Reklama

Zawsze myślałam, że starość przychodzi stopniowo. Że najpierw trochę boli kolano, potem człowiek nie dosłyszy, potem trzeba wstawać wcześniej, bo organizm nie zna litości. Ale nikt mi nie powiedział, że można się zestarzeć pierwszego dnia na emeryturze. I całkowicie się zmienić. Z Janem byliśmy małżeństwem przez czterdzieści dwa lata. On – wiecznie zorganizowany, konkretny, silny. Ja – raczej ta cicha, co ogarnia kuchnię, dom, święta, zakupy i dziecięce gorączki. Nie przeszkadzało mi to. Takie życie wybrałam. Jan był dyrektorem. Słowo „szef” wręcz z niego promieniowało – zawsze mówił głośniej niż inni, zawsze wiedział lepiej. Miał wizję i plan, a ja… ja byłam jego cichym wsparciem. Często mówił:

Reklama

– Ty jesteś moim kręgosłupem, Marysiu.

Uśmiechałam się wtedy, jakby to był komplement. A może był. Tylko teraz, po latach, zastanawiam się, czy nie znaczyło to, że nie jestem osobną osobą, tylko elementem jakiejś konstrukcji. Dodatkiem do niego. Gdy Jan przeszedł na emeryturę, przez pierwsze tygodnie było nawet zabawnie. Robił sobie jajecznicę o dziesiątej, pił kawę na tarasie w szlafroku. Mówiłam do niego:

– Janek, ty się całkiem rozpuścisz na tej emeryturze.

A on się śmiał:

– Należy mi się. Przez czterdzieści lat budziłem się przed piątą.

Początkowo myślałam, że to tylko faza przejściowa. Że za chwilę znów coś zaplanuje, zorganizuje. Że znajdzie pasję, cel. Ale z dnia na dzień robił się coraz bardziej cichy. Przesiadywał w fotelu, patrząc gdzieś w dal.

– Co czytasz? – zapytałam raz, widząc go z gazetą w ręku.

– Nic – odpowiedział bez podnoszenia wzroku. – Przeglądam.

Nie przeglądał. Po prostu patrzył w papier, jakby chciał zniknąć między drukowanymi literami. Z czasem zaczął unikać rozmów. Kiedy mówiłam, że może pojedziemy gdzieś razem, że może remont kuchni, że może teatr, mruczał tylko:

Nie mam już na to siły. Już się nie nadaję.

Wtedy coś we mnie pękło po raz pierwszy. Bo ja chciałam jeszcze żyć. Chciałam, żebyśmy razem jeszcze coś stworzyli – choćby wspomnienie, choćby jeden wspólny śmiech przy kolacji. Ale on już wtedy był bardzo daleko. Za daleko.

Wszystko się zmieniło

– Janek, a może pojechalibyśmy do Kazimierza? – zaproponowałam pewnego ranka, kiedy usiadł z kawą w kuchni. – Wiesz, tak na weekend. Jak dawniej. Przespacerować się nad Wisłą, zjeść coś dobrego... Pamiętasz ten hotelik przy rynku?

Podniósł na mnie wzrok, ale to nie były te oczy, które znałam przez tyle lat. Tamte miały błysk, nawet gdy się kłóciliśmy. Teraz były jak woda – martwe i bezbarwne.

– Nie mam ochoty – powiedział. – Wolę siedzieć w domu. Nie nadaję się do tego.

Zamarłam. Jeszcze niedawno przecież planował remont garażu i chciał składać meble. Jeszcze parę miesięcy temu opowiadał, że pojedziemy na Mazury i poszukamy tej starej tawerny, w której się poznaliśmy.

– Jak to „nie nadajesz się”? Do czego? – próbowałam. – Do życia? Do bycia ze mną? Do spaceru nad rzeką?

Wzruszył ramionami, jakby to nie miało znaczenia. Jakby mówił o pogodzie, która się po prostu zmienia.

– Zawsze miałeś pomysł na wszystko – powiedziałam cicho. – Co się z tobą dzieje?

Daj mi spokój – uciął.

Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Kawy parowały w kubkach, ale już nie pachniały ciepłem. Były tylko gorzkie.

Nie wiedziałam, co jeszcze powiedzieć. Tyle razy słyszałam, że „trzeba rozmawiać”. Że komunikacja to podstawa. Ale jak się rozmawia z kimś, kto nawet nie chce spojrzeć ci w oczy? Próbowałam jeszcze wiele razy. Proponowałam ogród, wspólne gotowanie, książkę, którą kiedyś uwielbialiśmy oboje. Ale Jan patrzył na mnie tak, jakby pytałam go o coś, co już dawno przestało go obchodzić.

Zamknęłam się w sobie. Chodziłam po domu, robiłam rzeczy – pranie, zakupy, obiad – i czekałam. Na jakiś znak. Na gest. Na „przepraszam” albo „może spróbujmy”. Ale nic nie nadchodziło. Z każdym dniem między nami było coraz mniej rozmów. A ja… ja zaczęłam słyszeć tylko własne myśli. A one krzyczały coraz głośniej: coś się skończyło.

Mąż stał się nieobecny

Telefon zadzwonił późnym popołudniem. Na wyświetlaczu: Kasia. Moja córka zawsze dzwoniła w środku tygodnia, między jednym spotkaniem a drugim. Zwykle w biegu, z biura, z auta. Ale tego dnia jej głos był spokojniejszy niż zwykle.

– Cześć, mamo. Jak tam? Co robicie? – zapytała.

– W porządku – skłamałam odruchowo. – Tata właśnie czyta gazetę.

– A ty? Jak się czujesz?

Zamilkłam na chwilę. Przez okno patrzyłam na gołębia siedzącego na parapecie. Słońce świeciło wysoko, wpadając przez firanki do kuchni.

– Wiesz, Kasiu... – zaczęłam ostrożnie. – Coraz częściej mam wrażenie, że tata jest nieobecny. Że jest w domu, ale jakby go nie było. Jakbyśmy mieszkali osobno.

– Może po prostu musi się odnaleźć na nowo? – odpowiedziała ostrożnie. – Wiesz, po tylu latach pracy... to może być trudne.

– Ale ja nie mogę wiecznie na niego czekać – powiedziałam gorzko. – Ja też chcę jeszcze żyć.

Cisza po drugiej stronie. Kasia znała nas dobrze. Wiedziała, że Jan był twardy, ale zawsze opiekuńczy. Że umiał kochać – choć po swojemu. Ale to, co działo się teraz, nie przypominało niczego, co znałyśmy sprzed lat.

Wieczorem, kiedy usiedliśmy do kolacji – cicho, jak zwykle – spojrzałam mu prosto w oczy.

– Janek, ja nie chcę, żeby tak wyglądała nasza starość.

Pokręcił głową.

– To sobie żyj, jak chcesz. Mi jest tak dobrze.

– Ale ja chcę z tobą – powiedziałam błagalnie. – Razem.

Wzruszył ramionami, jakby „z nami” było terminem z nieznanego języka.

Później zamknęłam się w łazience i długo patrzyłam w lustro. Nie płakałam. Jeszcze nie. Ale w środku czułam, jak powoli coś się we mnie wyłącza. Jak gaśnie światło w pokoju, w którym kiedyś było jasno.

Pojawiła się we mnie pustka.

Przestało mu zależeć

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz Jan powiedział coś więcej niż jedno zdanie z rzędu. Z czasem nawet te zdania stały się jak kwestia recytowana z pamięci – „pogoda się psuje”, „znowu podrożały ziemniaki”, „trzeba kupić mleko”. Słowa, które nic nie znaczyły.

Nasze życie zaczęło przypominać wymianę komunikatów dwóch stacji pogodowych.

Wstawaliśmy o tej samej porze, mijaliśmy się w kuchni, piliśmy kawę przy tym samym stole – ale każdy z nas był w innej galaktyce.

Czasem próbowałam coś powiedzieć. O znajomej, która zaczęła malować obrazy. O nowym filmie, który moglibyśmy obejrzeć. O tym, że może warto zmienić zasłony w salonie. Ale Jan nawet nie podnosił wzroku.

– Fajnie – rzucał tylko, albo: – Jak chcesz.

Cisza stała się naszą codziennością. Ale to nie była spokojna cisza. To było jak cisza przed burzą. Jak ściana, której nie mogłam już przebić ani łagodnością, ani złością.

Pewnego wieczoru, po kolacji, nie wytrzymałam.

– Janek – zaczęłam spokojnie, ale głos mi drżał. – Ja tak nie umiem żyć. W tym milczeniu.

Spojrzał na mnie, jakbym przerwała mu coś ważnego. Wzrok bez emocji.

To weź rozwód.

To zdanie przecięło mnie jak nóż.

Zamarłam.

– Co? – wyszeptałam.

– Jak ci źle, to się rozwiedź.

Wstał od stołu i odszedł do sypialni, jakby powiedział: „idę się wykąpać”. Bez złości, bez emocji. Jakby proponował rozwiązanie czysto techniczne.

Zostałam przy stole. Dłonie mi drżały. Patrzyłam na pusty talerz. Czułam, jakby ziemia pod stołem się przesunęła, ale dom nadal stał. Tylko że wszystko w nim się powywracało.

Zrozumiałam, że przestał mnie kochać. Albo – co gorsza – że przestało mu zależeć, czy kocha, czy nie.

Nie widziałam innego wyjścia

W kancelarii było cicho. Aż za cicho. Pani mecenas mówiła rzeczowo, bez emocji, z zawodowym spokojem, który aż dzwonił w uszach.

– Zatem rozdzielność majątkowa obowiązuje od momentu podpisania...

Nie słuchałam. Patrzyłam na dłonie Jana. Spokojne, splecione na kolanach. Nawet teraz siedział prosto, jakby to było zebranie w pracy, a nie rozwód po czterdziestu dwóch latach.

– Chciałam to naprawić – powiedziałam nagle, bardziej do siebie niż do niego. – Ale nie byłam w stanie już dłużej dźwigać tego sama.

Jan spojrzał na mnie bez cienia zaskoczenia. Skinął głową.

– Nie chciałem być ciężarem.

To zdanie zawisło w powietrzu. Nie było wzruszenia, nie było łez. Tylko to jedno: ciężar. Czy bycie razem naprawdę stało się dla niego ciężarem?

Pani mecenas chrząknęła delikatnie, podając nam dokumenty.

– Proszę podpisać tutaj... i tutaj.

Długopis drżał w mojej dłoni. Jan podpisał szybko, jakby podpisywał umowę najmu, albo jakiś raport. Ja wstrzymałam oddech na chwilę. Jakby od tego podpisu miało zależeć, czy jeszcze będę oddychać.

Potem wróciliśmy do domu. W milczeniu. Tak, jak przez ostatnie miesiące.

Jan zebrał swoje rzeczy w dwa wieczory. Spakował się z taką dokładnością, z jaką przez całe życie pakował walizki na służbowe wyjazdy. Ubrania, papiery, pamiątki. Nawet kubek z napisem „Najlepszy mąż świata”, który dostał ode mnie na trzydziestą rocznicę.

W ostatni wieczór stanął w progu.

– No to... trzymaj się – powiedział.

– Ty też.

Nie objęliśmy się. Nie pocałowaliśmy. Tylko kiwnęliśmy sobie głowami, jak sąsiedzi, którzy nie mieli już sobie nic do powiedzenia.

Kiedy drzwi się zamknęły, usiadłam na podłodze w salonie. Na dywanie, który kupiliśmy razem. I wtedy w końcu płakałam. Ale nie z bólu. Raczej z ulgi. Że koniec przyszedł, że nie muszę już walczyć z ciszą. Nie wiedziałam, co będzie dalej. Ale wiedziałam jedno – nie chcę już być samotna obok kogoś.

Wolałam być sama niż z nim

Pierwsze poranki po jego wyprowadzce były dziwne. Nie wiedziałam, co robić z ciszą. Nie tą ciężką, duszną ciszą sprzed rozwodu – ale tą nową, lżejszą, choć wciąż obcą. Wstawałam o tej samej porze. Parzyłam kawę. Ale teraz tylko jedną filiżankę. Początkowo przez pomyłkę stawiałam na stole dwie. Taki nawyk. Siedziałam przy stole i patrzyłam przez okno. Tamten gołąb nadal wracał na parapet, jakby nic się nie zmieniło. Ale ja wiedziałam, że zmieniło się wszystko. Cisza w domu była inna. Już mnie nie bolała. Była moją ciszą. Moim spokojem.

Pewnego dnia zadzwoniła Kasia.

– Mamo, jak się czujesz?

Zamyśliłam się.

– Nie wiem jeszcze – odpowiedziałam szczerze. – Ale oddycham.

– To dobrze – powiedziała z ulgą. – Bo przez długi czas brzmiałaś, jakbyś zapomniała, jak się to robi.

Uśmiechnęłam się przez łzy.

Jan zamieszkał sam. Podobno wynajął małe mieszkanie na obrzeżach miasta. Nie dzwonimy do siebie. Nie piszemy. Nie pytam, czy jest szczęśliwy. On też nie pyta o mnie. Czasem łapię się na tym, że brakuje mi jego obecności. Ale to raczej wspomnienie tego, kim był kiedyś. Tego Janka, który potrafił się śmiać do rozpuku, który tańczył ze mną w kuchni do piosenek Grechuty.

Ale tego Janka już dawno nie było. Teraz uczę się być sama. Chodzę na spacery. Zaczęłam piec ciasta, dla samej siebie. Raz w tygodniu jeżdżę do biblioteki. I choć wciąż mam dni, kiedy siadam na kanapie i czuję się pusta – to wiem, że to jest początek czegoś nowego. Może nie lepszego. Może nie łatwiejszego. Ale prawdziwego.

Maria, 63 lata


Zobacz także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama