Reklama

Właśnie mija rok od śmierci naszego ukochanego psa. Choć mieszka z nami już jego godny następca, Reksia nadal wspominamy…

Reklama

Był jedyny w swoim rodzaju

– Nigdy więcej zwierząt w domu! – oświadczyłam załamana, kiedy wróciliśmy od weterynarza po tym, jak musieliśmy podjąć najtrudniejszą decyzję w życiu i uśpić naszego Reksia.

Wiedziałam, że cierpiał z powodu choroby. Miał gorączkę, a antybiotyki nie pomagały. Nie jadł od trzech dni i prawie się nie poruszał. Znajomy weterynarz zapewnił, że to jedyne rozsądne rozwiązanie w tej sytuacji.

Może i rozsądne, ale rozdzierająca serce! Reks był z nami piętnaście lat. Był członkiem rodziny i najlepszym przyjacielem, jakiego miałam. Dzieci wychowywały się i dorastały razem z nim. Nieraz leżał przy nich, kiedy były chore, a kiedy miały gorszy nastrój, wyciągał je do zabawy. To dzięki jego obecności, wyrosły na odpowiedzialnych, systematycznych i empatycznych młodych ludzi. Nie potrafiłam wyobrazić sobie naszego domu bez tego kundelka.

Kilka dni z rzędu przepłakałam. W pracy starałam się trzymać, bo dla osób, które psa nie mają, taka rozpacz mogłaby wydawać się przesadą. Mnie jednak została po tym psisku ogromna wyrwa w sercu. Tęskniłam za nim bardzo. I wracając do domu, wciąż odruchowo sięgałam po smycz, by po chwili przypomnieć sobie, dlaczego już tam nie wisi.

Dał nam znak

Pewnego ranka, jakieś dwa tygodnie po tym, jak pożegnaliśmy Reksa, Mateusz wszedł do kuchni jeszcze mocno zaspany. Podszedł do mnie i spojrzał jakiś rozmarzony.

– Nie uwierzysz, co mi się śniło. Reks z jakimś rudym kundlem.

Mnie się jeszcze nie śnił – powiedziałam, nalewając synowi kawy.

Trochę mu zazdrościłam takiego snu.

– No, nie rób takiej miny, mamuśka. Może jest w psim niebie z tą rudą lasencją. W końcu sobie poużywa.

– Oj, przestań – zaśmiałam się przez napływające do oczu łzy.

Mateusz przytulił mnie i potargał po włosach jak małą dziewczynkę. Był już wyższy ode mnie. Nie wiem, kiedy tak mi wyrósł. Usiedliśmy razem do śniadania i wspominaliśmy najlepsze chwile z Reksem.

Nie chcieliśmy świętować

Wiedziałam, że nasza okrągła rocznica ślubu zbliżała się wielkimi krokami, ale przez to wszystko nie mogłam się skupić na organizacji imprezy, którą planowaliśmy od dawna. Normalnie o tej porze miałabym już listę gości, pomysły na dania i prezent dla męża.

– Może odpuśćmy sobie tę balangę. Po co to komu? – zaproponował Marek, kiedy wspomniałam mu, że się tym martwię. – Możemy świętować we czwórkę bez przepychu. Zrobimy po prostu obiad, upieczemy ciasta i posiedzimy.

Byłam wdzięczna mężowi, że to zaproponował, a jeszcze bardziej, że reszta rodziny uznała to za dobry pomysł. Chyba nikt z nas nie miał nastroju na radosne świętowanie.

Szczerze mówiąc, ta skromność była niesamowita. Zamiast wciąż tylko dokładać sobie kolejnych porcji dań, spędzaliśmy czas ze sobą, rozmawiając i ciesząc się prawdopodobnie ostatnimi chwilami, kiedy moje dzieci mieszkały wciąż z nami i jeszcze nie miały własnych rodzin. Ten wspaniały czas przerwał nagły hałas od strony ogrodu. Huk, a potem jakiś skowyt.

Przestraszyliśmy się nie na żarty

– Co się tam dzieje? – zapytała Zosia i ruszyła do drzwi, a Mateusz od razu zarzucił kurtkę i wybiegł na dwór.

– Na śniegu jest krew! – zawołał wystraszony i ruszył dalej. – Pies! Tu jest pies. Jest ranny!

– Przynieś go tu! – zawołał mąż, a syn bez chwili wahania delikatnie podniósł szczeniaka i przyniósł do domu. To był rudy kundelek z raną na nodze. Najwyraźniej musiało potrącić go auto. Opatrzyliśmy mu nogę i położyliśmy na kocu. Musiał być wystraszony, ale pozwalał nam się sobą zająć.

Szczerze mówiąc, trudno o gorszy czas na tego rodzaju wypadek. Weekend, późny wieczór, wszystkie lecznice były już zamknięte. Mateusz napisał esemesa do weterynarza, który usypiał Reksa.

– Proszę go przynieść jutro o jedenastej. Przyjmę go – odpisał ku naszemu zdumieniu.

Kundelek nie spał całą noc. Noga musiała go bardzo boleć. Mimo to nie szczekał, nie piszczał, tylko spokojnie leżał. Co chwilę budziłam się w nocy i szłam sprawdzić, czy nic się z nim nie dzieje. Był bardzo lękliwy, ale kiedy podeszłam do niego spokojnie i dałam mu powąchać rękę, pozwolił się pogłaskać za uchem.

– Skąd się tu wziąłeś, malutki? – mówiłam do niego. – To masz troszkę mięska i wodę. No… napij się.

Pies nie reagował na moje zachęty. Leżał i patrzył na mnie smutnym wzrokiem, jakby chciał, żebym mu jakoś pomogła. Ale ja mogłam tylko czekać do rana… Następnego dnia zawieźliśmy go do kliniki.

– Rana jest brzydka. Macie rację. Musiało go potrącić auto. Dobrze, że kość jest cała. Muszę oczyścić i zszyć ranę. Dam mu też maść antybiotykową – powiedział weterynarz.

Pies leżał, cierpliwe poddając się kolejnym zabiegom. Byłam pod wrażeniem. Musiał cierpieć, a mimo to nawet nie piszczał.

– Ale byłeś dzielny! – pochwalił go weterynarz. – Jak się wabi?

– Nie wiem. To nie nasz pies. Miał wypadek pod naszym domem i wbiegł do ogrodu. Musimy wywiesić ogłoszenia. Pewnie ktoś go szuka – odpowiedziałam.

Został następcą Reksa

– A może to on nas szukał? – odezwał się Mateusz. – Pamiętasz mój sen? Śnił mi się Reks z rudym kundlem. Może to Reksio podesłał nam nowego przyjaciela.

– Oj, Mati. Co ty mówisz… – zaśmiałam się, choć byłam wzruszona tym pomysłem; też chciałabym wierzyć, że tak się właśnie stało.

Tego samego dnia rozwiesiliśmy ogłoszenia na słupach i klatkach schodowych. Byliśmy przekonani, że niebawem zgłosi się właściciel. Minęło jednak kilka dni, a nikt się nie odezwał.

Tymczasem Rudi, jak nazwała go Zosia, coraz swobodniej czuł się w naszym towarzystwie. Przychodził po pieszczoty i z coraz większym apetytem korzystał z miseczki z karmą.
Był bardzo grzeczny i miał takie spojrzenie, które rozkruszyłoby nawet serce z kamienia. Starałam się z nim za bardzo nie wiązać emocjonalnie, bo domyślałam się, że długo z nami nie pobędzie, ale mimo ponownego rozniesienia ulotek z informacją o zgubie, nikt nie zadzwonił.

– Myślę, że możemy Rudiego oficjalnie uznać za swojaka – oświadczył mąż, kiedy minęły trzy tygodnie.

On też bardzo się już zżył z Rudim i wciąż tylko powtarzał, że ten pies nam był przeznaczony.

– Wiesz, co? Bardzo się cieszę, że nikt po niego nie przyszedł. Nie byłabym już chyba w stanie go oddać. Nie podejrzewałam, że będę jeszcze w stanie pokochać pieska po Reksie, ale Rudi jest taki kochany – powiedziałam, głaszcząc go za uszkiem.

– Nic dziwnego. Reksio go nam podesłał – powtórzył Mateusz. – To był swój chłop. Wiedział, że jedyny sposób, żeby się uleczyć to klin klinem!

Reklama

Wciąż chętnie wspominamy Reksia, ale teraz już nie ze łzami w oczach, a z uśmiechem na twarzy. .

Reklama
Reklama
Reklama