Reklama

Odkąd rozwiodłam się z Michałem, nasze życie rozpadło się na dwie zupełnie różne codzienności. On – zamożny, spokojny, poukładany, z nową żoną u boku. Ja – w biegu, z wiecznymi brakami na koncie i siatkami z dyskontu, które wypełnione są najtańszymi produktami z promocji. Mamy dwójkę dzieci, które kursują między naszymi światami. Coraz częściej wybierają ten drugi – ciepły, błyszczący świat Ani, ich macochy. Śmieją się tam, jedzą lody przez cały weekend i wracają z nowymi zabawkami. A ja? Ja zastanawiam się, kiedy to ja przestałam być ich „numerem jeden”.

Czułam się gorsza

W tym roku święta przypadły Michałowi. Taki mamy układ – co drugi rok dzieci spędzają Wigilię z jednym z nas. Niby sprawiedliwie, ale za każdym razem, gdy pakuję im walizki i wypycham worek z prezentami, czuję się jak mama na zastępstwie.

– Pamiętajcie, żeby się nie objadać słodyczami przed kolacją – powiedziałam, zawiązując szalik Antosi.

– U cioci Ani zawsze pieczemy pierniczki i możemy je podjadać! – zawołał podekscytowany Staś.

Uśmiechnęłam się słabo. No tak, ciocia Ania – ta doskonała żona, która potrafi rozdzielić obowiązki domowe z delikatnością i wdziękiem. Nie krzyczy, nie narzeka, nie mówi „nie teraz, jestem zmęczona”. Ma czas na pierniczki, ozdabianie okien i wspólne układanie prezentów pod choinką.

Kiedy dzieci wyszły, zostałam sama w mieszkaniu pachnącym pierogami i barszczem. Siedziałam na kanapie, wpatrując się w lampki na choince, które świeciły jakby mniej radośnie niż zwykle. W tle leciały kolędy, które wcale mnie nie wzruszały. Wieczorem dostałam zdjęcie. Ania z dziećmi w świątecznych swetrach, uśmiechnięci, z prezentami w dłoniach. Nawet Michał wyglądał, jakby odnalazł swoje miejsce w świecie.

A ja? Ja siedziałam przy pustym stole, licząc w myślach, ile wydałam na tegoroczne święta. Wyszło 347,80 zł. Za dużo. Zdecydowanie za dużo, jak na to, że moje dzieci świętują gdzie indziej.

Nie chciałam o niej słuchać

W niedzielę rano Antosia wróciła do mnie z nowym manikiurem. Miała różowe paznokcie z brokatem i naklejkami w kształcie serduszek. Patrzyła na nie jak zaczarowana.

– Ciocia Ania zabrała mnie do kosmetyczki! – zawołała w progu, zanim jeszcze zdjęła kurtkę. – Powiedziała, że każda dziewczynka zasługuje, żeby poczuć się jak księżniczka.

Staś rzucił torbę w kąt i opowiedział o naleśnikach z nutellą i bitą śmietaną, które robią razem co sobotę.

– A potem graliśmy w planszówki do północy! I ciocia Ania zawsze daje nam fory! – śmiał się.

Pokiwałam głową i przywołałam uśmiech, który był daleki od szczerego. Zrobiłam im na obiad rosół z makaronem, taki jak zawsze, bo tani, szybki i nikt się nie krzywi. Ale Staś kręcił nosem, a Antosia zapytała, czy mamy może jakiś sok malinowy „taki jak u cioci Ani”.

– Nie mamy. I nie wiem, co to za zwyczaj – pić soki do wszystkiego – odparłam zniecierpliwiona.

Wiem, że to nie ich wina. Dzieci chłoną jak gąbki. Ale kiedy słyszę, że „u cioci Ani to...”, mam ochotę zatkać sobie uszy. Zawsze coś u niej jest lepsze, smaczniejsze, fajniejsze. A ja? Ja mam jedzenie z promocji, połamane paznokcie i wieczne „nie teraz” na końcu języka. Wieczorem, kiedy dzieci zasnęły, usiadłam na brzegu łóżka Antosi i pogładziłam jej włosy. Pachniały owocowym szamponem. Też od Ani. Nawet zapach moich dzieci był już inny, jakby przesiąkły jej światem.

To mi złamało serce

Wieczorem Antosia przyniosła rysunek. Była tam duża rodzina: tata, Ania, Staś, ona i... pies. Pieska nie mamy, więc zapytałam, skąd się wziął.

– Ciocia Ania powiedziała, że może na wiosnę adoptujemy ze schroniska. Będziemy chodzić na spacery wszyscy razem – odpowiedziała z dumą.

– A mama? – zapytałam cicho.

Zastanowiła się chwilę, po czym wzruszyła ramionami.

Ty nie lubisz psów. I nie masz ogródka.

Zamrugałam, udając, że coś wpadło mi do oka. Próbowałam nie pokazać, że to nie rysunek, ale jej słowa wbiły mi się gdzieś głęboko. Zamiast pytać dalej, uśmiechnęłam się i poprosiłam, żeby położyła się już spać. Następnego dnia Staś zapytał, dlaczego nie możemy jechać do aquaparku jak z ciocią Anią. Powiedziałam, że to kosztuje, a my musimy oszczędzać. Wzruszył ramionami i rzucił:

– Ciocia Ania mówi, że wspomnienia są ważniejsze niż pieniądze.

Chciałam odpowiedzieć, że łatwo mówić, kiedy ma się kartę kredytową i dom z ogrodem. Ale tylko przytaknęłam i zaproponowałam, że możemy pójść do parku na sanki. Bez entuzjazmu się zgodzili. W parku nikt się nie śmiał, nie robiliśmy zdjęć, nie było naleśników ani czekolady w termosie. Byłam tylko ja – zmęczona, w kurtce sprzed pięciu lat, z oczami wbitymi w dzieci, które patrzyły na mnie, jakby nie rozumiały, dlaczego ich świat nagle zrobił się szary.

Czułam, że przegrywam

W markecie stałam przy półce z przecenionymi zabawkami. Było kilka pluszaków, puzzle i jakiś plastikowy zestaw do gotowania. Przeliczyłam szybko drobniaki w portfelu i zdecydowałam się na puzzle – 14,99 zł. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że tego samego dnia dzieci dostaną od Ani bilety do kina i nowe bluzy. Wrócili od Michała wieczorem, buzie im się nie zamykały. Staś zachwycał się popcornem, Antosia pokazywała nową bluzę z księżniczką.

– Mamo, a możemy też kiedyś iść do kina? – zapytała cicho.

Znowu to samo pytanie. Znowu to samo uczucie porażki.

– Zobaczymy – odpowiedziałam, choć dobrze wiedziałam, że z tym „zobaczymy” bywa u mnie różnie.

Wieczorem wręczyłam im puzzle. Antosia podziękowała grzecznie, ale spojrzała na nie z takim samym entuzjazmem, z jakim ja patrzę na rachunki. Staś nawet nie otworzył opakowania.

– Ułożymy później, dobra? – rzucił i pobiegł do pokoju.

Usiadłam na podłodze, z puzzlami w rękach, i przez chwilę czułam się jak dziecko, którego nikt nie zaprosił do zabawy. Niby wszystko robiłam dobrze – pracowałam, płaciłam rachunki, gotowałam, dbałam o wszystko sama. Ale kiedy dzieci mówiły „Ciocia Ania zrobiła”, „Ciocia Ania kupiła”, „Ciocia Ania pojechała”, czułam, że przegrywam.

Tylko że ja nie mogłam grać w tej samej lidze. Ona miała czas, pieniądze i spokój. Ja – gazetki z promocjami, kredyt w banku i wyrzuty sumienia, że nie jestem lepszą matką.

Nie miałam przy niej szans

Na dzień dziecka Michał i Ania podarowali dzieciom nowe rowery. Kolorowe, z dzwonkami, bidonami i kaskami w komplecie. Przyjechali razem, żeby je wręczyć – Michał zadowolony, Ania jak zawsze uśmiechnięta. Stałam z boku na klatce schodowej, trzymając dwa opakowania gum do żucia i książeczki z naklejkami, które kupiłam dzień wcześniej na stacji benzynowej.

– To tylko drobiazg ode mnie – powiedziałam, podając im swoje prezenty, kiedy rowery już błyszczały w słońcu na chodniku.

Antosia przytuliła książeczkę z uprzejmością, której chyba nauczyła się od Ani. Staś od razu wrócił do roweru. Michał spojrzał na mnie, jakby chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał. A Ania? Ania objęła dzieci i rzuciła przez ramię:

– Niech korzystają, póki pogoda sprzyja!

Pojechali razem na wycieczkę, a ja zostałam sama. Patrzyłam, jak oddalają się ulicą, a różowy kask Antosi migał między drzewami. W mieszkaniu było cicho. Wstawiłam pranie, zaczęłam robić obiad, ale nie miałam apetytu. Usiadłam na krześle przy kuchennym stole i wpatrywałam się w pustą filiżankę.

Nie chodziło już o rowery, ani nawet o pieniądze. Chodziło o to, że coraz mniej mogłam im dać, a nie chodziło o rzeczy. Oczywiście, że je kochałam, ale dzieci nie zawsze to widzą. One widzą czekoladę, kino, rower. A ja? Ja byłam tą, co przypomina o lekcjach i mówi „nie teraz”.

Nie wszystko stracone

Kilka dni temu Staś zostawił swój zeszyt na stole. Nie zaglądam dzieciom do rzeczy, ale ten leżał otwarty na rysunku. Był tam dom – duży, z ogrodem, pieskiem i huśtawką. A pod spodem napisał: „Chciałbym, żeby wszyscy mieszkali razem”. Siedziałam przy tym zeszycie dobrą godzinę, jakby sam ten rysunek mógł cofnąć czas, posklejać coś, co już dawno zostało rozbite.

Nie mam pretensji do Ani. Może nawet jej współczuję. Musi dbać o cudze dzieci, cudze wspomnienia, cudze sprawy. Ale czasem mam wrażenie, że robi to lepiej niż ja. I choć boli mnie przyznanie się do tego, może dzieci rzeczywiście wolą tamten świat. Tam, gdzie są ciepłe naleśniki, świąteczne swetry, pachnące szampony i odpowiedzi na każde pytanie.

Ja im daję miłość. Ale miłość czasem nie wystarcza, kiedy w lodówce echo, a w portfelu trzeba wybierać między mlekiem a biletem miesięcznym. Wiem, że jestem ich mamą. I wiem, że zawsze będę. Ale teraz uczę się czegoś trudnego – że być może moja rola będzie inna, mniej kolorowa, mniej doceniana. Że czasem będę tą od zasad i rozczarowań, a nie od atrakcji i zachwytów.

Ale każdego dnia, gdy zasypiają w moim mieszkaniu, nawet bez bajki i bez kolacji z trzech dań, patrzę na nich i myślę: jeszcze nie przegrałam. Jeszcze tu jest ich dom. Choćby nawet nie przez cały tydzień.

Izabela, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama