Reklama

Moje życie to wielkie miasto, szklany biurowiec, praca w korporacji, przystojny narzeczony. Zawsze jestem elegancka, na obcasach. Niestety, żeby wyjść za mąż, muszę wrócić do miejsca, z którego wyszłam: na wieś zabitą dechami, do matki w serdaku zrobionym szydełkiem i ojca wiecznie w gumowcach. Dawid nie zamierza już czekać ze ślubem. Bardzo chce poznać moich rodziców. Nie wie, jaki szok go czeka. A ja nie wiem, czy mam siły na taką konfrontację.

Reklama

Matka zawsze była do przesady skąpa

Od dzieciństwa nienawidziłam wsiowej beznadziei, która mnie otaczała. Pieniędzy nigdy nie widywałam. Niby nie byliśmy prawdziwą biedotą, ale bogaci też nie. Ojciec coś uprawiał, coś hodował, dostawał jakieś dopłaty. Czasem popijał. Matka trzymała kasę i była chorobliwie skąpa.

Kiedyś księdzu, który chodził po kolędzie, dała dwa jajka. Mało nie padł trupem ze zdziwienia, bo inne gospodynie bardzo o jego łaskę zabiegały. Pomyślał więc, że u nas szczera nędza, i zaprosił matkę na plebanię, żeby wybrała coś z darów rzeczowych i żywnościowych. I ona poszła. Potem musiałam nosić rzeczy, o których wszyscy wiedzieli, że są z wora z darami.

Matka twierdziła, że odkłada pieniądze dla mnie i mojej siostry. Ale to nieprawda. Kiedy poszłyśmy na studia, byłyśmy zdane tylko na siebie.

Najpierw miałam prace dorywcze, potem – po licencjacie – już w biznesie. Pilność, dokładność, zaangażowanie – to moje znaki firnowe. Cały czas mobilizowałam siostrę, żeby nie odpuszczała. Ona była mniej twarda. Mniej nakierowana na sukces. Choć nauka wchodziła jej szybciej do głowy niż mnie. Była też bardziej lubiana.

Zobacz także

Mnie na tym nie zależało. Wolałam trzymać ludzi na dystans. To mi się przydało, gdy dostałam pierwsze stanowisko kierownicze. Nie musiałam zrywać z przyjaciółkami z pracy, bo nigdy ich nie miałam. Dawida poznałam na jakimś szkoleniu. Jak zwierzył mi się później, założył się z kolegą, że mnie poderwie. Według jego słów o mało się nie wycofał w ostatniej chwili, bo wyglądałam na zupełnie nieprzystępną.

– Jak piękna księżniczka ze szklanej wieży – opowiadał, a ja się śmiałam głośno.

Gdzieś w środku prześladowała mnie jednak myśl, co będzie, jak on się przekona, że nie jestem księżniczką, a raczej dziewczynką, co za gęsiami chodzi po rżysku. A kiedy zaczął przebąkiwać, że musi pojechać w moje strony, poznać moją rodzinę, żeby mnie lepiej zrozumieć – niemal wpadłam w panikę.

Najpierw ruszyłam na zwiady, bez Dawida

Rzadko bywałam na wsi, ale tym razem musiałam pojechać. Sama. Chciałam się przekonać, jak to wszystko wygląda po latach, zanim zawiozę tam Dawida.

Niestety: było tragicznie. Dom z pustaka pokryty eternitem, rozwalające się stodoła i szopa. Istny skansen, a w jego centrum ja w markowych pantoflach.

– Nie mamy pieniędzy na wesele – od razu zastrzegła matka. – Niech młody płaci.

– Młody to płaci za wódkę – rzucił ojciec. – Młoda stawia resztę. Taka tradycja.

– Nie mam i nie dam – matka twardo obstawała przy swoim.

– Nie mogę ci pomóc. Wiesz, jak jest – przyznał się smutno tata, jak zostaliśmy sami. – Ale jak sprzedam swojego fiacika, to odpalę ci z tysiąc złotych – dodał z tragiczną miną.

– Nic nie sprzedawaj, poradzę sobie – powiedziałam.

– To ja wiem dobrze! – ojciec zaśmiał się, włożył stojące w przedpokoju gumowce i poszedł do swoich prac.

W drodze powrotnej wszystko przemyślałam. Postanowiłam, że muszę się postarać, by Dawid zobaczył ze wsi jak najmniej
i nie miał okazji pomyśleć o mnie niczego złego.
Chciałam go przywieźć do rodziców o zmroku. Dosłownie na chwilę, kiedy ojciec z matką jeszcze będą na podwórku, przy swoich codziennych zajęciach.

Po szybkim przedstawieniu ich sobie – pod pretekstem, że późno, a muszę narzeczonemu wszystko pokazać – pojedziemy do Wandy, mojej kuzynki, która jest nauczycielką w sąsiedniej wsi. Ma ładny nowy dom, więc tam wypijemy herbatę, no a potem pojedziemy do najbliższego miasteczka, w którym znajduje się śliczny hotelik w przedwojennym dworku. Zostaniemy na noc, natomiast rano poprowadzę sprawy tak, żeby Dawid sam zaproponował, byśmy właśnie tam urządzili wesele.

Ja się zgodzę i pójdziemy w tej samej miejscowości dogadać się co do ślubu. Jak umówimy ślub w kościele, to ja coś zamącę, nakłamię trochę i wykręcę się z wesela. Wyprawimy je później w Warszawie.

To był mój genialny plan. I ja w niego wierzyłam. A moja kuzynka pukała się w głowę.

– Teresa, weź to na spokojnie – mówiła. – Niejeden człowiek ze wsi poszedł do miasta. A rodziców się nie wstydź. To nie ich wina, że są, jacy są. Już się nie zmienią. Poza tym pomyśl, co by było, gdyby rok temu ten ukraiński dentysta, co jeździł od wsi do wsi, nie zrobił im sztucznych zębów. Byliby dodatkowo szczerbaci jak nasz płot – zaśmiewała się, a mnie trafiał szlag.

Uparł się, żeby jechać traktorem, głupek

Wszystko zaplanowałam w detalach i – oczywiście nic nie wyszło tak, jak chciałam. Najpierw zepsuł nam się samochód. Przełożyliśmy więc wycieczkę zapoznawczą o jeden dzień. Następnego dnia w połowie drogi samochód odmówił współpracy. Staliśmy w deszczu w środku Puszczy Białej i czekaliśmy dwie godziny na pomoc drogową.

Dalej pojechaliśmy autobusem. Z trasy zadzwoniłam do kuzynki, żeby po nas wyjechała, ale ona akurat nie mogła.

– Coś załatwię. Na pewno ktoś z rodziny wyjedzie po was na przystanek. Nie martw się, Tesia – uspokajała mnie.

Miałam coraz gorsze przeczucia. Ziściły się natychmiast, gdy po wyjściu z autobusu zobaczyłam odrapany traktor ojca. To był nasz środek lokomocji.

Widziałam minę Dawida. Patrzył i nie rozumiał.

– Gdzie jest ta twoja kuzynka? – rozglądał się, naiwny.

– Nie przyjechała, bo nie mogła. Pojedziemy traktorem – rzuciłam sucho. – Tak – upewniłam go, że dobrze słyszy. – To jest traktor mojego ojca.

– Ale jaja – powiedział Dawid i nerwowo oblizał wargi.

Wtedy pomyślałam, że go nienawidzę. Za to, że żyje beztrosko, że ma rodziców nudnych urzędników, że chodził do znanej warszawskiej szkoły i ma w swoim mieście kolegów. Za to, że nie jest wyobcowany jak ja. I że nie musi się czuć jak na polu minowym, wracając do rodzinnego domu.

– Ej, wsiadajcie! – krzyknął z kabiny mój ojciec i w tej samej chwili nadjechała Wanda swoim starym oplem.

– Wyrwałam samochód mężowi dosłownie z gardła i jestem – oznajmiła nam. – Cześć, ty musisz być Dawid. Jaki elegancki…

– Bardzo mi miło – buchnął ją w rękę jak przedwojenny amant.

Kiedy zaczęłam iść w stronę samochodu Wandy, niespodziewanie chwycił mnie za łokieć.

– A mógłbym pojechać traktorem? Całe życie o tym marzyłem – poprosił jak dziecko.

To głupie, ale skoro chciał…

– Jedź – odrzekłam i po chwili odjechałyśmy z Wandą, zostawiając na gliniastej dróżce Dawida, mojego ojca i stary traktor.

Zdążyłyśmy już wypić w domu herbatę, nim nadjechali.

Ojciec wszedł pierwszy. W sieni zdjął gumowce.

– Pan młody ma słaby żołądek. Trzy razy rzygał – zakomunikował nam głośno. – Chyba teraz puszcza pawia w twoim ogródku – zwrócił się do matki.

– Oż, to cholernik!

Matka wyskoczyła do sieni jak z katapulty i w progu nieomal zderzyła się z Dawidem.

Oboje odskoczyli zmieszani

Po chłodnej prezentacji postanowiłam zakończyć tę farsę. Poprosiłam, żeby matka wskazała nam miejsce do nocowania. Dawidowi przypadł w udziale pokój gościnny z paprocią na stojaku, tapczanem po zmarłej ciotce oraz świętym obrazem na ścianie. Ja wróciłam do pokoju sprzed lat. W nim przegadałyśmy z Wandą pół nocy. W końcu zeszło na główny temat.

– Dlaczego ty się go tak boisz? – zapytała mnie kuzynka. – Ładny on jest, pewnie bogaty, ale… Powiedz, czego ty się boisz?

– Wcale się nie boję Dawida. Nie chcę tylko, żeby się ze mnie ludzie śmiali. Nie chcę, żeby on myślał, że jestem gorsza – wyjaśniłam bez namysłu.

– To ty tak myślisz o sobie, skoro takie cyrki robisz z przyjazdem na wieś jakiegoś miejskiego szczura – powiedziała powoli Wanda.

– Wcale nie – odparłam z siłą.

– Tak, tak. Przemyśl to sobie. No nic, ja już będę jechać. A ty, Tesia, zastanów się dobrze, czy całe życie zamierzasz tak się wstydzić rodziców, nas, siebie samej – mówiła, wkładając sweter. – Mnie się wydaje, że coś między wami nie gra. Pamiętasz? Tadek po zawodówce przywiózł sobie żonę z miasta, dziewczynę po studiach. I on się niczego nie wstydził. O co więc tu chodzi?

Wyszła i zostawiła mnie z tymi pytaniami.

Przewracałam się z boku na bok, zasnęłam dopiero nad ranem. Gdy otworzyłam oczy, słońce było już wysoko. Szybko zajrzałam do pokoju gościnnego, ale Dawida tam nie zastałam. Okazało się, że od rana chodzi za ojcem jak psiak i ogląda całe gospodarstwo. Matka podała mi śniadanie. Była jakaś dziwna.

– Naprawdę za mąż idziesz, Tereska? – spytała nagle.

– Jeszcze nie wiem – odpowiedziałam bez chwili namysłu i… sama się zdziwiłam.

Jak to nie wiem, przecież prawie wszystko ustalone?

– Nie jesteś w nim zadurzona, to widzę. On sili się na pańskie maniery, a kim jest, kto go wie. Za mądry to nie jest – powiedziała moja matka.

– Nie jesteś wcale taka głupia – wymsknęło mi się.

– Uważaj, gówniaro, bo dostaniesz po buzi – ostrzegła, ale widziałam, że jest zadowolona.

Jej opinia była trafna. Uświadomiłam sobie, że nie kocham Dawida i nie chcę wychodzić za niego. To nie ma sensu. Miotanie się, lęki, wstyd… To wszystko jasno mówiło, że nie ma między nami zrozumienia, bliskości. Może za dużo nakłamałam o sobie na samym początku… Może nie trzeba było zgrywać księżniczki. Przez to głupie martwienie się, co on pomyśli, co ludzie w pracy powiedzą, zauroczenie Dawidem nie przerodziło się w miłość, tylko wyblakło, jakoś zmarniało.

– Jak spałaś? – wesoło zagadał do mnie narzeczony. – Ja super! Wieś jest super. Jajecznica na jajach prosto od kury! Bomba! Twój ojciec to typ jak z czeskiej literatury, a mama niesamowita: opowiedziała mi o każdej kurze jak o bohaterce serialu. Ona wie wszystko o ich charakterach, przygodach, a kury ją uwielbiają. To zaklinaczka drobiu! – entuzjazmował się.

Kątem oka widziałam, że przy płocie stoją dzieci mojego stryja i pokładają się ze śmiechu.

Ale miałam to w nosie.

– Wracajmy – poprosiłam.– W Warszawie pogadamy.

Do autobusu odwiózł nas stryj. Podczas drogi nie odzywaliśmy się do siebie. W mieszkaniu nalaliśmy sobie czerwonego wina, usiedliśmy w salonie i dogadaliśmy się co do rozstania. Powodu żadne z nas nie podało. I dla mnie, i dla niego było jasne: dwa światy, dwa obciachy.

Ja – królewna z kurnika, on – przedszkolak w garniturze.

Zamieszkałam z siostrą jak przed laty. Zmieniłam ciuchy na bardziej sportowe, zaczęłam biegać, jeździć na rowerze. Czułam, że ciśnienie pomału ze mnie uchodzi. Dawid to był dobry chłopak, ale nie dla mnie. Nie miałam do niego żalu. Gdy wpadłam na niego w pewien czerwcowy weekend na targu żywności ekologicznej, nawet się ucieszyłam na jego widok.

– Co słychać? – zagadnął.

– Dobrze, a u ciebie?

– Też. Przedstawię ci mojego kumpla. To jest Jurek, mamy wspólny biznes. Rozkręcamy sklep i knajpkę, ale tylko z produktami z prawdziwej wsi – wyjaśniał mi Dawid z zapałem, a zza jego ramienia wyglądał brunet o poczciwym wyglądzie.

– Moja mama jest zaklinaczką drobiu – powiedział do mnie i puścił oko, a ja zaśmiałam się głośno, pełną piersią.

– Nie lubię kur – przyznałam.

– Ale może dasz się zaprosić na brunch, w menu jajecznica na wiejskim maśle – kusił Jurek.

Reklama

– Może, kto wie? – odparłam.

Reklama
Reklama
Reklama