Reklama

Miło wreszcie zamieszkać na swoim, myślałam, rozpakowując pudła w kuchni. Nawet jeśli przez trzydzieści lat będę dzielić to mieszkanie z bankiem. Grunt, że jeśli zechcę, mogę pomalować pokój na czarno, a potem na zielono, i nikt mnie nie wyrzuci na bruk, bo córka właściciela właśnie wraca z Irlandii, nikt też nie będzie mnie oszukiwał na wysokości rachunków, żeby wyciągnąć więcej kasy z mojego portfela. Będę mogła zapraszać znajomych, bez względu na płeć i porę, a nawet hodować dwa legwany, jeśli zechcę, bo nie zabroni mi tego żaden durny paragraf w umowie wynajmu. Przewoziłam więc z radością wszystkie rzeczy do mojego mieszkania, targałam z entuzjazmem ciężkie kartony oraz worki z ubraniami i garnkami.

Reklama

Nie chciała sprawiać kłopotu

– Dzień dobry! – rzuciłam wesoło sąsiadce, spotkanej na półpiętrze. – Może pomogę pani z tą siatą? – szłam wprawdzie do sklepu, żeby kupić coś do jedzenia, bo z emocji zapomniałam o obiedzie, ale nie umrę z głodu, jak poświęcę minutę i pomogę staruszce.

– Och, dziękuję, skorzystam. Stawy mnie dzisiaj bolą…

Starsza pani podała mi wielką reklamówkę. Aż sapnęłam, poczuwszy jej ciężar w dłoni. Jak ona to przyniosła ze sklepu aż tutaj? Sapiąc, zaniosłam siatę na czwarte piętro.

– Dziękuję ci, kochana – powiedziała. – Człowiek niby stary, a głupi. Nakupiłam tyle tego, jakbym miała przyjęcie wydawać, a będę sama w domu przed telewizorem siedzieć.

– Zawsze może pani zapukać do mnie, właśnie się wprowadziłam, pod osiemnastkę. Wieczorem będę w domu, więc zapraszam na ciasto – zrobiło mi się żal starszej pani, a i tak niczego nie planowałam na wieczór. – Jeśli nie będzie pani przeszkadzać, że mam tonę książek do ułożenia na półkach…

Nie przeszkadzało, bo przyszła. Przyniosła mi kwiatek w doniczce w prezencie na nowe mieszkanie. Usiadła w fotelu i popijała małymi łyczkami herbatę z kamionkowego kubka. Wydawała się taka niewielka w moim wielkim fotelu, który kupiłam specjalnie do czytania, żeby móc się w nim umościć z kocem. Była cicha i starała się jakby… wtopić w tło, nie sprawić mi w niczym kłopotu.

– Wreszcie na tym osiedlu trochę życia zagości… Sami starzy tu mieszkają. Jak ktoś młody się wprowadza, to albo wnuki dostały mieszkanie po dziadkach, albo wnuki sprzedały mieszkanie po dziadkach… Tu M. mieszkała, zanim umarła… Och, przepraszam… – uniosła pomarszczoną dłoń do ust.

– W porządku – uśmiechnęłam się. – Domyślam się, że tak właśnie można tutaj zdobyć mieszkanie.

Kiedy czterdzieści osiem lat temu budowano to osiedle, wprowadzały się do jego bloków młode małżeństwa z dziećmi, tak samo jak teraz do nowych osiedli na obrzeżach miasta. Obecnie ówczesne „młode małżeństwa” właśnie wymierały.

– A pani mieszka tu sama?

Od trzech lat. Mąż umarł. Córka mieszka w Szczecinie – zameldowała.

– Daleko – westchnęłam.

Sama wyprowadziłam się prawie trzysta kilometrów od rodzinnego domu i lubiłam moją niezależność. Nie myślałam o niej w kategoriach utrudnienia dla moich rodziców, którzy byli jeszcze całkiem młodzi i sprawni.

– Wnuki mam jeszcze dalej, bo wyjechały do Niemiec, tam lepiej płacą.

– I musi sobie pani radzić sama? – usiadłam obok i nałożyłam jej jeszcze ciasta na talerzyk. Widziałam, że krępowała się nałożyć drugi kawałek, choć zdradziła, że uwielbia sernik.

– Co zrobić… Na szczęście człowiek jeszcze w miarę sprawny, mimo osiemdziesiątki na karku. Tylko te stawy najgorsze… Czasem tak bolą, że nie mogę kubka z herbatą utrzymać.

– Musi być pani ciężko w te deszczowe dni. Dam pani mój numer telefonu. Nawet jeśli będę w pracy, to później mogę wpaść i pomóc.

– Kochanie, młoda jesteś, na pewno masz co robić. Nie musisz się zajmować obcą, starą babą. I tak miło z twojej strony, że poświęciłaś mi dziś trochę czasu, ożywiłaś i rozjaśniłaś moje popołudnie.

Samotność musi być straszna…

Po jej wyjściu długo myślałam o tym, jak musiało wyglądać życie pani Henryki, która nie miała tu nikogo bliskiego, nikogo, kto by jej pomógł w gorsze dni. Skoro nie mogła utrzymać kubka z herbatą, musiała być przerażona. Ja w każdym razie bym była na jej miejscu. Jak przetrwać dzień, kiedy ciało odmawia posłuszeństwa, kiedy nie można niczego zjeść ani się napić, załatwić czegoś, co jest niezbędne, pójść po zakupy, do urzędu czy lekarza…

Takich staruszków musiało być tu więcej. Część odwiedzały rodziny, z częścią te rodziny nawet mieszkały, ale na pewno znalazłoby się grono opuszczonych i samotnych jak palec seniorów. Albo mających pod opieką kogoś jeszcze bardziej chorego, zniedołężniałego, bezradnego. Mogłam pomóc mojej sąsiadce, robiąc jej zakupy czy zabierając samochodem do sklepu, żeby sama wybrała sobie to i owo. Mogła do mnie zapukać i powiedzieć, że potrzebuje towarzystwa, ale przecież nie mogłam pomóc wszystkim. No i przecież nie zawszę będę w domu. Miałam pracę, czasami wyjeżdżałam w delegacje, na targi i szkolenia. Nie byłam dostępna dwadzieścia cztery godziny na dobę. Niby nie moja wina, ale męczyło mnie to przez kilka tygodni. Myśli o samotnych staruszkach nie chciały zniknąć.

Pani Henryka od czasu do czasu korzystała z mojej pomocy, choć częściej to ja pukałam do niej i pytałam, czy czegoś nie potrzebuje. Ona naprawdę była skrępowana tym, że musi poprosić o pomoc, wstydziła się, że zawraca mi głowę swoim kłopotami, zapominając, że przecież sama się zaoferowałam. Dziwnie się czułam, słuchając jej wylewnych podziękowań, choć przecież w mojej własnej ocenie nie zrobiłam niczego niezwykłego. I ciągle dręczyła mnie świadomości, że takich osób jak pani Henryka jak dużo więcej.

Na początku organizowano akcje pomocy seniorom; harcerze biegali z zakupami, kupowali leki, ale ta akcja umarła śmiercią naturalną, a potrzeby starszych osób zostały. Pani Henia opowiadała mi o mieszkańcach osiedla. Mieszkała tu przez całe dorosłe życie, wiedziała więc sporo o sąsiadach. Razem wychowywali dzieci, pożyczali sobie szklankę cukru albo mąki, razem stali w kolejkach w czasach, gdy w sklepach niczego nie było poza octem. A potem razem się starzeli, spotykali w drodze do kościoła albo do osiedlowego sklepiku, bo dalej bali się wypuścić, gdy nogi nie tak silne i stabilne jak kiedyś.

Czasem narzekali na swoje obecne życie, czasem machali ręką i mówili, że zawsze mogłoby być gorzej. Czułam, że muszę coś zrobić. Miałam taki wewnętrzny, moralny przymus. To przecież nie były plotki, opowieści zmyślone, pani Henryka opowiadała o prawdziwych ludziach, którzy żyli tuż obok i naprawdę było im ciężko.

– Starość nie radość, śmierć nie wesele – powtarzała. – Ale czasem słońce zza chmur wyjdzie – dodawała z uśmiechem, ściskając moją rękę.

Tym bardziej chciałam zrobić coś, żeby to słońce wyszło zza chmur także dla innych staruszków. Któregoś dnia zapytałam jedną z poznanych młodych mam, często spacerującą po osiedlu z wózkiem, czy nie zna kogoś, kto potrzebowałby pomocy. Opowiedziałam jej o mojej sąsiadce.

– Jejku, masz rację, przecież to osiedle seniorów! Zapytam u siebie w bloku, czy jest ktoś samotny. Świetny pomysł. Mam jeszcze parę miesięcy macierzyńskiego, mogę zrobić komuś zakupy czy coś takiego.

Miałam szczęście, że trafiłam na Justynę. Ona nadała moim myślom bardziej realny kształt.

– Słuchaj, u mnie w bloku są trzy takie osoby, które nie mają absolutnie nikogo. Dzieci albo nie mieli, albo już nie żyją. Możemy im doraźnie pomóc, ale na dłuższą metę to nie wypali. Ty wyjedziesz na targi, mnie się dzieciak pochoruje, i lipa, znowu zostaną sami. Więc byłam w naszym osiedlowym domu kultury. Oni tam mają klub seniora...

Nie liczyłam na wielki odzew

– No tak, ale spotykają się raz w tygodniu i bardziej chodzi o to, by pograć w szachy i haftować poduszki niż o realną pomoc. Jak sama nazwa wskazuje, to dom kultury.

– Wiem, ale tam ciągle ktoś jest. Nawet do dwudziestej drugiej mają zajęcia. I mogą utworzyć taki, no, wolontariat, jeśli zbierze się kilka osób chętnych do pomocy. Czaisz? Skoro ciągle ktoś tam siedzi, zawsze można zadzwonić i powiedzieć, że potrzebuje się tego czy owego. Może przyjść ktoś z rodziny i powiedzieć, że wyjeżdża na urlop i prosi, by zajrzeć do matki czy dziadka, a oni dzwoniliby do kogoś z wolontariuszy i przekazywali prośbę.

– Hm, pomysł fajny, tylko musiałoby nas być więcej, bo jak sama zauważyłaś…

– Właśnie dlatego poprosiłam trzy inne matki na macierzyńskim o pomoc i się zgodziły. Mój mąż też stwierdził, że nie ma sprawy. On jest taką trochę złotą rączką, więc bierze na siebie jakieś drobne naprawy w domach – Justyna uśmiechnęła się szeroko. – Nie wszystkie „madki” myślą tylko o swoich „bombelkach”, nie?

– Justyna, jesteś boska! – zawołałam, prawie budząc jej dziecko śpiące w wózku. – Dobra, to ja rozpuszczam wici, żeby sprawdzić, czy ktoś jeszcze się znajdzie.

Wiadomo, jak dziś się żyje. Jak się ma pracę i rodzinę, to czasu brak na wszystko. Miałam nadzieję, że wśród moich znajomych znajdzie się choć jedna czy dwie osoby, które poświęcą godzinkę czy dwie, by pomóc potrzebującym. Znalazło się dwanaście takich osób. I to nie było zgłoszenie się dla samego zgłoszenia. Wiedziałam, że na nich można liczyć. Że to nie są ludzie, którzy rzucają słowa na wiatr. Mało tego, oni też popytali swoich znajomych i w ciągu kilku dni przybyło kilkadziesiąt osób!

Dom kultury przygotował ulotki, które wrzuciliśmy do skrzynek pocztowych na osiedlu. Z jednej strony informowaliśmy, że jeśli ktoś potrzebuje pomocy, może ją uzyskać; z drugiej prosiliśmy o zgłaszanie się chętnych do służenia pomocną rękę. I ruszyło…

Zgłosiło się wielu wolontariuszy

To było niesamowite. Nikt nie dopłacił pracownikom domu kultury, by odbierali telefony w tej sprawie, a było ich kilka dziennie. Nikt nie dał im pieniędzy na drukowanie ulotek, nam za ich roznoszenie. Każdy pomagał za darmo, choć zdarzało się, że ktoś w zamian za wymianę żarówki dostał słoik konfitur. Ja dostałam butelkę soku malinowego za umycie okna. W bazie wolontariuszy pojawiały się wciąż nowe nazwiska, bo ludzie dzielili się informacją o naszej inicjatywie i znajomi znajomych także chcieli się przyłączyć. Cuda jednak istnieją i się dzieją. Chciałam pomóc gromadce staruszków, a zapoczątkowałam łańcuszek ludzi dobrej woli. Łączyła nas potrzeba pomagania i chęć podzielenia się wolnym czasem, który można wykorzystać na hobby, leżenie do góry brzuchem albo odpoczynek, który każdemu się należy.

– Hej, dzwonię z domu kultury – usłyszałam któregoś dnia w słuchawce.

– Cześć, do kogo trzeba podejść? – spytałam.

– Nie, nie, to coś innego. Rozmawiałam z koleżanką, która pracuje w domu kultury po drugiej stronie miasta. I oni też by chcieli coś takiego zrobić. Skopiować naszą akcję. Nie obrazisz się, jeśli przejmą…

– No co ty! – aż podskoczyłam. – Serio, chcą coś takiego zrobić?

– Jasne. Bardzo im się spodobała nasza inicjatywa. Oj, dziewczyno, narobisz szumu w tym mieście, i to będzie kawał dobrej roboty.

– Przecież ja tylko… To nie ja. To wy. I cała reszta.

– Dałaś impuls i poszło.

Jeden, drugi i trzeci dom kultury, przeżytki peerelu, jak nazywali je moi znajomi, którzy nie korzystali z takich miejsc, zaczęły otwierać się na kwestię pomocy osobom starszym albo chorym, albo takim, które po prostu znalazły się w potrzebie i nie wiedziały, co zrobić. Jasne, są MOPS-y, ale oni mają procedury i głównie chodzi o wsparcie finansowe, a nie wyprowadzenie psa, bo pana Lesia nogi bolą. Są też aplikacje do przywozu zakupów czy jedzenia, ale nie każdy taką aplikację potrafi obsługiwać. A telefony jednak tak. I łatwiej wybrać numer do miejsca w pobliżu domu, niż szukać informacji, gdzie można zamówić chleb i butelkę mleka.

– Dziecko drogie, coś ty narobiła? – pani Henryka wpadła do mnie na herbatę wieczorem wielce podekscytowana. Ostatnio pomagałam jej zapisywać najlepsze przepisy, które pamiętała jeszcze z rodzinnego domu. – Ja dzisiaj o was w gazecie czytałam!

– Naprawdę? – sięgnęłam po wycięty artykuł, który przyniosła. – Coś złego piszą?

– Dlaczego złego? Piszą, że jesteście cudowni! I że ta masa ludzi, co pomaga seniorom, jest wspaniała. Bo jest. Tyle razy siedziałam w domu i płakałam całe popołudnie, że jestem sama. Córka do mnie dzwoni, ale nie przyjedzie taki kawał drogi, bo ja mam katar albo ręka mnie boli. Wnuków z Niemiec nie ściągnę, żeby mnie do lekarza zawieźli. Jak sobie pomyślę, ile jest takich osób jak ja i że teraz mają wspaniałą pomoc… – zaszkliły jej się oczy.

– A to wszystko dzięki pani – powiedziałam. – Gdybym pani nie spotkała wtedy na schodach, to pewnie nawet bym nie pomyślała o tym, że ktoś się może ucieszyć z mojej pomocy.

– I z pomocy, i z towarzystwa. Jesteś taką moją honorową wnuczką, tak o tobie myślę.

– Och… – teraz ja się wzruszyłam. Przytuliłam panią Henię i poczułam się tak jak nigdy w życiu.

To działanie z potrzeby serca

Moi dziadkowie zmarli przed moim urodzeniem. Nigdy ich nie poznałam, nie wiedziałam, co to znaczy mieć babcię, która cię kocha najbardziej na świecie. Pani Henryka wypełniła pustkę w moim życiu i sercu, której istnienia nawet nie podejrzewałam. Spędzała ze mną co któryś wieczór, opowiadając mi takie historie, że łapałam się za głowę. Mówiła o czasach, które już dawno odeszły w niepamięć, w taki sposób, jakby to wszystko działo się przed chwilą. Przynosiła ciasta i dyktowała mi przepisy, które miały ponad sto lat. Nigdy w życiu bym tego nie doświadczyła, gdyby nie jedno małe spotkanie na schodach. Jedna, niewielka chwila, która dała impuls do stworzenie czegoś cudownego, przywracającego wiarę w człowieka, jego bezinteresowność i empatię. Naprawdę niewiele trzeba, by ruszyła lawina, choć w tym przypadku była to lawina dobra.

Sprawa miała jeszcze jeden wymiar. Nie wiem, jak na innych osiedlach, ale na naszym ludzie zaczęli się kojarzyć. Nie tylko z twarzy, ale wiedzieli, jak się nazywają, gdzie mieszkają, co ich trapi i jak można im pomóc. Wiedzieli, kto ma psa, kto kota, a komu ostatnio urodziło się dziecko albo wnuczę. Stosunki sąsiedzkie, ukrócone przez nasze szybkie życie, przez wielkie telewizory i social media, zaczęły nabierać nowego wymiaru. Może już nikt po szklankę cukru nie wpadał, ale pani Henryka przychodziła do mnie, żeby oglądać serial na Netflixie. Ludzie zaczęli ze sobą rozmawiać.

Przestali zamykać się we własnych czterech ścianach. Niektórzy co bardziej żwawi seniorzy zaczęli włączać się w nasz „łańcuszek pomocy i drobnych usług”. Bawili się z dziećmi na placu zabaw. Uczyli gotowania młode mamy, a młodych tatusiów majsterkowania. To było niesamowite. Cudowne. Wciąż powtarzam te słowa, ale tak właśnie myślę i czuję.

Reklama

Mam nadzieję, że skoro wszystko działa od roku i dotąd nie upadło, nie znudziło się, podziałamy jako wolontariusze jeszcze długo, a cała idea nie zniknie, nie rozmyje się. Miło pomyśleć, że zrobiło się dla małego kawałeczka świata coś dobrego. Że tyle osób przyłączyło się do naszej akcji i działają z potrzeby serca, a nie dla kasy. Dlatego i wy rozejrzycie się wokół siebie. Może ktoś tylko czeka, byście go zauważyli i zapytali, czy nie potrzebuje pomocy. Też skorzystacie. Dobre uczynki rozgrzewają serce. A ciepła w tym kraju nam brakuje…

Reklama
Reklama
Reklama