„Nie mogłam patrzeć na biedę u sąsiadki i jej córkę próbującą zarobić na chleb. Pomogłam jej, by miała lepsze życie”
„– Co dzisiaj jadłaś? – zapytałam, tknięta złym przeczuciem. Krótkie przesłuchanie ujawniło, że Klaudyna nie jadła nie tylko śniadania, ale i kolacji poprzedniego dnia. Ani żadnego innego posiłku. Zemdlała z głodu! – Bo dopiero dzisiaj miałam wyjść z Ziutą, to mogłabym coś sobie kupić. I… mamie – przełknęła ślinę”.

- Monika, 55 lat
Zobaczyłam moją czternastoletnią sąsiadkę przed klatką. Stała nieruchomo, jakby wahała się, czy wejść. Na mój widok drgnęła, jakby nie widziała, że się zbliżam. Powiedziała grzecznie „dobry wieczór” i odsunęła się, żeby mnie przepuścić.
– Ty nie wchodzisz, Klaudynko? – zapytałam.
– Wchodzę – westchnęła z rezygnacją.
Weszłyśmy do windy, nacisnęła dla siebie trzecie i dla mnie szóste.
– Jak mama? – odważyłam się zapytać.
– Różnie – pokręciła głową. – Raz ma lepsze dni, raz gorsze. Teraz leży. Już od prawie miesiąca. A jak Ziuta? Może trzeba z nią powychodzić? To znaczy, gdyby pani potrzebowała…
Nie potrzebowałam. Nigdzie się nie wybierałam, a z moim jamnikiem lubiłam chodzić sama. Ale odpowiedziałam, że potrzebuję pomocy w każdy poniedziałek. Twarz Klaudyny się rozjaśniła i już byłyśmy umówione.
Sąsiadka była samotną matką
Znałam tego dzieciaka od urodzenia. Jej matka była moją sąsiadką, wprowadziła się już w ciąży. Nie miała męża, tylko jakiś sporo starszy facet przywoził jej rzeczy, czasem pojawiał się z zakupami, widywałam go też z dzieckiem, kiedy już się urodziło. Myślałam, że to może jej ojciec, ale mnie poprawiła.
– Nie mój, tylko Klaudynki. Nie jesteśmy razem – wyjaśniła i chyba chciała dodać coś jeszcze, ale szybko uciekłam, lekko zażenowana tak osobistym wyznaniem ze strony kobiety, którą ledwie znałam.
Potem stopniowo dowiadywałam się coraz więcej. Ojciec dziecka był żonaty, miał nastoletnie dzieci. Miał też dobrą posadę w państwowej spółce i nie mógł sobie pozwolić na skandal, rozwód i życie na kocią łapę z kobietą młodszą o dobre dwadzieścia lat od niego. Płacił więc alimenty na córkę, ale z roku na rok pojawiał się coraz rzadziej. Dlatego kiedy pani Monika musiała gdzieś pilnie wyjść, a raz kiedy trafiła do szpitala na planowany zabieg, to ja opiekowałam się małą. W domu sąsiadki samotnie wychowującej dziecko brakowało wszystkiego, więc nie chciałam brać wynagrodzenia, ale i tak upierała się mi płacić.
– Dostaję przecież alimenty – mówiła, a ja się zastanawiałam, gdzie w takim razie one się podziewają, bo na pewno nie szły na porządne meble, kosmetyki droższe od najtańszych i jedzenie nieco bardziej wyszukane niż ryż, marchewka i porcja rosołowa.
Jej córka musiała być samodzielna
Dopiero kiedy dziewczynka miała kilka lat, zorientowałam się, że sąsiadka chorowała. Raz była w stanie apatii i depresji. Wtedy po prostu leżała w ciemnym pokoju, a dziecko zajmowało się nie tylko sobą, ale i nią. Z kolei w fazie manii Monika wydawała całe pieniądze, zaciągała pożyczki pod nieprzemyślane zakupy i na finansowanie „genialnych” pomysłów. Wtedy zostawiała dziecko i gdzieś „latała”, jak mówiła mała. Wtedy zabierałam Klaudynę do siebie. Czasami na wiele dni.
Dziewczynka była nieprawdopodobnie, niepokojąco wręcz samodzielna. Kiedy miała dziesięć lat, uparła się, że będzie pracować. Chciała sprzątać, wyprowadzać psy, przynosić sąsiadom zakupy. Znalazłam jej ogłoszenie napisane starannym, ale dziecinnym charakterem pisma, przyklejone do drzwi klatki. Pospiesznie je zdjęłam i powiedziałam, że ja ją zatrudnię. Tak, dziesięciolatkę. Bo chciała mieć pieniądze na jedzenie, a mama nie odpowiadała na pytanie, jaki jest PIN do karty. Mama „leżała” – tak dziecko określało fazę depresyjną matki.
Wiedziałam, że sąsiadka jest niewydolna wychowawczo, ale nie miałam sumienia zawiadamiać opieki społecznej. Klaudyna była mimo wszystko bardzo mocno związana z matką, a kiedy Monika czuła się dobrze, widziałam, że troszczy się o córkę, że dokądś razem chodzą, dużo rozmawiają, mają ciepłą, serdeczną więź. Dziewczynka zdawała sobie sprawę z choroby matki i po prostu się przystosowała. Dobrze się uczyła, dbała o dom, siebie i rodzicielkę, nawet zarabiała własne pieniądze na wyprowadzaniu mojej Ziuty.
Ojciec nie mógł jej zabrać do siebie
Raz udało mi się spotkać tego jej ojca. Postarzał się, chyba nie powodziło mu się już tak dobrze, bo wyglądał marnie. Wiedziałam, że Monika więcej od niego nie dostanie, i tak utrzymywał wynajęte mieszkanie, płacił wszystkie koszty i dawał jej pieniądze na życie dla dwóch osób. Ona nie pracowała. Ciężko było go winić za to, że Klaudynie brakowało na tenisówki na gimnastykę czy szkolną wycieczkę. Mimo wszystko próbowałam go przekonać, żeby lepiej zajął się własną córką.
– Ona ma coraz większe potrzeby – powiedziałam. – Wie pan, że napisała ogłoszenie, że podejmie się sprzątania, żeby zarobić na podstawowe rzeczy do szkoły?
Mężczyzna westchnął, a potem wyjął kilka banknotów.
– Klaudyna mówiła mi o pani – powiedział. – Wiem, że się nią pani zajmuje bardziej niż jej matka. Chodzi o to, że ja nie mogę wziąć Klaudyny do siebie… Sytuacja rodzinna… nieważne. W każdym razie, proszę, niech pani weźmie te pieniądze i daje mojej córce, kiedy będzie potrzebować. Jak dam jej, to ona za to kupi jedzenie albo szampon, bo jej matka to zaniedba. A ja będę się starał przyjeżdżać częściej, przywozić im zakupy. Ale proszę, niech pani nikogo nie powiadamia. Klaudyna strasznie się boi, że mogą ją odebrać matce.
„Ty też się boisz, bo wtedy zjawią się z nią przed twoimi drzwiami” – pomyślałam bez współczucia. Domyślałam się, że jego rodzina nie ma pojęcia o istnieniu Klaudyny, a on od lat dokonuje finansowej ekwilibrystyki, żeby ukryć wypływające alimenty.
– Moment – zatrzymał mnie, kiedy się odwróciłam. – Dam pani mój numer… yyy… do pracy. Niech pani dzwoni, gdyby coś się stało. Ale tylko w pilnych sprawach.
Nie dał mi swojej komórki, bo nie chciał, żebym go dopadła przy żonie i starszych dzieciach. Numeru do pracy szybko nie wykorzystałam, nawet nie wiedziałam, dokąd bym się dodzwoniła.
Było mi żal dziewczynki
Aż przyszedł dzień, w którym Klaudyna zemdlała w windzie i sąsiadka z parteru przyszła mi o tym powiedzieć.
– To nic takiego… – dziewczynka się ocknęła i próbowała nas przekonać, że może iść do szkoły.
– Co dzisiaj jadłaś? – zapytałam, tknięta złym przeczuciem.
Krótkie przesłuchanie ujawniło, że Klaudyna nie jadła nie tylko śniadania, ale i kolacji poprzedniego dnia. Ani żadnego innego posiłku. Cholera, zemdlała z głodu!
– Bo dopiero dzisiaj miałam wyjść z Ziutą, to mogłabym coś sobie kupić. I… mamie – przełknęła ślinę.
Mama nadal „leżała”, ale nic mnie to nie obchodziło. Zostawiłam dziewczynkę z sąsiadką z parteru i wparowałam do matki Klaudyny. Kobieta nie spała, leżała na boku z otwartymi oczami, tępo wpatrując się w ścianę. W sypialni śmierdziało potem i niepraną pościelą. Zaczęłam do niej mówić, żądać wydania córce karty do bankomatu i podania kodu PIN, aż w końcu chora spojrzała na mnie z rezygnacją.
– Ona ma kartę i PIN, tylko że na koncie nic nie ma – powiedziała zmęczonym głosem. – Jej ojciec nie płaci od trzech miesięcy.
– I nic pani z tym nie robi?! – podniosłam głos. – Przecież ma obowiązek alimentacyjny! Ona właśnie zemdlała z głodu! Co pani zamierza?!
Oczywiste było, że ta ciężko chora kobieta niczego nie zamierzała. Sama wymagała opieki. Wtedy zdecydowałam się zaszantażować ojca małej, że albo on zajmie się córką, albo zrobi to MOPS. Zadzwoniłam do niego i dodzwoniłam się do jakiegoś sekretariatu.
– Przykro mi, ale pan Adam zmarł trzy miesiące temu – usłyszałam i nogi się pode mną ugięły.
Nie mieli pojęcia o jej istnieniu
To był ten moment, kiedy musiałam zawiadomić odpowiednie organy. Było mi żal Klaudyny, ale ktoś musiał przejąć nad nią opiekę, choćby i państwo. Ale najpierw coś innego mi przyszło do głowy. Przecież ona dziedziczyła. Ten Adam był kiedyś zamożny, na pewno zostawił coś, co ułatwiłoby jego córce start w życie. Powiedziałam to kobiecie, która po nią przyjechała z ramienia ośrodka pomocy społecznej. Obiecała, że ich prawnik znajdzie tamtą rodzinę i upomni się o spadek dla dziewczynki.
Jakiś tydzień później do moich drzwi zapukała kobieta koło trzydziestki. Ładna. I zadziwiająco podobna do Klaudyny. Przedstawiła się jako… jej przyrodnia siostra. Towarzyszył jej mężczyzna, oboje mieli obrączki na palcach. Oraz Klaudynka, która rzuciła mi się na szyję. Kiedy już się wyściskałyśmy i zaprosiłam całą trójkę do środka, pani Oliwia zaczęła mówić.
– Nie miałam pojęcia, że mam młodszą siostrę – przyznała. – Ojciec nigdy nikomu o niej nie powiedział. Dopiero ten prawnik… Znaleźliśmy ją w domu dziecka, opowiedziała nam o swojej mamie i o pani. Będziemy jej rodziną zastępczą. To znaczy, będziemy prawdziwą rodziną, ale prawnie zastępczą. Zamieszka z nami, będzie widywać się z mamą, może kiedyś do niej wróci, jeśli jej zdrowie się poprawi. Ale na razie zostaje z nami.
Klaudyna się spakowała i pożegnała. Jej mama również. Zaopiekowała się nią jakaś fundacja, wiem, że jest leczona i często czuje się bardzo dobrze. W mieszkaniu na trzecim piętrze mieszka już ktoś inny, ale Klaudynka czasami dzwoni i mówi mi, co u niej, jej siostry i mamy. Nadal dobrze się uczy, była nad morzem, siostra zapisała ją na angielski i jazdę konną. Rodzina adoptowała też psa, jamniczkę po przejściach.
– Niedługo do pani przyjadę i wezmę Ziutę na spacer razem z naszą Felą. Na pewno się zaprzyjaźnią! – zapewniła. – Mama też będzie. Bierze dobre leki, może nawet pójdzie do pracy.
Mam nadzieję, że tak właśnie będzie. Wierzę, że ta dzielna dziewczynka zasługuje na wszystko, co dobre!