale w tamtej chwili pociekły mi łzy. Mam wielkie szczęście zobaczyć, czym jest prawdziwa przyjaźń”
„Nie rozstawaliśmy się od 6 lat. Kiedy więc trafiłem do szpitala, popędził za mną i szturmem chciał go zdobyć. Obsługa szpitala nie była zadowolona. Ja za to byłem przeszczęśliwy. To się nazywa prawdziwa przyjaźń”.
- Marek, lat 50
Tamtego dnia, jak zwykle, wybrałem się z nim na poranny spacer. Nie czułem się najlepiej, więc spuściłem go ze smyczy, żeby sobie pobiegał, a sam przysiadłem na pobliskiej ławce. Pomyślałem, że jak pooddycham trochę świeżym powietrzem, to niemoc minie. Ale zamiast lepiej, było gorzej. W pewnej chwili poczułem mocny ból w piersiach. Nie mogłem złapać tchu, nogi i ręce miałem jak z waty. Ostatkiem sił zadzwoniłem na pogotowie. A potem świat zawirował mi przed oczami. Zanim straciłem przytomność, przebiegła mi myśl przez głowę, że nadszedł kres mojego życia.
Za chwilę wszyscy tu powariujemy
Obudziłem się w szpitalu. Chwilę potrwało, zanim to do mnie dotarło. Leżałem podłączony do jakichś rurek i monitorów, ale ciągle żyłem. Nie mogłem w to uwierzyć. Nagle przy moim łóżku pojawiła się pielęgniarka. To od niej dowiedziałem się, że miałem zawał, ale niebezpieczeństwo minęło.
– Czyli co, wrócę do zdrowia? – szukałem potwierdzenia radosnej wiadomości.
– Wróci pan. I oby jak najszybciej, bo za chwilę wszyscy tu powariujemy – westchnęła.
– Przeze mnie? Przecież ja byłem nieprzytomny. A teraz ruszyć się nawet nie mogę. Nie jestem więc chyba kłopotliwym pacjentem – zdziwiłem się.
– Nie chodzi o pana, tylko o pańskiego przyjaciela. Wszelkimi sposobami próbuje dostać się na oddział, choć wszyscy mu tłumaczą, że nie wolno.
– A który to przyjaciel? Może Karol? – zapytałem o swojego bliskiego kumpla.
– Nie. Mam na myśli tego, który chodzi na czterech łapach, i z informacji na obroży wynika, że ma na imię Fazi?
– Fazi? O Boże, gdzie on jest? – dopiero teraz przypomniałem sobie, że gdy zasłabłem, byłem z nim na spacerze.
– A waruje pod oknem i żadna siła go stamtąd nie odciągnie – uśmiechnęła się.
Czułem, że wracają mi siły i zdrowie
Przez następny kwadrans opowiadała mi, jakim cudem mój pies znalazł się pod szpitalem. Okazało się, że gdy przyjechało pogotowie, nie odstępował mnie na krok. Nie przeszkadzał ratownikom w pracy, ale pilnował, czy nie dzieje mi się jakaś krzywda. A gdy zapakowali mnie do karetki, pobiegł jak szalony za samochodem, prawie dziesięć kilometrów.
– Nawet na SOR się jakimś cudem wśliznął. Jeden z ratowników z trudem wyprowadził go na zewnątrz. Odtąd z pięć razy próbował dostać się do budynku. Szczekał, warczał, skowyczał. Ochrona chciała nawet wezwać policję albo straż gminną, ale nie pozwoliliśmy. Nie chcieliśmy, żeby trafił do schroniska… Większość z nas ma i kocha zwierzęta, więc wiemy, jaka to byłaby dla niego trauma.
– Dziękuję… Naprawdę dziękuję… – byłem wzruszony. – To mówi pani, że gdzie on teraz jest? Za oknem?
– A tak. Odkąd trafił pan do tej sali, siedzi tam cierpliwie. Niech pan go zawoła po imieniu. Może wtedy zrozumie, że wszystko z panem dobrze i zacznie jeść. Bo na razie nawet nie spojrzał na miskę, choć panie z naszego bufetu zaniosły mu obiad godny ordynatora – uśmiechnęła się i otworzyła okno.
Zawołałem, a jakże. I to z siłą młodego boga, a nie faceta po zawale. Byłem dumny i szczęśliwy, że mam tak wspaniałego, wiernego przyjaciela. I chciałem, żeby ten przyjaciel jak najszybciej się dowiedział, że żyję i niedługo wrócimy do domu. Fazi zareagował natychmiast. Pielęgniarka opowiadała mi, że najpierw poderwał się na cztery łapy, postawił uszy i ogon, spojrzał w górę i zaczął skakać i szczekać jak szalony. Ja, z racji tego, że byłem przykuty do łóżka, słyszałem tylko szczekanie. Było głośne, radosne, z głębi psiego serca! W zasadzie jestem twardym facetem, ale ze wzruszenia aż mi łzy pociekły.
Stał się bardziej czujny
Na sali pooperacyjnej spędziłem jeszcze dobę. Potem przeniesiono mnie do ogólnej. Szczęśliwie była na parterze, więc gdy się wychyliłem przez okno, mogłem pomachać Faziemu. Pielęgniarki krzyczały, że nie powinienem się tak forsować, ale nie słuchałem. Gdy patrzyłem w ufne, zakochane we mnie oczy mojego przyjaciela i czułem, że wracają mi siły i zdrowie. I rzeczywiście, tydzień później wypisano mnie do domu. Fazi oczywiście czekał na mnie przy drzwiach. Powitanie trwało ponad kwadrans. Dobrze, że nie jest wielkim i ciężkim psem, bo chybabym dostał drugiego zawału od tego skakania i lizania.
Od tamtej pory minęło już pół roku. Doszedłem do siebie po chorobie. A Fazi? Nadal jest wesołym, radosnym psem biegającym po okolicy. Ale gdy tylko przysiądę na ławce, natychmiast się zmienia. Podbiega, patrzy mi w oczy, trąca łapką. Jakby chciał zapytać, czy dobrze się czuję…