„Nie miałam kasy, by ratować przyjaciela. Z rozłożonymi rękoma i pustym portfelem czekałam, aż śmierć po niego przyjdzie”
„Suma grubo przewyższała moją emeryturę! Może skoczyć po chwilówkę? Albo poprosić o pomoc Basię, Marysię? Przecież to Felek! Członek rodziny. Jezu, ale z czego ja to oddam?!”.
- Elżbieta, 65 lat
Kiedyś sądziłam, że na starość najgorsza jest niedołężność. Okazało się, że gorsza jest samotność. Lekiem na nią okazał się Felek. Przepiękny, rudy kot. Nie spodziewałam się tylko, że to tak się skończy… Po nagłej śmierci męża zostałam sama jak palec. Dzieci się nie doczekaliśmy, dalsza rodzina raczej się mną nie interesowała. Przyjaciół nie miałam, bo i skąd? Przy pijącym mężu wstydziłam się kogoś zaprosić, a i ja nigdzie nie chodziłam.
Samotność na początku mi odpowiadała. Siedziałam w czterech ścianach przed telewizorem. Delektowałam się spokojem. Jednak gdzieś po roku poczułam, że nie wytrzymam dłużej tej pustki. Brakowało mi nawet pijącego męża! Z tej tęsknoty za czyjąś obecnością, wymyśliłam – wezmę zwierzaka. Psa, kota, obojętnie. W schronisku dla zwierząt ujrzałam wściekle rudą kulkę wciśniętą w róg klatki. Kot był przestraszony, nieufny, taki jak ja. Rudy też jak ja w młodości. Jesteśmy sobie przeznaczeni, pomyślałam. Głupie? Może, tylko tak właśnie to wyglądało.
Nasza przyjaźń z Felkiem rodziła się w bólach – kot przez długi czas wychodził z ukrycia wyłącznie w nocy. Aż poczuł się na tyle bezpiecznie, że kiedyś pokazał się w ciągu dnia. Powoli zaczął mi towarzyszyć, a wtedy moje życie naprawdę się zmieniło. Wreszcie mogłam z kimś pogadać. Wiedziałam – pomrukuje łagodnie, zgadza się ze mną, groźnie miauczy – ma odmienną opinię. Czasem trochę się nawet kłóciliśmy, by potem szybko się godzić, gotując lub oglądając seriale.
Jego mruczenie otulało mnie przed snem, a nos budził rano. Ta łagodna obecność kota powoli kruszyła też kamienie w moim sercu. Znikała złość za zmarnowane życie i nieufność do ludzi – zaczęłam więcej rozmawiać z sąsiadami, zaprzyjaźniłam się z Basią z parteru, a później i Marysią, jej koleżanką. Zdobyłam jeszcze kilka znajomych. Czułam się szczęśliwa; wiodłam skromne i spokojne życie emerytki z kotem.
Tego dnia wyciągnęłam mięso na gulasz. Spodziewałam się, że za chwilę w kuchni zjawi się Felek, który nie przepuszczał okazji, by coś chapsnąć. Tym razem nie przyszedł, a i wieczorem nie tknął kolacji. Po północy zaczął wymiotować. W tej sytuacji naprawdę się zdenerwowałam. Do rana oka nie zmrużyłam. W niedzielę nic się nie poprawiło, dlatego raniutko w poniedziałek zapakowałam kota do kontenerka i ruszyłam do jedynego znanego mi gabinetu weterynaryjnego.
Zobacz także
Niezadowolona kręciła głową
Przez te kilka lat, od kiedy byliśmy tu ostatnio, zmieniło się wszystko. Wystrój i pani doktor. Aż wierzyć mi się nie chciało, że ta stojąca przede mną młodziutka dziewczyna była już lekarką. Opisałam jej wszystkie objawy, a potem ona zapytała:
– Kiedy była pani z kotem u lekarza ostatnio?
– Hm, dawno. Feluś nie chorował…
– I nie robiła mu pani potem badań profilaktycznych? Nie sprawdzała stanu zębów? – spytała z przyganą. – Ale siebie pewnie pani bada…
– Pani doktor, ja do lekarza chodzę, jak coś mnie boli albo kiedy leki się kończą. Kot był zdrowy, ot, czasem sierścią zwymiotował…
– Boże, co za lekkomyślność – fuknęła. – U kotów niektóre choroby rozwijają się praktycznie bezobjawowo. Jaką dietę pani mu stosowała? No, co jadł…
– Głównie suchą karmę, czasami mięso, kawałek kiełbaski, parówki…
– Jaką karmę?
– Różną, jaka akurat była w promocji w markecie… – powiedziałam zgodnie z prawdą.
Niezadowolona lekarka kręciła głową
– Koty nie powinny jeść w ogóle suchej karmy. A tej z marketów szczególnie – dodała trochę łagodniej, widząc, że mam łzy w oczach. – Zaraz pobiorę mu krew do badań, potem podam kroplówki z lekami przeciwwymiotnymi i przeciwbólowymi.
Chciałam zapytać, co mu jest, lecz bałam się, że znowu zostanę obsztorcowana. Kocisko dostało kroplówkę, a ja przycupnęłam przy nim. Feluś wpatrywał się we mnie smutnymi oczyma. Głaszcząc go, cicho szeptałam, że wszystko będzie dobrze. Czułam, że pocieszam bardziej siebie niż jego.
– Na razie proszę wracać do domu, zapewnić mu dostęp do świeżej wody i nie męczyć. Po popołudniu będą wyniki, podejmiemy decyzję w sprawie leczenia – powiedziała lekarka, wręczając mi przy okazji rachunek za wizytę.
Oczom nie wierzyłam. Prawie trzysta złotych! Ogromna kwota.
– Pani doktor, mam tylko tyle przy sobie – wręczyłam niebieski banknot. – Resztę przyniosę po południu.
– Dobrze – zgodziła się łaskawie.
Boże, tyle pieniędzy! Owszem, gdzieś słyszałam, że leczenie zwierzaków jest drogie, ale żeby aż tak? Przecież to kawał mojej emerytury! Wróciłam do domu rozbita. Dopiero tu się rozpłakałam. W głowie cały czas słyszałam oskarżycielski ton młodziutkiej pani weterynarz: „Czy robiła mu pani badania profilaktyczne?”. Nie, nie robiłam. A gdy nawet przyszła mi taka myśl do głowy, ciągle miałam pilniejsze wydatki! Opłacenie mieszkania, leki, jedzenie. Czasem w lumpeksie kupiłam sobie ubranie. Na żadne ekstrawagancje – wycieczki, wczasy – stać mnie nie było. Przygnębiona poszłam po Felkowe analizy krwi. Przeczuwałam, że usłyszę coś strasznego. Nie pomyliłam się.
– Felek ma bardzo chore nerki, poziom mocznika we krwi przekroczył wielokrotnie dopuszczalną normę, on może umrzeć – powiedziała pani weterynarz.
Nogi się pode mną ugięły. Mój kot ma umrzeć? Chore nerki? Dlaczego? Jak będę żyła bez niego? Lecz żadnego z tych pytań nie zadałam. Zapytałam o coś innego.
– Ile będzie kosztowało leczenie? I jak długo będzie trwało?
Lekarka spojrzała na mnie, potem na trzymane w ręku analizy krwi i powiedziała:
– Najpierw trzeba podać kilka kroplówek, aby zmniejszyć stężenie mocznika, zobaczyć, jak zareaguje, potem leki, przyda się USG… – wymieniła kwotę, po usłyszeniu której musiałam usiąść.
W drodze do domu płakałam
Suma grubo przewyższała moją emeryturę! Może skoczyć po chwilówkę? Albo poprosić o pomoc Basię, Marysię? Przecież to Felek! Członek rodziny. Jezu, ale z czego ja to oddam?! Za chwilówkę jeszcze mieszkanie mi zabiorą, widziałam w telewizji. Gdzie ja się podzieję? Basia i Marysia też nie szastały pieniędzmi.
– Czy to mu pomoże? Uratuje go? – odezwałam się drżącym głosem.
– Tego nie wiem…
– To co mam teraz robić? – zapytałam bardziej siebie niż lekarkę.
Wzruszyła ramionami.
– Decyzję musi pani podjąć szybko. On naprawdę cierpi…
Przed wyjściem usłyszałam jeszcze, że klinika czynna jest do dwudziestej drugiej. Wracałam do domu i łzy płynęły mi po twarzy. Chyba po raz pierwszy w życiu nie bałam się tego, co ludzie powiedzą. W domu wyciągnęłam Felka spod łóżka. Położyłam go sobie na kolanach i czule głaskałam. Siedzieliśmy godzinę, może dwie. Za oknem zrobiło się ciemno. Kocisko jakby się rozluźniło i zaczęło mruczeć. To mruczenie najbardziej rozdzierało mi serce.
– Wybacz mi, proszę, wybacz – zaniosłam się płaczem. – Wybacz, że cię zaniedbałam, wybacz. Jesteś bardzo chory… Pamiętaj, że cię kocham i będę zawsze kochała… Nie chcę, żebyś cierpiał. Nie mogę inaczej. Czekaj na mnie w tym kocim niebie, niedługo przyjdę.
Zabierając ze sobą wszystkie pieniądze, jakie były w domu, zaniosłam Felka znowu do lecznicy. Tym razem na dyżurze był pan doktor. Obejrzał wyniki badań.
– To chyba najlepsze dla niego wyjście – pokiwał głową, gdy przedstawiłam swoją prośbę. – Chce pani być przy tym? Ciało pani zabierze?
– Nie, nie mogę być. Serce mi pęknie. Ciałem też państwo się zajmijcie – poprosiłam.
– Dobrze, jutro może pani odebrać rzeczy kota.
– Nie! Będą przypominały mi Felka, proszę, oddajcie go komuś.
Zapłaciłam znowu ogromną kwotę i wyszłam
Na ulicy miałam ochotę krzyczeć, że jestem morderczynią. Wydałam na niego wyrok śmierci! Patrzcie na mnie! Możecie mnie nienawidzić, jak ja nienawidzę siebie. W domu rzuciłam się na łóżko i uznałam, że mogę umierać. Śmierć jednak po mnie nie przyszła. Za to Basia skoro świt zaczęła dobijać się do drzwi.
– Elka? Żyjesz? Co się stało? Wyglądasz okropnie! – zakrzyknęła Basia. – Marysia wczoraj widziała cię na ulicy zapłakaną, z obłędem w oczach. Zupełnie ją zignorowałaś… Dobrze się czujesz?
Zaprosiłam ją do środka i opowiedziałam, jakim złym jestem człowiekiem i co zrobiłam swojemu kotu.
– Elu, kochana moja, byłaś najlepszą opiekunką, jaką można sobie wymarzyć. Ta młoda lekarka nie zna życia… Koty chorują, tak bywa. Dobrze zrobiłaś, to leczenie… Felek by się tylko nacierpiał. Proszę cię, uspokój się, bo znowu wylądujesz w szpitalu z palpitacjami serca.
– Ja już nie chcę żyć, nie mam po co…
– Daj spokój! Masz mnie, Marysię! Weź nowego kota!
– Basiu, nie potrafię… – pokręciłam głową.
Sąsiadka wyszła, a ja zostałam ze swoim bólem. Cały czas miałam wrażenie, że Feluś zaraz do mnie przyjdzie. Przez kilka dni żyłam w dziwnym stanie, coś jadłam, piłam, nawet wychodziłam do sklepu, ale niewiele z tego pamiętam. Płakałam i płakałam. Po mężu nie wylałam tylu łez co po Felku. Może dlatego, że kot mnie nigdy nie uderzył, a mąż tak. Łzy przestały płynąć po dwóch tygodniach. Nadal jednak nie umiałam sobie wybaczyć. Ulgę przynosiło mi jedynie sprzątnie. Czyściłam, pucowałam, myłam okna. Któregoś dnia odwiedziły mnie Basia i Marysia. Obie z dziwnie zaróżowionymi policzkami i tajemniczo uśmiechnięte. Basia pod pachą trzymała mały wiklinowy koszyczek, a Marysia wielką torbę.
– Zobacz, co dla ciebie mamy. Ma trzy miesiące i jest taki rudy jak Felek – Marysia wyciągnęła z koszyka kociątko.
– Jezu, ja nie chcę już kota! Nie utrzymam go! W dodatku ten nie jest rudy!
– Nie marudź! – Basia tupnęła nogą. – Kot jest wspólny, ale zamieszka z tobą. Nasi mężowie mają alergie na kocią sierść. I nie bój się, nie umrze z głodu. Tutaj jest karma i namiar na weterynarza. To kuzyn Marysi, dostaniecie u niego dobrą zniżkę – wyjaśniła.
Marysia ustawiła na szafce kilkanaście puszek z kocim jedzeniem i położyła wizytówkę lekarza.
Czuł, że nie jest mile widziany
Zakręciły się i uciekły. A kociak z żółtymi oczami został i darł się jak opętany, bo miauczeniem tego nie można było nazwać.
Rozpłakałam się. Sama nie wiedziałam, dlaczego płaczę. Czy dlatego, że nie liczyłam, że kiedykolwiek ktoś zaskoczy mnie tak swoją dobrocią? A może przypomniał mi się Felek? Albo płakałam, bo nie podobał mi się kolor nowego kota? Doszłam do wniosku, że ta trzecia odpowiedź była najbliższa prawdy.
– Jesteś brzydki! Nie chcę cię! – rzuciłam i uciekłam z kuchni.
Przez cztery dni karmiłam kota, sprzątałam po nim kuwetę i ani razu nie pogłaskałam. Za to wiele razy powiedziałam mu, że jest brzydalem. Kot czując, że nie jest tu mile widziany, trzymał się ode mnie z daleka.
– Basiu, ja nie umiem go pokochać, on nic a nic nie przypomina mi Felka – poskarżyłam się w końcu przez telefon sąsiadce.
– I bardzo dobrze, przecież to jest inny kot, Elu!
– Nie gniewaj się, oddam go do schroniska. Nie potrafię już mieszkać z kimś, kogo nie lubię. Wystarczy, że męczyłam się z mężem.
– Zrobisz, jak zechcesz, tylko uważam, że oddając kota, postąpisz głupio – urażonym tonem oświadczyła Basia.
– No i co mam z tobą robić? – powiedziałam, ukucnęłam w kuchni i przyjrzałam się kotu.
Mały, chudy, zabiedzony. Żółte oczy i wielkie uszy. I ten kolor sierści… Jasnorudy z ciemnymi pręgami. No, brzydal, wypłosz. I nagle zrobiło mi się go szkoda. Wtedy kociak się podniósł i przeparadował przede mną, jakby próbował zaprezentować się z jak najlepszej strony. Doskonale wyczuł, że w mojej duszy toczy się prawdziwa walka i musi mi pomóc podjąć decyzję. Górna część jego chudego ogonka zwinęła się w znak zapytania. Roześmiałam się serdecznie.
Tym razem nie zawiodę
– Boże, chyba zwariowałam! Chcę cię oddać, bo nie podoba mi się twój kolor?
Wzięłam kociaka na ręce.
– W sumie nie jesteś taki najgorszy. Wiesz? Ciebie też pokocham, daj mi trochę czasu, dobrze? Co ty na to… Leon, Leoś? Zgoda?
Kociak natychmiast zaczął mruczeć i pocierać nosem moją twarz. Za chwilę polizał szorstkim języczkiem. Ech, przecież każdy potrzebuje czułości, pomyślałam. Nawet kot.
Wkrótce odwiedziliśmy tego poleconego przez Marysię weterynarza. Leoś został obejrzany, zbadany, odrobaczony. Serdecznie z panem doktorem sobie pogadaliśmy. Uznał, że wtedy z Felkiem podjęłam słuszną decyzję, prawdopodobnie leczenie nic by nie pomogło. Umówiliśmy się też, że z Leosiem będę wpadała raz do roku na wizytę kontrolną. Rzeczywiście, dostałam zniżkę i dużo zwykłego, ludzkiego ciepła. A wnuczka Marysi zamówiła Leosiowi zapas dobrej karmy w sklepie internetowym, za którą zapłaciłyśmy we trzy. Znowu wiodę spokojny żywot emerytki z kotem. Ale o Felku i tak nigdy nie zapomnę.