Reklama

Nigdy nie chciałam mieć dzieci. Nie dlatego, że ich nie lubię, po prostu życie potoczyło się inaczej. Ułożyłam je po swojemu: mam stabilną pracę, wygodne mieszkanie, psa i wolność. Moja siostra, Agata, wręcz przeciwnie – urodziła czwórkę dzieci i teraz ledwo wiąże koniec z końcem. Problem polega na tym, że uważa mnie za chodzący bankomat, bo „ty nie masz dzieci, to możesz pomóc”. Ale ja nie zamierzam być sponsorem cudzych wyborów. Zwłaszcza że nikt nie pytał mnie o zgodę, kiedy powiększali rodzinę. Teraz się gotuje. I w końcu powiedziałam dość.

Reklama

Tylko ja nie mam dzieci

– Ty to masz dobrze – wzdychała Agata, odkładając kubek po kawie. – Cisza, spokój, czysto wszędzie...

Siedziałyśmy u mnie w kuchni. Dzieci Agaty, jak huragan, przewinęły się przez mieszkanie jakieś pół godziny wcześniej, zostawiając po sobie ślady błota, popcorn na podłodze i podrapaną ścianę w przedpokoju. Było miło, że wpadli, ale równie miło, że już wyszli.

– Dobrze? – uniosłam brew. – Po prostu nie mam dzieci.

– No właśnie – odparła, jakby to był jakiś przywilej, który wylosowałam na loterii. – Ty możesz sobie pozwolić na wszystko. A ja? Cztery buzie do wykarmienia.

Wiedziałam, co chce powiedzieć. Znałam już ten ton. Przez lata nauczyłam się rozpoznawać, kiedy Agata nie tylko chce się pożalić, ale też coś wyciągnąć.

– Miałam w tym tygodniu zapłacić za korepetycje Franka, ale rachunek za prąd przyszedł taki, że nie wiem, z czego to ogarnę...

– Aga, ale przecież to nie moja sprawa – przerwałam, zanim zdążyła przejść do konkretów.

Zrobiło się cicho. Tylko zegar na ścianie tykał jak wyrzut sumienia.

Myślałam, że się wspieramy – powiedziała w końcu.

– Wspieramy, ale to nie znaczy, że jestem sponsorem twoich decyzji. To ty zdecydowałaś się na czwórkę dzieci, nie ja – powiedziałam spokojnie, choć serce mi waliło.

Agata się obraziła. Wstała, nie dopiła herbaty i rzuciła:

– Dobrze. Już nic nie powiem.

Ale wiedziałam, że powie. Bo problem się dopiero zaczynał.

Zmartwienia wielodzietnej siostry

– Franek dostał pałę z matmy, a ja już nie wiem, co robić – rzuciła Agata od progu, jakbyśmy wczoraj się nie pokłóciły.

Wparowała z kurtką jeszcze na plecach, jakby miała mnie zaraz porwać do jakiejś akcji ratunkowej. Odsunęłam kubek z herbatą i spojrzałam na nią ostrożnie.

– A nie miało cię tu dzisiaj nie być? – zapytałam cicho.

– No tak, ale... – zsunęła kaptur z głowy i zaczęła chodzić po kuchni jak lew po klatce. – No bo kto mi pomoże, jak nie ty?

– Agata, miałyśmy umowę, pamiętasz?

– Ty nie masz dzieci! Nie masz pojęcia, jakie to jest trudne! – wrzasnęła nagle.

Wstałam powoli. Czułam, jak narasta we mnie złość, ale nie chciałam wybuchnąć. Próbowałam rozmawiać, jak dorośli.

– Może nie mam dzieci, ale mam granice – powiedziałam spokojnie. – To, że żyjesz w chaosie, nie znaczy, że masz prawo ciągnąć mnie w dół razem ze sobą.

Zamilkła. Wreszcie. Ale tylko na chwilę.

– To co, mam się zgłosić po pomoc do obcych?! – wykrzyknęła. – Bo siostra już nie ma ochoty się poświęcać?!

– Ja się nigdy nie zgadzałam na żadne poświęcenia. Nigdy nie podjęłam decyzji o twoich dzieciach. Ty tak.

Spojrzała na mnie z bólem, ale i wściekłością. Może dopiero wtedy zrozumiała, że nie ulegnę. Że nie jestem planem awaryjnym jej życia. Złapała torebkę i wyszła bez słowa. Zatrzasnęła drzwi tak mocno, że aż zadrżała szyba. A ja? Poczułam ulgę. Ale też lęk. Co będzie dalej?

Portfel bez dna

Minęły dwa dni. Agata się nie odzywała. Cisza była jak kojący balsam. Czułam, jak powoli zaczynam oddychać pełną piersią – bez jej pretensji, dramatów i sugestii, że powinnam się dzielić, bo przecież „mam lepiej”. W piątek po pracy wróciłam do domu i zastałam na wycieraczce kopertę. Bez znaczka, ręcznie zaadresowana. Poznałam jej charakter pisma. „Może chociaż na wycieczkę szkolną dasz, bo Franek się załamie, jak nie pojedzie. Wiem, że możesz”. Nie podpisała się. Nie musiała. Poczułam, jak we mnie coś pęka. To już nie była prośba. To był szantaż emocjonalny.

Chwyciłam telefon, ale zanim wybrałam numer, rozłączyłam się. Miałam dość. Poszłam do kuchni, nalałam sobie kieliszek wina i usiadłam przy stole. Kiedyś Agata była moją powierniczką. Śmiałyśmy się do łez, jeździłyśmy razem nad jezioro. Ale odkąd urodziła pierwsze dziecko, wszystko zaczęło się zmieniać. Każde kolejne niemal w rytmie: „a co, ty nie rozumiesz, że dzieci kosztują?”. Rozumiałam. Ale nie rozumiałam, czemu ja mam za to płacić.

Zadzwoniłam do niej w końcu wieczorem.

– Znalazłam list – powiedziałam sucho.

– Ja tylko...

– Agata. Nie mogę. I nie chcę. Mnie też nikt nie sponsoruje. Nie rób ze mnie złej siostry, bo nie ulegam twojej presji.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Potem krótkie westchnienie.

– Jasne. Już rozumiem.

Ale nie wierzyłam, że zrozumiała.

Awantura w kuchni

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby ją zaprosić na obiad w niedzielę. Może wyrzuty sumienia, może wspomnienie dawnych, ciepłych chwil. Ugotowałam rosół, zrobiłam pieczeń, nawet jej ulubioną sałatkę jarzynową. Dzieci przyszły z nią, rozkrzyczane i głodne. I na początku wszystko było całkiem normalnie. Do czasu.

– Ale ładnie tu masz. A ten stół nowy? – zapytała Agata, zerkając wokół jak inspektor podatkowy.

– Mhm, kupiłam niedawno – odpowiedziałam, nalewając zupę.

– No właśnie, ty sobie możesz kupować, co chcesz – mruknęła niby do siebie, ale tak, żebym dobrze usłyszała.

Spojrzałam na nią. Miała wzrok wbity w łyżkę, ale ja wiedziałam, co się zaraz stanie. To było jak deja vu.

– Wiesz, Franek dalej chodzi smutny. Wszystkie dzieci z klasy jadą, tylko jego nie będzie. Myślałam, że skoro ci zależy...

– Agata, nie. To nie jest rozmowa na obiad. I już raz ci powiedziałam, że nie będę płacić za twoje dzieci.

Wtedy eksplodowała. Rzuciła łyżkę na talerz tak, że rosół chlapnął na obrus.

– Ty to masz serce z kamienia! Inni by się ucieszyli, że mogą pomóc rodzinie! Ale nie ty! Bo ty jesteś wygodna, samolubna, bezdzietna egoistka!

– Wyjdź – powiedziałam cicho.

– Co?

– Słyszałaś. Wyjdź. Teraz.

Zamilkła. Nawet dzieci zamilkły. Wstała powoli, zabrała kurtki i spojrzała na mnie jeszcze raz.

Będziesz kiedyś stara i samotna. Zobaczysz.

Zatrzasnęła drzwi. A ja znowu poczułam ulgę. I znowu nie na długo.

Granice siostrzanej miłości

Nie odzywała się przez ponad tydzień. I dobrze, potrzebowałam oddechu. Przez te kilka dni nie czułam się winna. Przeciwnie – czułam się wolna. Pierwszy raz od lat. Nikt nie wpadał znienacka, nie wypominał mi nowej torebki ani nie wypłakiwał się w rękaw, po czym kończył rozmowę słowami „pożyczysz mi coś na szybko?”. Ale w czwartek wieczorem dostałam SMS-a. Krótki, suchy, prawie obojętny:

Mama w szpitalu. Pilnuję dzieci. Nie wiem, co robić.

Serce mi zamarło. Nasza mama – jedyna osoba, która zawsze próbowała nas pogodzić. Zadzwoniłam natychmiast. Głos Agaty był zmęczony, jakby ktoś spuścił z niej powietrze.

– Zasłabła. Lekarze mówią, że to nic groźnego, ale zostanie na obserwacji. Ja... nie ogarniam. Praca, dzieci, dom...

– Pomogę – powiedziałam odruchowo.

Nie odpowiedziała. Ale po chwili cicho zapytała:

– Naprawdę?

Pojechałam do niej następnego dnia po pracy. W salonie panował półmrok, dzieci oglądały bajkę, a Agata wyglądała, jakby nie spała od tygodnia. Usiadłam obok niej na kanapie. Nic nie mówiłyśmy. Nie musiałyśmy. Czułam, jak między nami pojawia się jakaś nowa, bardziej uczciwa przestrzeń. Bez próśb i oczekiwań. Po prostu siostrzana obecność.

– Przepraszam za ostatnio – szepnęła.

– Ja też – odparłam.

Ale nie powiedziałam, że wracamy do starego układu. Bo nie wracaliśmy. Granice zostały postawione. I teraz miały zostać.

Wybieram siebie

Minęło kilka tygodni. Mama wyszła ze szpitala i wróciła do siebie. Agata, choć wciąż zmęczona i pogubiona, zaczęła nieco inaczej mówić. O życiu. O mnie. O sobie. Nie prosząc. Nie naciskając. Może po raz pierwszy naprawdę zobaczyła, że nie jestem bankomatem, tylko człowiekiem. Siostrą. A nie strażniczką jej domowego budżetu. Pomagałam jej przez ten czas – ale na własnych zasadach. Raz podrzuciłam dzieci do szkoły, raz ugotowałam zupę, gdy ona była zawalona pracą. I to wystarczyło. Nikt nie wspominał o pieniądzach. Nikt nie sugerował, że powinnam więcej, bo „nie mam własnych dzieci”.

A to, że ich nie mam, przestało być tematem. Agata zrozumiała, że moja bezdzietność nie jest powodem, bym przejęła odpowiedzialność za cudze dzieci. Nie jestem odwetem losu za jej płodność. Jestem kobietą, która wybrała inaczej. I mam prawo do swojego wyboru. Pewnej soboty wpadła na kawę. Bez dzieci. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów.

– Dziękuję, że byłaś – powiedziała.

– Byłam, bo chciałam – odpowiedziałam spokojnie. – Ale pamiętaj, że nie wracamy do tego, co było. Pomogę, jeśli będę mogła. Ale nie kosztem siebie.

Skinęła głową. I pierwszy raz nie próbowała nic ugrać. Tylko wypiła kawę i pogadałyśmy o serialach. Wybieram siebie. Nadal. Kocham ją, ale na zdrową odległość. Moje życie to nie system rezerwowy. Moje życie – to mój wybór.

Joanna, 41 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama