Reklama

Kilka tygodni temu przyleciałam z Irlandii. Konkretnie z Dublina. Podobno to piękne miasto, pełne zabytków, zieleni. Ale ja nawet ich nie widziałam. Nie w głowie mi było zwiedzanie. Spędziłam tam zresztą tylko kilkanaście godzin. Wróciłam wściekła, że tak łatwo dałam się oszukać.

Reklama

Kiedy przed trzema laty kończyłam anglistykę, myślałam, że będę uczyć języka w elitarnej szkole lub zaczepię się w zagranicznej firmie. Jednym słowem, że rynek pracy będzie stał przede mną otworem. Jednak Anglistów chętnych do pracy było więcej niż ofert pracy dla nich, a sama znajomość języka nie wystarczała, by zdobyć etat w koncernie.

Chciałam się stąd wyrwać najszybciej jak tylko się da

Przez prawie trzy lata chwytałam się różnych przypadkowych zajęć – dawałam korepetycje z angielskiego, byłam kelnerką, wreszcie telemarketerką. Ale zarobione w ten sposób pieniądze nie wystarczały nawet na utrzymanie. Siedziałam więc na garnuszku u rodziców i zastanawiałam się, co dalej ze sobą zrobić. „Wyjeżdżam, do Anglii lub Irlandii – postanowiłam, gdy po kolejnym miesiącu codziennego, wielogodzinnego namawiania ludzi na kupno jakiegoś produktu, dostałam 800 zł wypłaty. – Tak dalej nie da się żyć”.

Z początku ofert zaczęłam szukać w Urzędzie Pracy. Nie było ich wiele. Czasy, w których Anglicy i Irlandczycy zabiegali o pracowników z Polski, ponoć już dawno minęły. Na dodatek dowiedziałam się, że urząd jest tylko pośrednikiem i nie gwarantuje wcale zatrudnienia. Bo pracodawcę może zainteresować zupełnie inny kandydat. Uprzedzono mnie także, że nawet jak mi się poszczęści, załatwianie wszelkich formalności może potrwać nawet kilka miesięcy. A ja chciałam wyjechać jak najszybciej.

Postanowiłam zatem zmienić strategię. Zaczęłam szukać ofert w internecie. Szczególnie jedna wydała mi się bardzo interesująca. Agencja „Top Job” poszukiwała, między innymi, opiekunek do dzieci. Słowa „praca od zaraz” napisane wielkimi czerwonymi literami i opatrzone trzema wykrzyknikami przyciągały uwagę. Postanowiłam zadzwonić, pamiętając jednocześnie, że muszę uważać. Słyszałam wiele opowieści o oszustach gwarantujących załatwienie pracy za granicą. Za pieniądze. Ludzie płacili i zostawali na lodzie. Bo pośrednicy nagle rozpływali się we mgle. Postanowiłam więc, że jeśli ktoś zażąda ode mnie jakiejkolwiek sumy, po prostu odłożę słuchawkę.

Zobacz także

Kobieta, która odebrała telefon, nawet słowem nie wspomniała o żadnych pieniądzach. Uznałam to za dobry znak. Zaczęła wypytywać mnie szczegółowo o wykształcenie, kwalifikacje i znajomość języka. Gdy usłyszała, że jestem z wykształcenia pedagogiem, i że skończyłam anglistykę, bardzo się ucieszyła. Natychmiast poprosiła o mój numer telefonu.

– Jestem pewna, że za dwa, trzy dni będę miała dla pani jakąś propozycję – powiedziała. – Do tego czasu proszę już nigdzie nie dzwonić. Nie warto, my mamy najlepsze oferty. Nasi klienci to poważne firmy, które poszukują pracowników z odpowiednimi kwalifikacjami. A pani spełnia wszystkie te kryteria.

– No dobrze, ale ile będzie mnie to kosztować – zapytałam ostrożnie.

Ciągle pamiętałam o oszustwach i postanowieniu, by nie dać się wrobić.

– Prowizję płaci nasz klient – odparła lekko urażonym tonem. – Co to w ogóle za pytanie! Jesteśmy uczciwą agencją, pieniądze z góry biorą tylko naciągacze.

Jest tylko jeden warunek

Kamień spadł mi z serca i ucieszyłam się jak głupia. Natychmiast zadzwoniłam do rodziców i opowiedziałam o wszystkim.

– Dziecko, tylko uważaj – prosiła mama, ale ja nie chciałam jej słuchać.

W wyobraźni już pakowałam walizki i wyjeżdżałam do świetnie płatnej pracy.

Telefon zadzwonił już następnego dnia. Pośredniczka poprosiła mnie o natychmiastowe spotkanie. Nie w biurze, a w kawiarni, w centrum miasta. Tłumaczyła to tym, że ma w pobliżu kolejną rozmowę i tak jej będzie po prostu wygodniej. A chce mi jak najszybciej przekazać dobre wiadomości.

– Proszę wziąć ze sobą dyplom ukończenia uczelni – zaznaczyła. – Muszę sprawdzić, czy rzeczywiście ma pani takie wykształcenie, jak pani twierdzi.

Gdy tylko obejrzała dokument, powiedziała, że ma dla mnie pracę. W domu bardzo zamożnej rodziny z Dublina. Będę zajmować się dwójką dzieci. Miałam zarabiać na początek ok. 350 euro tygodniowo. Może to niewiele, ale rodzina gwarantuje mieszkanie i jedzenie. Gra jest więc warta świeczki. Kobieta była też gotowa natychmiast skontaktować mnie z przyszłym pracodawcą pod jednym tylko warunkiem: zapłaty 300 euro.

– To zabezpieczenie na wypadek gdyby przyjęła pani ofertę, a nie stawiła się w pracy – wyjaśniła szybko.

– My też musimy zapłacić karę naszym klientom, jeśli nie wywiążemy się z umowy. Chyba pani to rozumie? Oczywiście, wystawię potwierdzenie, a pieniądze zostaną zwrócone, gdy tylko stawi się pani w pracy.

Nie wiem, dlaczego nie zapaliła mi się w głowie czerwona, ostrzegawcza lampka. Może dlatego, że zachowanie i wygląd tej kobiety wskazywał na to, że jest wiarygodna? Świetnie ubrana, miła, rzeczowa. Nie narzucała się w jakiś bezczelny sposób, nie naciskała, nie przekonywała do wyjazdu. Przez cały czas podkreślała, że muszę mieć czas na zastanowienie. Byle nie trwało to długo, bo oferta jest świetna i na pewno ktoś inny z niej skorzysta. A wybrano właśnie mnie, bo jestem pedagogiem, a poza tym dziadek pani domu pochodził z Polski. Rodzice chcieli więc, aby dzieci poznały też trochę język przodków. Te argumenty wydały mi się logiczne.

Będzie pani miała gwarancję

Zgodziłam się więc zapłacić. Pieniądze postanowiłam pożyczyć od koleżanki. Nie chciałam, żeby rodzice wiedzieli o kaucji i znowu coś ględzili o ostrożności. Powiedziałam więc tylko, że dostałam świetną propozycję pracy i pewnie za kilka dni wyjadę do Irlandii. Muszę jeszcze tylko uzgodnić ostatnie szczegóły.

Spotkałam się z pośredniczką następnego dnia, w tej samej kawiarni. Kobieta wzięła ode mnie pieniądze i wręczyła przyniesione ze sobą potwierdzenie wpłaty. Na druku, z nazwą agencji. Wyglądało wiarygodnie.

– No teraz może pani porozmawiać ze swoim przyszłym pracodawcą – powiedziała, wystukując na swojej komórce jakiś numer telefonu. – Będzie pani miała gwarancję, że to, co powiedziałam, jest prawdą.

Rozmowa była bardzo miła. Ktoś świetnie mówiący po angielsku potwierdził wszystkie jej słowa. Powiedział, że mogę przyjechać choćby jutro, a wszelkie formalności załatwimy na miejscu, by niepotrzebnie nie tracić czasu. I najlepiej, żebym od razu zabukowała przez internet bilet na samolot i jeszcze tego samego dnia zadzwoniła z informacją, kiedy przylatuję. Wtedy ktoś wyjedzie po mnie na lotnisko. Pośredniczka podała mi telefon i adres.

Od razu po przyjściu do domu zabukowałam bilet do Dublina. Zadzwoniłam, podałam wszystkie dane. W hali przylotów miał czekać kierowca z tabliczką. Poleciałam do Dublina cztery dni później. Oczywiście na próżno. Na lotnisku nikt na mnie nie czekał, a telefon podany przez pośredniczkę nie odpowiadał.

Kiedy pojechałam na miejsce taksówką, okazało się, że pod podanym adresem znajduje się tylko pusta działka. Myślałam, że mnie szlag trafi! Dosłownie! Dobrze chociaż, że miałam ze sobą kartę kredytową. Dzięki temu mogłam najbliższym lotem wrócić do Polski.

Reklama

Moja naiwność kosztowała mnie 300 euro kaucji, 1200 zł za bilety lotnicze i nadbagaż i 40 euro za taksówkę. No i oczywiście całą masę nerwów, których nie da się wyrazić liczbami.

Reklama
Reklama
Reklama