Reklama

Wieczór był wspaniały. Takie chwile pozwalają docenić uroki wieku średniego. Nastoletnie dzieci można zostawić w domu i udać się na wyjątkową kolację do dobrej restauracji. Tym razem wybraliśmy kuchnię chińską. Nad głowami kołysały się ozdobne lampiony, a otaczały nas smoki w rozmaitych pozach. Dania były pyszne, a pałeczki, po pierwszych minutach bezradności, wreszcie przestały nam się wyślizgiwać z rąk.

Reklama

Kolacja z niespodzianką

– Jak państwo smakują? – spytał skośnooki właściciel restauracji łamaną polszczyzną.

– O, bardzo dobrze! – uśmiechnąłem się i puściłem oko do żony. – A państwa pierożki jeszcze lepiej.

– Ciasteczki – Chińczyk podsunął nam z rachunkiem talerzyk z dwoma kulkami. – Na dobry los.

– W środku powinny być wróżby albo jakieś życiowe sentencje – poinformowała mnie Jadzia.

Podsunąłem jej talerzyk.

– No to ciach! Ty pierwsza – zakomenderowałem.

Żona wzięła ciastko, rozłamała je i wyjęła karteczkę. Przeczytała i podała mi ją z uśmiechem. Na malutkim zwitku było kilka chińskich znaków, a obok napis po polsku: „Przez uśmieh do ścenścia”.

– Uwielbiam, jak się uśmiechasz. Rzeczywiście jestem wtedy ścenśliwy – zapewniłem ją. – A teraz ja.

Rozłamałem ciastko i wydłubałem papierek. Przeczytałem wróżbę i... mina mi zrzedła. Zmiąłem karteczkę i rzuciłem na talerzyk.

– Idziemy – mruknąłem.

– Co tam napisali? – pytała żona.

– Śmierć cię nie ominie – przeczytała, gdy rozwinęła papierek.

Zapadła cisza. Dobry nastrój diabli wzięli.

– Dziekuje i zyce śceńścia! – Chińczyk ukłonił nam się nisko.

– Niech pan czyta – zdenerwowana Jadzia podała mu wróżbę. – Ładnie nas tu traktujecie!

Udawałem, że się nie boję

– To tylko żart – pocieszyła mnie żona w drodze do domu. – Po pierwsze, te wróżby pisze pewnie jeden z pracowników, może wkurzył się o coś na szefa i podłożył mu świnię. Po drugie, śmierć wszystkich czeka – wcześniej czy później. To raczej prawda ogólna niż prognoza na najbliższy czas. O, proszę, ja się teraz uśmiecham, a nie stałam się bardziej szczęśliwa. Po prostu moja przepowiednia mówi, że człowiek szczęśliwy częściej się uśmiecha.

Wykrzywiła twarz w wymuszonym grymasie. To nie był normalny uśmiech mojej Jadzi. Patrzyła na mnie z troską i strachem.

– Jasne, jasne. Przecież nie będę się przejmował taką bzdurą – postanowiłem być twardy i udawać, że wszelkie groźby spływają po mnie jak woda po kaczce.

– Kocham cię i zapewniam, że dopóki jestem z tobą, nic ci się nie stanie – przytuliła mnie mocno.

Nie uszliśmy nawet kilkudziesięciu kroków, gdy coś śmignęło nad naszymi głowami, by z wielkim hukiem rozbić się o ziemię tuż obok mnie. Odłamki cegieł i tynku rozprysły się na boki, uderzając mnie w nogi. Unieśliśmy głowy: dwa piętra nad nami dostrzegliśmy wyłom – odpadł kawałek gzymsu z kamienicy. Spojrzałem na gruz – kilkanaście kilogramów cegły z zaprawą. Gdyby mi to spadło na głowę, już bym nie żył.

– Idziemy – Jadzia pociągnęła mnie energicznie za rękaw. – Bo jeszcze kolejna cegła odpadnie.

Zaczynałem panikować

W domu, gdy już leżałem w łóżku, przewracałem się z boku na bok. Nie mogłem pozbyć się myśli, że ponura przepowiednia prawie się sprawdziła. Co gorsza, podejrzewałem, że czekają mnie kolejne dramatyczne chwile.

– Nie martw się tak, kochanie – odezwała się Jadzia, której mój niepokój również nie pozwalał zasnąć. – Przecież ze starych domów często spadają obluzowane dachówki albo płaty tynku. Akurat trafiło na ciebie, a raczej obok ciebie, na szczęście.

Niestety, nie umiała ukryć troski w głosie, więc jej pocieszenia brzmiały mało wiarygodne.

– Oczywiście, ale… Znasz hasło do mojego konta oszczędnościowego? – powiedziałem.

Zanim żona zdążyła zaprotestować, mówiłem dalej:

– Jesteś do niego upoważniona, ale nie warto czekać na zakończenie spraw spadkowych, lepiej wypłać od razu wszystko, zanim zablokują dostęp. Aha, w tym roku wykupiłem rozszerzoną polisę na życie. Uważaj, żeby cię nie oszukali przy wypłacie…

– Jezus, Maria! – krzyknęła. – O czym ty gadasz? Jaka polisa, jaki spadek?! Przecież ty żyjesz, masz się świetnie, a głupia wróżba i przypadkowa cegła ze stuletniego domu niczego nie zmieniają.

– Pewnie, pewnie… – potwierdziłem bez przekonania w głosie. – Jadziu, bardzo cię kocham. Przepraszam, jeśli kiedyś cię zraniłem.

Tego było dla niej za wiele. Odwróciła się i szybkim ruchem zgasiła lampkę przy łóżku.

– Śpimy! – warknęła wściekle. – Jutro, przy świetle dziennym, o tym pogadamy.

Zapadła cisza, ale wydawała mi się złowroga. „Śmierć cię nie ominie” – ta krótka sentencja zburzyła mój dotychczasowy spokój.

Zagrożenie w łazience

Obudziłem się wcześnie i wskoczyłem pod prysznic. Liczyłem, że woda mnie orzeźwi i odgoni złe myśli. Miałem rację – prychając, polewałem się raz ciepłą, raz zimną wodą, a myśl o chińskiej przepowiedni wydawała się odległym wspomnieniem. Wyszedłem z kabiny, wytarłem się energicznie ręcznikiem, po czym sięgnąłem po suszarkę. Wetknąłem wtyczkę do gniazdka i przesunąłem włącznik, gdy nagle coś trzasnęło, zobaczyłem iskry, plastikowa rączka zrobiła się gorąca, a ja poczułem swąd palonej instalacji. Wyrwałem kabel z gniazdka i goły jak święty turecki wypadłem do przedpokoju. Córka, której omal nie stratowałem, patrzyła na mnie jak na wariata

– Suszarka niemal mnie poraziła! – wyjęczałem z trudem.

– A tak, tak. Zapomniałam wam powiedzieć. Przycięłam wczoraj uchwyt suszarki drzwiami szafki. Coś tam trzasnęło, chyba kabel się naderwał – tłumaczyła moja latorośl, niespecjalnie przejęta.

– Pięknie, prawie mnie zabiłaś! Trzeba było powiedzieć, mogło mnie porazić! – wrzeszczałem.

– Bez przesady. Mała usterka i od razu takie wielkie „halo”! Przecież żyjesz! – wytknęła mi.

Ubierając się do pracy, w myślach litowałem się nad sobą. Wisiało nade mną fatum i choćbym nie wiem, jak się starał, nie uniknę swojego przeznaczenia. Przez głowę przelatywały mi myśli o nieuchronności losu i strzępki najpiękniejszych wspomnień z mojego życia. Przeświadczenie o zbliżającym się końcu narastało.

I wtedy popełniłem błąd – zdenerwowany wsiadłem do samochodu. Pierwszy sygnał ostrzegawczy pojawił się tuż za skrzyżowaniem – skręcając w boczną ulicę, zahaczyłem błotnikiem o krawężnik, który był w tym miejscu dosyć wysoki. Blacha zgrzytnęła, a mnie dopiero ten odgłos uświadomił, że zjechałem z jezdni.

Potem był ten staruszek. Prawdopodobnie wszedł na jezdnię już na czerwonym świetle, ja zapewne miałem jeszcze światło żółte. Jednak fakt pozostawał faktem – zahamowałem z piskiem opon metr przed człowiekiem. I dopiero wtedy zorientowałem się, że tuż przede mną jest przejście dla pieszych, a inne samochody stoją z tyłu w karnym szyku. Dziadek zmierzył mnie pełnym potępienia wzrokiem, pomruczał coś pod nosem i wolnym krokiem poszedł dalej.

– Uspokój się! Nie dość, że sam zginiesz, to i innych zabierzesz ze sobą do grobu – skarciłem siebie.

Chwila nieuwagi

Otworzyłem wszystkie okna, by wpuścić do auta nieco świeżego powietrza, które by mi pomogło otrzeźwieć. Postanowiłem jechać wolno. Policjanci twierdzą, że uciekających z miejsca przestępstwa zbirów poznaje się po zbyt szybkiej lub zbyt wolnej jeździe. Coś w tym jest. Człowiek zdenerwowany różnie reaguje. Ja miałem nerwy napięte jak postronki. Bacznie obserwowałem inne pojazdy oraz pieszych. Do skrzyżowań i pasów podjeżdżałem wolno, uważając na zmiany świateł.

W pewnym momencie na jednej z przecznic światło zielone zmieniło się na żółte. Zahamowałem gwałtownie. Niemal jednocześnie usłyszałem za sobą pisk opon, potem huk, a moim samochodem wstrząsnęło uderzenie. Eksplodowała poduszka powietrzna, wypełniając na chwilę całą przestrzeń przede mną. Gdy opadła, siedziałem nieruchomo, tępym wzrokiem gapiąc się przed siebie. W głowie dudniła mi myśl, że stało się to, co mi przepowiedziano. Do trzech razy sztuka. I to był ten trzeci raz. Nie trafił mnie odłamek muru, nie zabił prąd, więc zginąłem w wypadku samochodowym. Moment, jak to „zginąłem”? Przecież nic się nie zmieniło: dalej siedzę za kierownicą, czuję powiew z otwartych okien, widzę ludzi zbierających się wokół miejsca wypadku.

– Halo, nic panu nie jest? Halo! Rany boskie, czemu on się nie odzywa? Co ja narobiłem, co ja narobiłem? – powtarzał ktoś w kółko, bardzo zdenerwowany.

Odwróciłem się powoli i ujrzałem… śmierć. Dokładnie taką, jak opisywali twórcy średniowiecznych malunków: szkielet z kapturem naciągniętym na czaszkę. A więc jednak wróżba się spełniła! – zyskałem pewność, że moje życie tutaj dobiegło końca. Zdziwiłem się jednak, że to wszystko jest takie dosłowne i kiczowate – bo obok tej wyszczerzonej, czaszkowatej gęby przeczytałem napis „Death”, czyli po polsku śmierć. Tego nie było, rzecz jasna, w średniowiecznych przekazach, ale przecież świat idzie naprzód, więc kto wie, może i w tej dziedzinie coś się zmienia. Cała reszta przecież się zgadzała.

– Panie, odezwij się pan! – z ponurych rozmyślań wyrwał mnie czyjś błagalny ton. – Ja się tylko zagapiłem i nie zdążyłem pana ominąć. Ludzie, to była tylko chwila nieuwagi! Wydawało mi się, że wszyscy bez kłopotu zdążymy śmignąć na tym żółtym. Nie zdołałem ani zahamować, ani ominąć.

Zdumiony podniosłem wzrok. Śmierć nadal się do mnie szczerzyła, ale tym razem dostrzegłem coś, co poprzednio mi umknęło.

Ale byłem głupi!

Okazało się, że śmierć to malunek na czarnej koszulce, którą miał na sobie sprawca kolizji! Wyskoczył ze swojego samochodu i usilnie próbował się upewnić, że nic mi się nie stało. A na jego t-shircie widniało logo jednej z grup heavy metalowych. Tak, poznałem ten napis. Byli chyba nawet kiedyś na koncercie w Polsce. Wtedy fakty ułożyły się w mojej głowie z przeraźliwą jasnością. Człowiek z napisem „śmierć” krzyczy, że nie zdążył mnie ominąć. Wszystko pasuje! Przepowiednia się wypełniła.

Wybiegłem z wozu jak oparzony, chwyciłem podstarzałego faceta w objęcia i siarczyście ucałowałem w oba policzki.

– Cudownie, wspaniale! Jakże się cieszę, panie śmierć, że mnie nie ominąłeś. Wszystko się spełniło, a ja dalej żyję. Ja żyję! – ryczałem i śmiałem się na całego, obejmując obcego faceta, który całkowicie zbaraniał i patrzył na mnie jak na wariata.

Byłem zbyt podekscytowany, by mu cokolwiek tłumaczyć.

Nieco później spisaliśmy protokół. Człowiek w czarnej koszulce z ulgą przyznawał się do spowodowania wypadku, w trakcie którego na szczęście nie było żadnych ofiar, a jedyną przykrą konsekwencją okazały się techniczne uszkodzenia wozów. Z jeszcze większą ulgą pożegnał się ze mną, bo wciąż tryskałem podejrzaną, z jego punktu widzenia, radością.

Po powrocie do domu opowiedziałem całą historię Jadzi.

– Mówiłam, że dopóki jesteś ze mną, nic ci się nie przydarzy – skwitowała krótko moje rewelacje.

– Dziękuję ci bardzo, kochanie – objąłem ją serdecznie, wreszcie bez tego dojmującego uczucia, że pewnie robię to ostatni raz.

– Jednak na wszelki wypadek przelałam tę kasę z twojego konta oszczędnościowego na inne, takie bardziej moje – dorzuciła.

Zamilkłem zaskoczony.

– A oddasz mi teraz te pieniądze? – zapytałem po chwili.

Reklama

Żona w odpowiedzi tylko się zaśmiała, a ja nie wyczułem, czy był to śmiech uspokajający, czy kpiący z mojej naiwności…

Reklama
Reklama
Reklama