„Sąsiad marniał w oczach, dlatego przyszedł się pożegnać. To co usłyszałem od jego syna, wbiło mnie w fotel”
„Pierwszego sierpnia przed południem na podwórze zajechał duży terenowy samochód. Wysiadł z niego nasz doktor, młodszy o jakieś trzydzieści lat. Dopiero po chwili zrozumiałem, że to jego syn”.

- Władysław, 67 lat
Szukał spokoju w rodzinnych stronach
Po raz pierwszy zjawił się tutaj ponad dwadzieścia lat temu. Szukał ciszy i odosobnienia w swoich rodzinnych stronach. Twierdził, że urodził się w sąsiedniej wsi, w domu, który spłonął doszczętnie podczas wojny. W tamtych czasach o agroturystyce nikt jeszcze nawet nie słyszał, ale dom miałem duży, więc zaprosiłem go jak miłego gościa.
Odwdzięczył się za wizytę, wyciągając z choroby mojego najmłodszego syna. Okazało się, że był lekarzem pediatrą w mieście wojewódzkim, pracował w szpitalu dziecięcym i na leczeniu znał się jak mało kto.
Pieniędzy od niego za pobyt wtedy żadnych nie wziąłem. Mało tego – podarowałem mu pięciolitrowy baniak najlepszego samogonu, jaki my tu na Suwalszczyźnie umiemy robić. Przyjął z wdzięcznością, lecz poprosił, abym mu go przechował. Zaniosłem więc butlę do piwnicy, ustawiłem na wolnym regale i przyczepiłem karteczkę: „Dla naszego doktora”.
Rok później przyjechał znów, tym razem na całe dwa tygodnie
Dużo spacerował po naszej wsi i po innych w okolicy. Dzieciaków u nas było mnóstwo, do przychodni daleko – więc pomagał każdemu bezinteresownie, a ludzie przynosili w podzięce, co kto miał. Przeważnie nalewki domowej roboty. On dziękował z uśmiechem, ja zanosiłem to wszystko do piwnicy i ustawiałem na jego regale.
Przyjeżdżał tak co roku, na początku sierpnia, i zostawał przez cały urlop.
I tak przez ostatnie dwadzieścia lat…
Tymczasem dzieci wyjechały w świat, żona moja zmarła, a ja zamieniłem dom i gospodarstwo w pensjonat, bo brakowało mi sił na uprawę roli i prace w obejściu. Do pomocy nająłem kilku młodych ze wsi, ziemię sprzedałem, zaś pieniądze zainwestowałem w remont. Miałem siedem pokoi gościnnych i nie narzekałem na brak chętnych.
Jednak zawsze czekałem na tego jednego, najważniejszego gościa.
W tym roku, jakoś tak w połowie lipca, pod wieczór na progu mego domu stanął nasz doktor. Dziwne… Nie słyszałem, żeby drzwi się otwierały, a skrzypią przy tym niemiłosiernie. Patrzyłem na niego zdumiony i w pierwszej chwili nie mogłem go poznać.
Twarz chuda, wymizerowana, ręce jakby na wiór wyschnięte, każdą kość było widać pod skórą cienką jak pergamin. W oczach wciąż miał ten swój pogodny uśmiech, choć na twarzy go nie dostrzegłem.
– Ja tylko na chwilkę, panie Władysławie – powiedział, jakby się usprawiedliwiając, i stanął za stołem.
– Pan doktor tu zawsze mile widziany – odpowiedziałem zgodnie z prawdą i własnym sumieniem. – Ale czemu o tak późnej godzinie?
– Tak wyszło. Widzi pan, drogi gospodarzu… Nie jest ze mną dobrze. Stary jestem, sił już nie mam i chyba w tym roku nie przyjadę do was na wczasy.
– Jakże to? – zdziwiłem się i zasmuciłem jednocześnie. – A co z piwniczką pełną nalewek? Obiecywaliśmy sobie, że gdy obaj przejdziemy na emeryturę, siądziemy i wypijemy wszystko co do ostatniej kropli… Więc jakże to? – powtórzyłem.
Zaśmiał się cicho.
– Piwniczkę przekazuję w testamencie mojemu synowi. Też jest lekarzem. Teraz on będzie przyjeżdżał zamiast mnie.
– Przyjmę go z całym szacunkiem, ale… czemu nie pan? Naprawdę tak źle jest?
– Niestety… – Smutno pokiwał głową.
– Ale proszę się nie martwić. Na pewno za jakiś czas znów się spotkamy i, kto wie, może coś z tej lub innej piwniczki damy radę wypić za stare, dobre czasy. Na razie się żegnam, bo że się zobaczymy, to wiem na pewno, tylko kiedy to nastąpi… Oby jak najpóźniej – dokończył tajemniczo, ukłonił się i wyszedł. Czy raczej zniknął tak nagle, jak nagle się pojawił.
Długi czas siedziałem w milczeniu, pykając z dawno wygasłej fajki, i zastanawiałem się, czy aby mi się to wszystko nie przyśniło…
Pierwszego sierpnia przed południem na podwórze zajechał duży terenowy samochód. Wysiadł z niego nasz doktor, młodszy o jakieś trzydzieści lat. Dopiero po chwili zrozumiałem, że to jego syn.
Coś w gardle mnie ścisnęło
Syn przywitał się ze mną i zaczął tłumaczyć, kim jest, a ja machnąłem ręką.
– Wiem wszystko – skwitowałem, a on ze zdziwienia aż usta otworzył. – Ojciec pana był u mnie ze dwa tygodnie temu i wszystko wyjaśnił.
Spojrzał na mnie lekko wystraszony. Jak na wariata.
– Ojciec był tu… u pana… dwa tygodnie temu? – zapytał po chwili milczenia.
Opowiedziałem mu więc co i jak, a nawet zaprowadziłem go do piwniczki, żeby z dumą pokazać potężną kolekcję nalewek. On bez pytania sięgnął po pierwszą z brzegu flaszkę – zdaje się, że to była jeżynówka na miodzie, pięcioletnia co najmniej – i wróciliśmy do kuchni. Tam siadł ciężko przy stole, wyjął korek i z zadumą powąchał zawartość.
Podałem dwa kieliszki. Nalał. Wypiliśmy.
– A toast jakiś może? – zapytałem.
– Tak. Zdrowie taty… – odparł głucho.
– A co tam u niego?
– Zmarł.
– Kiedy?!
– Dokładnie tego samego dnia wieczorem, kiedy odwiedził pana ostatni raz…
Poczułem, jak wszystkie włosy, które mi jeszcze zostały na głowie, stanęły mi dęba.
Musiałem chyba wyglądać nietęgo, bo mój gość bez słowa sięgnął po flaszkę. Powstrzymałem go zdecydowanym ruchem dłoni. Zaszedłem do piwniczki i wziąłem z półki dwudziestoletni samogon, pierwszy podarunek ode mnie dla naszego doktora. Bo tej sprawy bez samogonu nijak bym nie zrozumiał…