Reklama

Pracuję jako kasjerka w dyskoncie i codziennie marzę o tym, żeby kasa się nie zacięła i klient nie rzucił mi w twarz zmiętą reklamówką, bo nie miał swojej. Mój mąż, Tomek, jeździ tirem – ostatnio coraz częściej sypia w kabinie, żeby „oszczędzić na paliwie”. Nasze życie? Skromne. Właściwie to biedne. Ale nie zawsze takie było. Kiedyś mieliśmy plany, nawet marzenia. Teraz mamy tylko tabelki w głowie – z kolumną „czynsz”, „gaz”, „raty” i największym potworem: „czesne za szkołę Antosia”.

Reklama

Antoś to nasz dziesięcioletni syn. Mądry, wrażliwy chłopak. W publicznej szkole przeżywał piekło – szydzili z niego, że się jąka i nosi stare adidasy. Przenieśliśmy go do prywatnej. Tam wreszcie zaczął się uśmiechać. Dostał medal w konkursie matematycznym. Na jasełkach zagrał świętego Józefa i nie pomylił ani jednego słowa. A ja płakałam ze wzruszenia… i strachu. Bo w tym samym czasie musiałam odmówić sobie leków na tarczycę, żeby wystarczyło na jego dojazdy.

Nie żałuję. Naprawdę. Ale czasem, kiedy znowu podliczam, czy wystarczy na chleb i gaz, czuję się jak bankomat. Nic więcej.

Zostałam sama z bólem w sercu

– Tomek, rachunek za gaz przyszedł. Siedem stów. – powiedziałam, stojąc w drzwiach kuchni z kopertą w dłoni.

– No i co ja mam ci powiedzieć? – westchnął, nie odrywając wzroku od talerza z jajecznicą. – Więcej nie zarobię. Już jadę trzeci miesiąc bez przerwy. Śpię po parkingach.

– Ja wiem. Tylko... nie wiem, co mamy zapłacić najpierw. Szkoła Antosia czy gaz? Bo chyba nie damy rady obu.

Tomek odłożył widelec i spojrzał na mnie z irytacją.

– A może trzeba było pomyśleć o tym, zanim zapisałaś go do tej cholernej szkoły za miliony monet? Może niech wróci do publicznej, jak każde normalne dziecko!

– Ty tak serio?! – podniosłam głos. – Widziałeś, co się z nim tam działo?! Jak wracał zapłakany, jak się jąkał coraz bardziej? Tam go tłamsili dzień po dniu, a tu... tu wreszcie jest sobą. Wreszcie się śmieje!

– A my? My się śmiejemy, co?! – wstał od stołu. – Bo ja już nawet nie pamiętam, jak to jest kupić sobie coś nowego. Albo usiąść wieczorem i nie liczyć, czy mamy na papier toaletowy. Czemu my musimy być nieszczęśliwi, żeby on mógł być szczęśliwy?! – wrzasnął i wyszedł z kuchni, trzaskając drzwiami.

Zostałam sama. Z tą cholerną kopertą w dłoni i bólem w sercu. Miał rację. Ale i nie miał. Zaczęłam się zastanawiać: czy ta decyzja naprawdę była dobra? Czy przypadkiem nie stawiam potrzeb Antosia ponad wszystko – nawet ponad własne małżeństwo?

Coś we mnie pękło

Siedziałam w kuchni jeszcze długo po tym, jak Tomek wyszedł. Kiedy w końcu się podniosłam, zauważyłam cień w korytarzu. Antoś stał przy framudze, skulony, z oczami wielkimi jak pięciozłotówki.

– Mamusiu... to przeze mnie się kłócicie?

Zamarłam.

– Nie, kochanie... – podeszłam, przykucnęłam, objęłam go mocno. – Nie, skarbie. Dorośli czasem się kłócą, ale to nie twoja wina.

– Ale słyszałem... Tata mówił, że mam wrócić do tamtej szkoły... – głos mu drżał. – Ja mogę. Naprawdę. Będę cicho. Będę się chował na przerwach...

Poczułam, jak coś we mnie pęka.

– Nie mów tak, Antoś. Proszę. Jesteś najważniejszy. Chcemy, tylko żebyś był szczęśliwy. – Głaskałam go po głowie, choć sama nie wierzyłam do końca we własne słowa.

On wtulił się mocniej, ale czułam, jak się trzęsie. Dziecko. Moje dziecko bierze na siebie nasz dramat. Później, kiedy usnął, siedziałam przy nim i patrzyłam, jak oddycha. Taki spokojny. Nie zasłużył na to wszystko. Ale w mojej głowie pulsowała tylko jedna myśl: czy było warto? Bo przecież w tej szkole rozwinął skrzydła. Zdobywa nagrody, nauczyciele go chwalą. Uwierzył w siebie. Ale my... my żyjemy tylko po to, żeby to opłacić. Jak niewolnicy. Czy to ma jeszcze sens?

Zrobiło mi się słabo

Poszłam tam z duszą na ramieniu. Szkoła pachniała drogo – nowym linoleum, płynem do dezynfekcji i czymś, co przypominało perfumy za kilkaset złotych. Dzieciaki biegały po korytarzu w bluzach z logo szkoły, a ja czułam się jak ktoś, kto tu nie pasuje. Bo i nie pasowałam.

– Pani Julia, proszę – dyrektorka wskazała krzesło. Miała nienaganny makijaż i paznokcie w kolorze stonowanego różu.

– Ja... chciałam porozmawiać o czesnym – zaczęłam. – Nie dajemy już rady. To znaczy... może jest szansa na jakąś zniżkę? Albo odroczenie płatności? Cokolwiek?

Dyrektorka spojrzała na mnie z uśmiechem, ale oczy miała chłodne.

– Rozumiem, to się zdarza. Ale nasza polityka jest bardzo jasna. Mamy fundusz pomocy, ale tylko dla nowych uczniów. Państwa syn jest już trzeci rok. Przykro mi.

Przykro mi. Te dwa słowa zapadły we mnie jak nóż. Pokiwałam głową, podziękowałam, wyszłam. I wtedy to się stało. Telefon zawibrował. SMS od Tomka.

„Nie dam rady dłużej tak żyć. Musimy coś zmienić”.

Zrobiło mi się słabo. W oczach stanęły łzy. Nie na korytarzu, nie teraz. Usiadłam na parapecie i oddychałam głęboko. Ale w środku czułam, że coś się kończy. Też czułam, że nie damy już rady dalej żyć tylko dla tej jednej decyzji.

Może przeprowadzka?

Tomasz wrócił późnym wieczorem. Nie spojrzał mi w oczy, tylko rzucił torbę na podłogę i od razu usiadł przy stole. Wziął zeszyt, długopis i... kalkulator. Zaczęłam zdejmować kurtkę, ale zatrzymał mnie ruchem dłoni.

– Usiądź. Musimy to ogarnąć.

Bez słowa zajęłam miejsce naprzeciwko.

– Mamy długi. Raty, opłaty, szkoła, dojazdy, wszystko. Nie starcza, rozumiesz? Jeśli nic nie zmienimy, nie będziemy mieli nawet na jedzenie za miesiąc.

– To, co chcesz? – zapytałam cicho. – Żeby wrócił do publicznej?

– Nie. Myślę, że... może przeprowadzka?

Zamarłam.

– Co?

– Do innego miasta. Mam znajomego w Rzeszowie. Jest prywatna szkoła, dobra, ale tańsza. Wynajęlibyśmy tam coś mniejszego. Ja mógłbym jeździć bliżej. Mielibyśmy szansę się odbić.

Zaczęłam płakać. Bezgłośnie, ale cała się trzęsłam.

– My tu całe życie... – wyszeptałam. – Mój dom, moja mama, znajomi Antosia...

– Julia, my nie mamy życia. My mamy tylko rachunki. Albo coś zmienimy, albo... nie wiem. Sam już nie wiem.

Wstał, otworzył szafę i zaczął symbolicznie pakować rzeczy do walizki. Bez słowa. Tylko te gesty mówiły wszystko. Za drzwiami rozległ się cichy szelest. Antoś. Przysłuchiwał się. Nie powiedział nic. Ale ja wiedziałam, że usłyszał wszystko.

Syn czuł więcej, niż mówił

Następnego ranka, zanim jeszcze zdążyłam otworzyć oczy, usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Antoś wszedł do sypialni. Miał na sobie piżamę w dinozaury i trzymał w dłoni swoją ulubioną poduszkę.

– Mamusiu... Tatusiu... – zaczął cicho. – Ja się już zdecydowałem.

Spojrzeliśmy na niego oboje. Ja z czerwonymi po nocnym płaczu oczami, Tomek z grymasem zmęczenia na twarzy.

Chcę wrócić do starej szkoły.

Zamarłam.

– Kochanie, przecież mówiłeś, że nie chcesz... – zaczęłam, ale przerwał mi ruchem ręki. Zupełnie dorosłym.

– Wiem. Ale ja nie chcę, żebyście się przeze mnie rozstali. Żeby tata spał w ciężarówce, a ty płakała w nocy. Ja... jakoś dam radę. Tylko bądźcie razem. Proszę.

Głos mu zadrżał przy ostatnim słowie. Nie odezwaliśmy się. Cisza między nami była gęsta i długa. Czułam, jak coś się we mnie kruszy – nie matka, nie kobieta, tylko człowiek. Że to dziecko musiało zrozumieć więcej, niż powinno. Że my go tak bardzo chcieliśmy chronić... że aż zapomnieliśmy, że dzieci widzą wszystko. Czują więcej, niż mówią.

Tomasz spojrzał na mnie. W jego oczach był żal, ale i ulga. Pokiwałam głową.

– Dobrze, synku. Jak chcesz.

Antoś nie płakał. Tylko usiadł między nami i przytulił się mocno. W tej chwili nie był już dzieckiem. I to bolało najbardziej.

Noszę w sobie żal do świata

Minęły trzy tygodnie. Antoś znów chodzi do publicznej szkoły. Ma podkrążone oczy, czasem wraca milczący. Nie opowiada już z takim entuzjazmem, nie biega po domu z dyplomami. Ale mówi „cześć” do kolegów, z jednym chłopcem gra w szachy na przerwach. Uczy się dobrze, ale jest mniej pewny siebie. I częściej się jąka...

My? Żyjemy. Po raz pierwszy od dawna zapłaciliśmy wszystkie rachunki na czas. W lodówce nie straszy nas echo. Kupiłam sobie nową bluzkę – w second-handzie, ale śliczną. Jasnoniebieską, w kwiatki. Tomek naprawił w końcu cieknący kran i zażartował, że może to był „znak od losu, że wreszcie czas coś zrobić ze sobą”. Śmialiśmy się. Razem.

Ale noszę w sobie żal. Do świata, do systemu, trochę do siebie. Bo wybory, które wydawały się najlepsze, ranią najbardziej. I nie wiem, czy kiedyś wybaczę sobie, że pozwoliłam Antosiowi podjąć decyzję, której dziecko nie powinno podejmować.

Wieczorem, kiedy gaszę światło i patrzę, jak Antoś śpi, myślę o tym, co najważniejsze. Nie złote medale, nie konkursy, nie szkoły z błyszczącym logo. Tylko to, że jesteśmy razem. Że się trzymamy. Może i nie wszystko możemy dać Antosiowi, ale może najważniejsze to być dla niego. Razem.

Julia, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama