Reklama

Matka zawsze była silna, aż do przesady. Miała w sobie coś z czołgu: jechała przez życie, rozgarniała problemy na boki i nawet się nie oglądała, czy ktoś za nią nadąża. Ja – wiecznie ze złamanym sercem – od dziecka patrzyłam na nią z mieszaniną podziwu i żalu. Bo choć imponowało mi jej opanowanie, nigdy nie mogłam jej tego wybaczyć. Tego spokoju, gdy mi się waliło wszystko. Tego „dasz radę” rzucanego na odczepnego, kiedy ja tylko chciałam się wypłakać.

Ona zawsze była twarda. Mówiła, że tak trzeba. Że ktoś musi. Że jeśli nie ona, to kto? A ja tylko chciałam mieć matkę, nie generała. Wiele lat minęło, zanim to zrozumiałam. I właśnie wtedy coś się zmieniło podczas pozornie zwykłe mszy roratniej.

Nagłe wyznanie pod kościołem

To był jeden z tych grudniowych poranków, gdy człowiek zaczyna żałować, że w ogóle wyszedł z domu. Marzłam jak nieszczęście, zima w tym roku przyszła z całą bezczelnością – bez ostrzeżenia. Stałam pod kościołem, czekając, aż otworzą drzwi. Prawie nikt nie przychodził na roraty w tygodniu, ale ja chodziłam uparcie. Nie z powodu religii. Z powodu ciszy. A może z powodu matki.

– Malwina? – usłyszałam za plecami ten znajomy, twardy głos.

Odwróciłam się niechętnie. Stała tam ona, w tym swoim granatowym płaszczu sprzed dekady i z tym szalikiem, który pamiętałam jeszcze z liceum.

– Mamo – skinęłam głową chłodno.

– Wiem, że nie chcesz rozmawiać. Ale... jakoś tak... – zamilkła. To było nowe.

Patrzyłam na nią podejrzliwie.

– Co „jakoś tak”?

Czułam, że cię spotkam. I wzięłam... – wyciągnęła z torebki mały termos. – Herbatę. Zawsze marzłaś na śniegu.

Nie wzięłam. Popatrzyłam tylko.

– Przypomniałaś sobie po dwudziestu latach?

Westchnęła. Usiadła na betonowej ławeczce przy kościele. Śnieg skrzypiał pod jej ciężarem.

– Zawsze wiedziałam. Tylko... głupio mi było to okazywać. Myślałam, że jak cię wzmocnię, to nie będziesz cierpieć. Ale ty się wtedy jeszcze bardziej zamykałaś.

– Bo ja nie potrzebowałam tarczy, tylko ramienia – powiedziałam cicho.

Milczała. A potem, po chwili:

– Chcesz tej herbaty, czy mam wypić sama?

Wyciągnęłam rękę bez słowa. I właśnie wtedy coś pękło. Albo się zaczęło sklejać. Sama już nie wiem.

Lekcja łagodności

W środku kościoła było jeszcze zimniej niż na zewnątrz. Usiadłyśmy w ostatniej ławce. Kiedyś, jako dziecko, zawsze ciągnęłam matkę za rękaw, żeby siąść z przodu. Żeby lepiej widzieć światła, twarze, księdza. Ona zawsze wybierała ostatnie miejsca. „Żeby móc wyjść, jakby coś” – mówiła. Dopiero później zrozumiałam, że miała na myśli strach, który dopadał ją znienacka. Tyle że nigdy mi o tym nie powiedziała.

– Nie tak to sobie wyobrażałam, wiesz? – powiedziała nagle szeptem, bez patrzenia na mnie.

– Co sobie wyobrażałaś?

– Że będziesz inna. Że nie będziesz miała w sobie tego, co ja. Tej... szorstkości. Tej zaciętości, która wszystko ci każe przeżyć sama.

Spojrzałam na nią ostro.

– A kto mnie tego nauczył? Ja cię naśladowałam. Byłaś jak czołg. Myślałam, że tak trzeba.

Matka spuściła wzrok. Na chwilę znowu była tą kobietą z ławki, nie „matką wszech czasów”, jak ją kiedyś ironicznie nazywałam.

– Kiedy ojciec odszedł, miałam dwie opcje. Leżeć i płakać albo wstać i ogarnąć. Miałam cię na głowie. Kredyt. Pracę. Nikt mnie nie nauczył, jak być miękką.

– Mnie też nikt – odburknęłam. – Ale jakoś się próbuję nauczyć. I robię to bez ciebie.

Znowu cisza. Msza trwała, a my siedziałyśmy jak dwie obce kobiety na dworcu, którym ktoś omyłkowo sprzedał bilety na ten sam pociąg.

– To może zacznijmy teraz – szepnęła po chwili. – Uczyć się razem.

Parsknęłam cicho.

– To będzie długa lekcja.

Już wtedy wiedziałam, że mnie nie słyszy

Po mszy nie rozeszłyśmy się od razu. Usiadłyśmy jeszcze raz na tej zimnej ławeczce. Matka otuliła się szczelniej płaszczem i spojrzała przed siebie, jakby właśnie oglądała całe swoje życie z pozycji widza, a nie głównej aktorki.

– Wiesz, że się ciebie bałam? – powiedziała. – Kiedy byłaś nastolatką, miałaś w oczach coś, co mnie paraliżowało. Nie bunt, nie złość. Pustkę.

Zaskoczyła mnie. Myślałam, że wtedy tylko ja się jej bałam.

– Bo już wtedy wiedziałam, że mnie nie słyszysz. Że jak powiem „mam dość”, to usłyszę „zrób sobie herbatę i przestań dramatyzować”.

– Może tak mówiłam – przyznała. – Ale w środku krzyczałam. Że nie wiem, jak ci pomóc. Że się boję, że cię stracę. I że nie mam prawa ci mówić, że będzie dobrze, skoro sama nie wiedziałam, czy w ogóle kiedykolwiek będzie.

Patrzyłam na nią z nowej perspektywy. Nie jak na dowódcę, tylko jak na kobietę, która naprawdę się pogubiła, ale udawała, że wie, dokąd iść.

– Pamiętasz, jak raz zniknęłam na cały dzień? – zapytałam.

– Pamiętam. Zrobiłam awanturę w szkole. Obdzwoniłam wszystkie twoje koleżanki. Potem policję. A jak wróciłaś, udawałam, że nic się nie stało. Bo bałam się przyznać, że pękłam.

– Byłam w kinie. Sama. Siedziałam tam cztery godziny. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić.

– I nikt cię nie szukał?

– Szukali. Ale nikt nie zapytał, co się dzieje. Tylko „gdzie byłaś?”. Nigdy „dlaczego?”.

Matka pokiwała głową. Powiedziała tylko:

– To było najgorsze. Że nie wiedziałam, co widzę, nawet kiedy patrzyłam.

Właśnie tego mi brakowało

Weszłyśmy do małego sklepiku obok kościoła. Matka chciała mi kupić drożdżówkę, jak wtedy, gdy miałam dziesięć lat i rysowałam jej smutne obrazki do pracy. Odmówiłam. Kupiła dwie mimo to.

– Jesteś uparta jak twój ojciec – rzuciła, wciskając mi bułkę z serem.

– Znasz to powiedzenie: „kto z kim przestaje…”? – odcięłam się.

Zamilkła. Chciałam to zakończyć. Wyjść. Ale wtedy wypaliła:

– Chciałam ze sobą skończyć, kiedy odszedł.

Zamarłam. Stałyśmy przy lodówce z kefirami, a świat nagle się zatrzymał.

– Co?

– Miałam już wszystko przemyślane. Ty spałaś. Myślałam, że lepiej będzie, jak wychowasz się u siostry mojego ojca. Miała wtedy dziecko w twoim wieku.

– Czemu tego nie zrobiłaś?

– Bo się obudziłaś i powiedziałaś: „Mamo, śniło mi się, że cię nie ma. Nie odchodź”. Pamiętasz?

Pamiętałam. Ten sen był tak realny, że płakałam pół nocy. Nie wiedziałam, że wtedy naprawdę prawie ją straciłam.

– To był pierwszy raz, kiedy pozwoliłam sobie być słaba – dodała cicho. – Ale potem wszystko zakopałam znowu. Bo nie wypadało.

– Wypadało, mamo. Właśnie tego mi brakowało. Żebyś czasem też leżała i ryczała jak ja. Żebyśmy były razem w tym wszystkim.

Patrzyła na mnie ze wzrokiem, jakiego nie znałam. Bez zbroi. Bez chłodu.

– Może już pora się tego nauczyć – powiedziała. – Mam nadzieję, że nie jest za późno.

– Na to? Nigdy nie jest. Ale drożdżówka z serem to przesada.

Obie się uśmiechnęłyśmy. Pierwszy raz od lat.

Byłam zwykłą córką zwykłej kobiety

Usiadłyśmy w kuchni u niej. Rzadko tam bywałam. Nie dlatego, że mieszkanie było niewygodne – raczej dlatego, że przez lata nie umiałyśmy w nim razem usiedzieć bez kłótni. Teraz jakoś... było ciszej. Albo to my byłyśmy inne.

– Napijesz się kawy? – zapytała, wyjmując kubki, które pamiętałam jeszcze z dzieciństwa.

– Może być. Ale nie syp tej swojej wojskowej – mruknęłam. – Po niej mam palpitacje.

– Mam zbożową, z cynamonem. Starzeję się – powiedziała z udawanym rozbawieniem. – Wnuczka koleżanki mówi, że pachnę jak pierniczki.

– Lepiej tak niż jak srogość – rzuciłam, zanim zdążyłam się powstrzymać.

Zamieszała w kubku powoli.

– Malwina. Ja naprawdę się starałam.

– Wiem. Ale nie zawsze mi to wystarczało.

– Bo tobie potrzebna była matka, która usiądzie obok, a nie będzie biegać z odkurzaczem i budżetem domowym.

– Albo matka, która nie powie: „nie przesadzaj” na każde moje „boję się”.

Spojrzała na mnie uważnie. Bez cienia pretensji.

– Ja też się bałam. Cały czas. Tylko nie znałam innego sposobu, żeby przetrwać, niż robić, działać, kontrolować.

A ja znałam tylko ucieczkę – odparłam. – Aż w końcu uciekłam z własnego życia.

Milczałyśmy chwilę. Potem powiedziała coś, czego nigdy wcześniej nie powiedziała:

– Przepraszam cię, córeczko. Za to wszystko. Za to, że byłam silna nie wtedy, kiedy trzeba.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Więc tylko chwyciłam jej dłoń. I pozwoliłam sobie na to, czego przez lata nie umiałam – być zwykłą córką zwykłej kobiety.

Nie umiała inaczej

Wieczorem, kiedy wróciłam do siebie, długo siedziałam przy oknie z kubkiem tej jej cynamonowej kawy. Nie była zła. Trochę jak ona – gorzka, ale z jakimś ciepłym dodatkiem, który wcześniej ciężko było zauważyć.

Przewijałam w głowie ten dzień. Msza, termos, rozmowy. I zdanie, którego nigdy wcześniej od niej nie słyszałam: „przepraszam cię, córeczko”.

Zawsze myślałam, że moja matka nie potrafi kochać po ludzku. Że umie tylko organizować, pilnować, oceniać. Że wszystko robi po coś – żeby kontrolować. A tymczasem ona po prostu... nie umiała inaczej. I nie miała się od kogo nauczyć.

Zadzwonił telefon. Ona.

– Nie przeszkadzam?

– Nie, siedzę w oknie i próbuję się pogodzić z faktem, że lubię twoją kawę.

Roześmiała się.

– To dobrze, bo kupiłam ci paczkę. Żebyś nie marudziła.

– No tak, bo wszystko musi być pod kontrolą – zażartowałam.

– Nie. Bo pomyślałam o tobie, ot tak. I chciałam, żebyś to poczuła.

Zapadła cisza. Ale tym razem nie była bolesna. Była jak przytulenie przez telefon.

– Mamo?

– Hm?

– Może w sobotę przyjdziesz do mnie? Naleśniki zrobię. Te, co lubisz.

– Z serem?

– No przecież. I cynamonem. Żebyś się poczuła jak pierniczek.

– W takim razie... z chęcią.

Po raz pierwszy od lat byłam spokojna. Bo może nie było idealnie. Ale było prawdziwie. I to wystarczyło.

Malwina, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama