„Nie mogłam patrzeć na cierpienie siostry po rozstaniu i postanowiłam działać. Poszłam do wróżki, żeby rzuciła zaklęcie”
„Zdrada Piotra dobiła Renię. Kochała go od pierwszej klasy liceum. Kiedy odszedł, nagle okazało się, że moja silna siostra wciąż jest straszliwie w głębi duszy niepewna swojej wartości. Nieważne podziw ludzi, sukcesy w pracy, miłość najbliższych – nic z tego nie sprawiało, że czuła się warta szczęścia, tylko zainteresowanie tego tchórzliwego, leniwego gnojka. I kiedy odszedł, coś w niej zgasło. Za to jedno zasługiwał na piekło”.
- Katarzyna, 35 lat
Kiedy ja i moja siostra Renia byłyśmy małe, mama czytała nam do snu bajki. Moją ukochaną była ta o złotej rybce. Kiedy zasypiałam, zastanawiałam się, o co ja bym poprosiła: o nową lalkę, tę, którą sprzedają z zestawem ubrań? A może o żywego kotka. Gdy byłam starsza, życzenia były już poważniejsze np. żeby jakaś nieznana krewna zostawiła nam w spadku dużo pieniędzy, żeby można było wyremontować sypiące się mieszkanie.
Kiedy Renia zachorowała, już wiedziałam, że nie istnieją magiczne istoty spełniające życzenia. Jednak nasza mama wciąż miała wiarę – codziennie chodziła do kościoła, błagając Boga o cud. Ale Bóg okazał się równie skuteczny w spełnianiu życzeń jak bajkowa złota rybka. Co było bardziej rozczarowujące, bo tyle miliardów ludzi twierdzi, że On akurat istnieje. Jeśli tak, to jest głuchy…
Renia gniewa się na mnie, gdy tak mówię, więc już zamilknę.
Pierwsze objawy stwardnienia rozsianego pojawiły się, gdy Renia właśnie skończyła studia i dostała pracę. Była taką radosną, energiczną dziewczyną. A, co najważniejsze, kochała i była kochana. Z niecierpliwością oczekiwała dnia, kiedy Piotr się jej oświadczy, gdy nagle pojawiły się problemy ze zdrowiem – drętwienia ciała, parę razy dłoń nie utrzymała szklanki. No i ten ostatni wypadek – szła do mnie i na prostej drodze jakby jej nogi zapomniały, po co są. Upadła.
Lekarze postawili diagnozę – stwardnienie rozsiane.
Zobacz także
– Oczywiście jeszcze przez wiele lat będzie mogła pani w miarę normalnie żyć – pocieszał siostrę lekarz. – Medycyna idzie do przodu, pojawiają się nowe terapie.
Renia nigdy łatwo się nie poddawała. Po kilku dniach rozpaczy i płaczu powiedziała „dość”, zacisnęła zęby i zaczęła organizować swoje życie na nowo.
– Nie dam się – powiedziała z mocą. Siedzieliśmy w kuchni przy herbacie: ja, Renia i Piotr. – Będę ćwiczyć, brać leki. Kobiety z SM rodzą i wychowują dzieci. Tak, będzie mi trudniej, ale innym jest jeszcze gorzej. A ja przecież mam pomoc – uśmiechnęła się do Piotra i położyła dłoń na jego ręce, ale on spojrzał na jej dłoń i jakby zmarszczył brwi. Nie podobało mi się to spojrzenie.
– Kochanie? – Renia czekała na odpowiedź ukochanego.
– Tak, oczywiście – powiedział.
Ale w jego głosie nie było siły. To było jedynie automatyczne potwierdzenie. Kwadrans później „przypomniał” sobie, że „zapomniał” coś załatwić. Wyszłam zaraz za nim i dopadłam go na schodach.
– Jeśli ją teraz zostawisz, będziesz po śmierci smażył się w piekle – powiedziałam.
Szczerze mówiąc, oczekiwałam, że zaprzeczy, że się na mnie obrazi za pomówienie, że jego miłość nie jest prawdziwa. Czasami takie oskarżenia sprawiały, że człowiek wyciągał głowę z własnej dupy i się ogarniał. Ale nie w tym przypadku. On już zdecydował.
– Jeśli zostanę, to piekło będę miał za życia – odparł.
Zerwał z Renią, wysyłając jej esemesa.
– Może to i lepiej, że zrobił to teraz. A nie, gdy będziesz miała dwójkę dzieci i większe kłopoty z ciałem – próbowałam ją pocieszyć. Bez skutku.
Nad sercem nie mamy kontroli, prawda?
Zdrada Piotra dobiła Renię. Kochała go od pierwszej klasy liceum. Świata poza nim nie widziała. Gorzej – on stanowił dla niej wyznacznik jej wartości. Uwierzycie w to? Kiedy w liceum przybiegła do mnie z nowiną, że Piotr wyznał jej miłość, zawołała: „Teraz wiem, że jestem warta szczęścia!”. Powiedziałam, żeby nie mówiła głupot, bo oczywiście, że jest warta szczęścia. A ona na to z uporem: „Teraz to wiem”. Kiedy Piotr odszedł, nagle okazało się, że moja silna siostra wciąż jest straszliwie w głębi duszy niepewna swojej wartości. Nieważne podziw ludzi, sukcesy w pracy, miłość najbliższych – nic z tego nie sprawiało, że czuła się warta szczęścia, tylko zainteresowanie tego tchórzliwego, leniwego gnojka. I kiedy odszedł, coś w niej zgasło. Za to jedno zasługiwał na piekło.
Przez następne trzy lata Renia z zacięciem walczyła z kłodami, które rzucały jej pod nogi i choroba, i polska służba zdrowia. Wspomagała ją miłość rodziny, a także praca i przyjaciele. Wydawało się, że się pozbierała, że wyrzuciła z głowy szkodliwe tęsknoty. Zaplanowała na nowo swoje życie.
Tak myślałam.
– Pamiętasz, jak kiedyś mama czytała nam bajki? – odezwała się pewnego dnia, gdy siedziałyśmy w niedzielne letnie popołudnie na ławce w parku.
Przed nami iskrzyło się w słońcu niewielkie jeziorko, a na brzegu zakochana para trzymała się za ręce.
– Pamiętam. Uwielbiałaś „Oślą skórkę”.
– A ty „Złotą rybkę”. Chciałabym mieć taką. Poprosiłabym o zdrowie.
– Jasne. Każdy by tak zrobił.
– Bo wtedy on by do mnie wrócił.
W jej głosie zabrzmiała rozpaczliwa tęsknota. Zrozumiałam, że wcale się nie pozbierała. Że to tylko maska. I pewnego dnia moja siostra nie będzie w stanie udawać, że chce żyć bez swojego ukochanego. Nad sercem nie mamy kontroli, prawda?
I pomyślałam, że muszę spróbować to naprawić. Wypowiedzieć życzenie.
Od czterech lat pracowałam jako całodzienna opiekunka dziewięćdziesięcioletniej staruszki. Mieszkała w starej przedwojennej willi ze swoją sześćdziesięcioparoletnią córką, Klotyldą. Przychodziłam rankiem na dziesięć godzin, a czasami, kiedy pani Klotylda musiała wyjść czy wyjechać, zostawałam dłużej, nawet do rana.
W ciekawy sposób dostałam tę pracę. Właśnie skończyłam szkołę dla pielęgniarek i załatwiałam sobie pracę w szpitalu, kiedy pani Klotylda zaoferowała mi etat u siebie. Gdy spytałam, dlaczego nie wybrała doświadczonej pielęgniarki, odparła: „Ty masz właściwą energię”. Nie wiedziałam, o co jej chodzi, ale pensja, jaką mi zaproponowała, przebijała wszystko, co mogłam dostać gdziekolwiek.
Moja podopieczna miała na imię Brygida, była miła i spokojna, ale cierpiała na lekką starczą demencję. Czasem zapominała, jak na imię miał jej zmarły mąż, a czasem potrafiła z całą ostrością pamięci opowiedzieć o swoim burzliwym życiu, ze szczegółami, które musiały być prawdziwe, bo potwierdzały to zdjęcia, które mi pokazywała. Według jej słów, zwiedziła cały świat, i była w miejscach, w których nigdy nie postała stopa przeciętnego turysty. Niekiedy jednak podejrzewałam, że wspomnienia mieszają jej się z jakimiś bajkami, bo mnóstwo było w nich magów, zaklętych ksiąg i tajemniczych, potężnych przedmiotów. Niby niektóre z nich pokazywała na zdjęciach, ale przecież od dziecka wiedziałam, że magia to tylko pobożne życzenie ludzi. Biedna staruszka.
Któregoś dnia opowiedziałam Brygidzie o chorobie siostry. Pamiętam, że na koniec zamarzyłam sobie: „Gdybym miała złotą rybkę, zażyczyłabym sobie tylko jednej rzeczy: żeby Renia wyzdrowiała. Ale niestety nie żyjemy w bajce”.
Musiałam to zrobić
Wtedy pani Brygida spojrzała w bok, na ścianę, gdzie wisiała przepiękna drewniana mandala, i powiedziała: „Zdziwiłabyś się, kochana dziewuszko, jak blisko ten świat jest od świata bajek. Dajmy na to grzebień syreny…”. Wtedy do pokoju weszła jej córka i nie dowiedziałam się, co takiego robi ów grzebień syreny.
Jakiś rok później, kiedy zmieniałam pościel na łóżku Brygidy, a ona siedziała na tarasie z córką, usłyszałam przez otwarte okno ich rozmowę. Klotylda strofowała matkę:
– Wiem, że ją lubisz. Wiem, że współczujesz jej siostrze. Ale nie wolno jej tego zrobić.
– Jesteś czasem okrutna, Kloto. Jej cierpienie jest tak głębokie, że pada na nie cień śmierci. A wystarczy, żeby Kasia oplotła jeden ząb włosem siostry i wypowiedziała życzenie…
– Nie. I koniec dyskusji.
Głos pani Klotyldy miał w sobie taką siłę i stanowczość, że Brygida zamilkła, a ja jakbym zapomniała o usłyszanych słowach.
Jednak one tkwiły w mojej pamięci i przypomniały o sobie tamtego letniego popołudnia nad jeziorkiem, gdy w głosie mojej siostry usłyszałam rezygnację z życia.
Dwa dni później znów miałam nadgodziny, bo pani Klotylda wyjechała poza miasto i miała wrócić następnego dnia. Kiedy położyłam Brygidę spać, weszłam do pokoju, w którym tamtego dnia staruszka opowiadała mi o swoim życiu. Spojrzałam uważnie na piękną tekową mandalę. W samym jej centrum, otoczony skomplikowanymi wyrzeźbionymi spiralami, znajdował się jakiś przedmiot zrobiony z masy perłowej. Na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądał jak grzebień, bardziej jak coś na kształt trójzęba. Wyjęłam z kieszeni pudełeczko, a z niego długi włos Reni.
Czy wierzyłam w to, że jeśli zrobię tak, jak mówiła staruszka z demencją i wypowiem w myślach życzenie, to ono się spełni? W tamtej chwili tak, desperacja i miłość obudziły tkwiące we mnie dziecko, pełne wiary w przepełniającą świat magię.
Owinęłam włos wokół zęba, a wtedy… grzebień zalśnił. Zrozumiałam, że czas na życzenie…
– Nie.
Ostry głos pani Klotyldy wybił mnie z transu, przestraszył. Obróciłam się. Stała w drzwiach, jak zawsze spokojna i otoczona aurą niedostępności i chłodu.
– Dlaczego? – spytałam. – Dlaczego nie chce pani pozwolić, bym spróbowała?
– Chcesz, by twoja siostra była szczęśliwa. I myślisz, że uleczenie jej to sprawi.
– A nie?
Podeszła do mandali, wyciągnęła rękę i włos mojej siostry sam odwinął się z zęba i wsunął do jej dłoni. Czułam, jak szczęka mi opada – dosłownie – z osłupienia. Tymczasem kobieta uniosła dłoń z włosem, który zalśnił, zadrżał. I jak magnes przyciągnął mój wzrok. Robił się coraz większy. Czułam, że wnikam w niego, że mnie pochłania. Z daleka usłyszałam głos Klotyldy:
– Zobacz, co czekałoby twoją siostrę, gdyby była zdrowa. Obojętne, chora czy zdrowa, jej dalszy los byłby taki sam.
Ujrzałam to życie oczami Reni. Czułam, co ona czuje. Piotr – wielkie szczęście. Ślub – euforia. Ciąża – nie może być lepiej. A potem był już tylko zjazd. Piotr wpadł w szemrane towarzystwo, i wciągnął za sobą Renię.
Dłoń Klotyldy zasłoniła mi oczy. Moje uczucia zniknęły, pozostawiając po sobie tylko osad niepokoju.
– Za kilka lat twoja siostra pozna człowieka, który ją pokocha i się nią zaopiekuje. Da jej dom, ona urodzi mu dzieci. Nigdy nie będzie kochała go tak jak Piotra, nigdy o nim nie zapomni, ale nie będzie cierpieć. I pewnego dnia poczuje się szczęśliwa. Widzisz, dziecko, czasem odwrócenie nieszczęścia, które się wydarzyło, wyprostowuje ścieżki. Czasem to nieszczęście jest właściwą ścieżką.
Kobieta uśmiechnęła się po raz pierwszy od kiedy ją znałam – lekko, z jakimś smutkiem – a potem podała mi grubą kopertę.
– Moje sprawy w tym kraju zostały zakończone. Wyjeżdżam z mamą do mojej córki, Doli. Jutro już nie przychodź. W kopercie jest twoja płaca za pół roku z góry.
– Pożegnam się z panią Brygidą…
– Powiem jej, że życzysz jej wszystkiego najlepszego. Idź i nie martw się ani o siostrę, ani o siebie. Będziemy się wami opiekowały.
Pożegnałam się i pojechałam do domu. W autobusie zastanawiałam się, co miała na myśli, mówiąc, że będą się nami opiekowały.
Od tamtych dni minęło już wiele lat. I muszę wam powiedzieć, że słowa pani Klotyldy okazały się prorocze. Renia odnalazła spokój i szczęście.