„Nie miałam nawet na chleb, ale Wigilię ktoś zostawił mi paczkę pod drzwiami. Nie mogłam powstrzymać łez”
„Podeszłam do drzwi i ostrożnie je uchyliłam. Korytarz był pusty. Spojrzałam w dół i zobaczyłam paczkę. Była owinięta w zwykły brązowy papier, przewiązana sznurkiem. Żadnego nadawcy. Żadnej kartki”.

- Redakcja
Wszystkie dni zlewały się w jeden. I gdyby ktoś kazał mi je od siebie odróżnić, nie potrafiłabym. No, może poza jednym. Tym grudniowym. Tego dnia po prostu wszystko było nie tak. To był ten moment, kiedy człowiek przestaje się łudzić, że coś się jeszcze może zmienić. Wtedy się po prostu... przestaje mu się chcieć. I już.
To nie jest historia o bohaterstwie. Nie będzie tu spektakularnych zwrotów akcji, hollywoodzkiego cudu ani księcia na białym koniu. Za to będzie o zwykłej, przeciętnej kobiecie, która zdobyła się na odwagę, by opowiedzieć swoją historię.
Udawałam, że mnie nie ma
Siedziałam przy kuchennym stole, wpatrując się w kawałek suchej bułki. Masło się skończyło tydzień temu, mleka nie było od dawna. Herbatę zaparzyłam z drugiego zaparzania – ledwie miała kolor.
– No i co, królowo życia, jak się czujesz na swoim tronie? – mruknęłam do siebie z przekąsem.
Z lodówki wiało chłodem. Ciszę przerywał dźwięk telewizora. Oczywiście serial. Ci sami ludzie, te same problemy, tylko jakoś bardziej błyszczące.
– Pani Lucyno, wszystko u pani w porządku? – zawołała sąsiadka zza drzwi.
Zamarłam. Czasem udawałam, że mnie nie ma, żeby uniknąć tej troski podszytej ciekawością.
– Tak, tak, wszystko dobrze! – odpowiedziałam, siląc się na entuzjazm.
– Bo dzisiaj Wigilia. My z mężem mamy trochę zupy grzybowej. Może wpadnie pani na chwilę?
– Dziękuję, ale wie pani… rodzinnie wolę spędzać – skłamałam.
Słyszałam, jak przez chwilę jeszcze stoi za drzwiami, po czym oddala się z ciężkim westchnieniem. Oparłam się czołem o stół.
– Rodzinny wieczór, akurat – prychnęłam.
Od tygodni nie dzwonił nikt z rodziny. Brat? „Nie mogę, wiesz, dzieciaki, żona, święta”. Córka? „Mamo, mam tyle na głowie. Wpadnę po Nowym Roku”. Tak, wszyscy mieli coś na głowie. A ja miałam pustą lodówkę i twardą bułkę. Tyle, co nic.
Nie chciałam litości
Zaczęłam krążyć po pokoju. Ot, takie chodzenie bez celu, byle nie usiąść z powrotem i nie poczuć ciężaru tej Wigilii. Choinka stała w kącie, sztuczna, jeszcze z czasów, gdy myślałam, że życie można planować.
– I po co ty tu stoisz? – mruknęłam.
W tym momencie zadzwonił telefon. Zerknęłam. Numer bez nazwy. Odebrałam z niechęcią.
– Halo?
– Z tej strony sąsiadka z dołu. Dzwonię zapytać, czy wszystko u pani w porządku, czy może czegoś pani potrzeba.
– W Wigilię sobie pani przypomniała? – zadrwiłam. – Nic mi nie trzeba. Chyba że cud.
– My tylko… robimy dziś obchód, sprawdzamy, czy nikt nie został sam…
– Dziękuję, poradzę sobie. Do widzenia.
Rozłączyłam się, zanim zdążyła coś dodać. Usiadłam z powrotem przy stole i oparłam głowę na rękach. Dłonie miałam szorstkie, suche. Kiedyś zawsze przed świętami kupowałam sobie krem o zapachu pomarańczy i cynamonu.
– Lucyna, weź się w garść. Ile można tak siedzieć – wymamrotałam do siebie.
Jednak nic nie robiłam. Bo co miałam robić? Wyjść? Iść po co? Na spacer do sklepu? Przecież na nic nie było mnie stać.
Chciało mi się płakać
Zbliżała się osiemnasta. Pamiętam, że zawsze wtedy w domu unosił się zapach barszczu i kapusty. Teraz w mieszkaniu unosił się tylko kurz. Podeszłam do okna. Patrzyłam, jak ludzie wchodzą do sąsiednich klatek z siatkami, ciastami, prezentami. Jeden chłopak wnosił wielkiego pluszowego misia. Chciało mi się płakać. Nie, nie dlatego, że nie miałam misia. Tylko dlatego, że nikt nic dla mnie nie wnosił. Nie było komu. Byłam sama jak palec. Zasunęłam zasłony i już miałam zgasić światło, kiedy usłyszałam dźwięk. Cichy, charakterystyczny. Jakby coś postawiono pod drzwiami. Zamarłam.
– Pewnie sąsiadka znów coś zostawiła – mruknęłam pod nosem.
Podeszłam do drzwi i ostrożnie je uchyliłam. Korytarz był pusty. Spojrzałam w dół i zobaczyłam paczkę. Była owinięta w zwykły brązowy papier, przewiązana sznurkiem. Żadnego nadawcy. Żadnej kartki. Rozejrzałam się po korytarzu, nikogo nie było. Przyniosłam ją do środka, ostrożnie postawiłam na stole.
– I co mam z tym zrobić?
Rozerwałam papier i zajrzałam do środka. Pasztet w słoiku, kawa, herbatniki, barszcz w butelce, pierniczki. I świeca. Mała, czerwona, jakby ktoś wiedział, że nie mam żadnej. Patrzyłam na to wszystko z niedowierzaniem. I wtedy mnie dopadło. Nie cicho. Nie ukradkiem. Łzy popłynęły mi po policzkach.
– Kto? – wyszeptałam. – Dlaczego?
Nie umiałam przestać płakać. Nawet nie próbowałam.
Czułam wdzięczność
Otarłam nos rękawem swetra i przez dłuższą chwilę po prostu patrzyłam na tę paczkę, jakby miała mi wyjaśnić wszystko sama. Jakby z jej środka miał wyskoczyć jakiś dobry duszek. Oczywiście nic się nie wydarzyło. Cisza jak była, tak została. W końcu sięgnęłam po pierniczka. Niech się dzieje. Gryzłam powoli, z taką ostrożnością, jakbym jadła czekoladki z luksusowego sklepu, nie jakiś zwykły wyrób z dyskontu.
– No to masz. Cud, piernik i pasztet – mruknęłam do siebie.
Zapaliłam świecę i postawiłam na stole. Płomyk rozświetlił pokój ciepłym, żółtym światłem. I nagle zrobiło się… lżej. Nie lepiej, nie dobrze – po prostu mniej źle. Usiadłam z powrotem przy stole i podparłam głowę na ręce. Po chwili znów rozległo się pukanie. Trzy krótkie stuknięcia.
– Pani Lucyno, wszystko dobrze? – znowu sąsiadka zza ściany.
– Tak, dziękuję. Mam… niespodziankę – odparłam, nie wiedząc, jak inaczej to ująć.
– A to dobrze. My tu z mężem przy barszczu siedzimy. Jakby pani się rozmyśliła, proszę przyjść. Naprawdę.
– Dziękuję – powiedziałam cicho, ale wiedziałam, że i tak nie pójdę.
Zostałam z paczką, świecą i piernikiem. I z tą jedną wielką niewiadomą.
Zamurowało mnie
Wzięłam butelkę barszczu i przelałam trochę do garnka. Gotując go, czułam się, jakby znów był normalny dzień. Jakby ktoś miał zaraz wejść. Może córka, może sąsiadka, może nawet ktoś z przeszłości, kto przypomniał sobie o moim istnieniu. Wlałam barszcz do kubka i wróciłam z nim do pokoju. Usiadłam przy świecy i ogrzałam dłonie. Piłam powoli.
– No i co teraz? – spytałam sama siebie. – Co się robi, gdy człowiek dostaje coś, czego się nie spodziewał?
Odpowiedziała mi cisza. Taka, co nie boli. Taka, która przynosi ulgę. Po godzinie nie wytrzymałam. Wzięłam reklamówkę, wrzuciłam do niej kilka pierniczków. Zapukałam do drzwi sąsiadki.
– Pani Lucyna? – otworzyła zaskoczona.
– Tak, tak. Przyszłam się podzielić. Dostałam paczkę. Nie wiem od kogo, ale… jest tego sporo. Niech pani weźmie.
– Pani kochana… – Bożena spojrzała na mnie z łagodnością. – To prezent z naszej parafii. Proboszcz ogłaszał, że robią takie paczki. Mąż się zgłosił, że może podrzucić kilka. No i… podłożył pani. Tak dyskretnie. Pani wyglądała na taką, co by nie przyjęła, gdyby się zapytać.
Zamurowało mnie.
– To proboszcz? – zapytałam głucho.
– No. Czasem mu się zdarzy coś dobrego zrobić.
Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. Wzięłam jej dłoń i ścisnęłam.
– Dziękuję. Tak… po prostu. Dziękuję.
Głos mi się załamał
Wróciłam do siebie i po raz pierwszy od wielu dni nie usiadłam zrezygnowana przy stole. Zamiast tego podeszłam do choinki, tej sztucznej, tej z zakurzoną gałęzią i brakującą bombką. Wyjęłam z szuflady lampki. Plątały się jak zawsze, jakby przez rok w szafie prowadziły tajne życie.
– No, chodźcie, będziecie dziś świecić – mruknęłam.
Zamigały ciepło, delikatnie. Znowu zrobiło się trochę jaśniej. Może to przez światło, a może przez coś innego. Przez coś, co rosło mi w środku i czego nie umiałam jeszcze nazwać. Coś, co dawno temu zgasło i teraz... jakby tliło się znowu. Zadzwonił telefon. Tym razem numer znajomy.
– Mamo?
– O, córeczko... – głos mi się załamał.
– Wiem, miałam zadzwonić wcześniej... ale... dużo pracy, no i dzieciaki chore, nie wyrabiam się ze wszystkim... Przepraszam.
– Nic się nie stało – powiedziałam, chociaż przez chwilę chciałam wykrzyczeć wszystko, co siedziało we mnie od miesięcy. – Jestem. I cieszę się, że dzwonisz.
– Mogę jutro przyjechać z chłopcami?
Spojrzałam na stół.
– Jasne – odpowiedziałam. – Zróbmy sobie własną Wigilię. Nawet mam barszcz.
– Serio? – zaśmiała się. – To może i pierogi zrobimy.
– Zrobimy – szepnęłam.
Odłożyłam telefon. Usiadłam w fotelu. Spojrzałam na światła choinki. W tej całej szarości był jakiś kolor. Nie miałam na chleb. Nie miałam z kim usiąść do stołu. Jednak ktoś zapukał do moich drzwi. I to wystarczyło.
Lucyna, 64 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Tłumaczyłam córce, że Mikołaj może w tym roku nie przyjść. Nie chciałam niszczyć jej marzeń, ale musiała znać prawdę”
- „Teściowa na Wigilii urządziła mi inspekcję czystości. Zamiast śpiewać kolędy, wyśpiewałam jej, co o niej myślę”
- „7 dni stałam przy garach, a synowa na wigilii i tak pluła moim barszczem. Paniusia nie znajdzie miejsca przy moim stole”