Reklama

Rzadko kupuję sobie coś ładnego. Szkoda mi pieniędzy na drogie ubrania, a poza tym do najbliższej galerii handlowej mam ponad sto kilometrów. Tamtej zimy jednak postanowiłam, że „przechodzę” ją w starej kurtce, a na wiosnę kupię sobie naprawdę elegancki płaszczyk.

Reklama

– Aha, i gdzie będziesz w nim paradować? – zapytała z przekąsem mama, kiedy zdradziłam jej ten plan. – Do spożywczego? Urządzisz rewię mody dla chłopaków?

– Chłopaki! Daj spokój! – prychnęłam i skrzywiłam się na ostatnie słowo.

„Chłopakami” mama nazywała mężczyzn, którzy całymi dniami przesiadywali pod sklepem spożywczym, pijąc piwo za piwem. Nie przeszkadzał im ani deszcz, ani nawet mróz; dosłownie zawsze można było mieć pewność, że idąc po zakupy, spotka się przynajmniej kilku z nich. Znałam ich, bo to wszystko były chłopy z okolicy. Rolnicy, którzy nudzili się zimą. Bezrobotni, którzy nudzili się zawsze. Mężowie i ojcowie, którzy zwyczajnie nie chcieli siedzieć w domach.

– Uszanowanko! – wołali za mną i praktycznie każdą kobietą wchodzącą do sklepu. – Może zakupy do samochodu ponieść? – dodawali, jeśli była zmotoryzowana.

Zobacz także

Oczywiście zawsze liczyli na jakieś drobne, bo nawet najtańsze piwo nie jest przecież za darmo, a oni pili je cysternami.

To za tym tak tęskniłam

Większość kobiet ignorowała „chłopaków”, niektóre ledwie zauważalnie kiwały głowami w odpowiedzi na pozdrowienia. Ja zwykle uśmiechałam się lekko, a raz na jakiś czas chwilę pogawędziłam i dawałam im te dwa złote za pomoc w zaniesieniu toreb do auta… Jeżdżę samochodem do sklepu, bo mój domek stoi na końcu wsi, i miałabym naprawdę daleko po zakupy. W sumie to mam daleko wszędzie, bo mieszkam na prawdziwym końcu świata. Jednak mi to nie przeszkadza. Moje okna wychodzą na las, i to taki prawdziwy, gęsty, gdzie żyją sarny, dziki i łosie. A kiedy pójdzie się kawałek wąską ścieżką, człowiek dochodzi do rzeki, gdzie latem można się opalać na kamieniach. Gdybym miała męża, pewnie namiętnie by tam wędkował.

Nie jestem jednak mężatką. To znaczy kiedyś byłam, ale szczęśliwie dla mnie ten pełen przemocy związek skończył się orzeczeniem o winie męża i przyznaniem mi alimentów. Dzięki temu mogłam wrócić do rodzinnej wsi i zamieszkać dwa kilometry od rodziców. W mieście nigdy nie byłam szczęśliwa, nawet już bez męża.

– Nie rozumiem cię – dziwiła się co rusz jakaś koleżanka, której się do tego przyznawałam. – W mieście miałaś wszystko: sklepy, kina, restauracje, dyskoteki… A tu, u nas, co masz? Przecież tu nie ma nic ciekawego!

Zawsze odpowiadałam wtedy, że to „nic ciekawego” to właśnie to, za czym tak tęskniłam. Łąki, pola, las, rzeka i… święty spokój. Na wsi mogę całymi dniami chodzić w gumiakach i obserwować przyrodę. Czasem zabieram aparat i robię zdjęcia. Kiedy ktoś mnie pyta, po co tak łażę, odpowiadam, że muszę się poruszać, bo od siedzenia przy komputerze wszystko mnie boli, a przecież pracuję przez internet.

Rozpaczliwie chciała się wydostać

Tamtej wiosny też spacerowałam, robiąc sobie przerwy w pracy. Tym razem jednak nie było to przyjemne, bo świat tonął w błocie. Szłam więc, czując, jak z każdym krokiem błotnista gleba usiłuje wessać moje kalosze. Zamierzałam dojść do rzeki i natychmiast wrócić. Prawdę mówiąc, żałowałam, że w ogóle wybrałam się na tę przechadzkę. Towarzyszył mi Salem, jeden z moich psów, ni to owczarek, ni terier. To właśnie on jako pierwszy się zaniepokoił.

– Co jest, Salem? Chodź tutaj! – zawołałam go, żeby zapiąć mu smycz.

Bałam się, że wpadnie do rzeki, która na skutek roztopów wylewała się z koryta.

– Co wywęszyłeś?

Salem dał się zapiąć, ale zachowywał się dziwnie. Wyrywał do przodu, poszczekiwał, kulił uszy. Poszliśmy dalej i zobaczyłam, że na błotnistym brzegu coś się dzieje. Widziałam ruch, ale dopiero kiedy podeszłam bliżej, zrozumiałam, o co chodzi. To był łoś, a raczej łosza. Najwyraźniej chciała przejść przez rzekę i wciągnęło ją błoto. W tej chwili stała głęboko zanurzona, rozpaczliwie próbując się wydostać. Tyle że to było niemożliwe! Muł spowalniał jej ruchy, a stromy brzeg był nieosiągalny.

Przestraszyłam się. Podeszłam do wysokiego brzegu, na którym leżały kamienie – te, na których latem lubiłam się opalać – i z bliska spojrzałam łoszy w oczy. Było w nich przerażenie i niemal ludzkie błaganie o pomoc. Naprawdę, przysięgłabym, że klępa patrzyła na mnie tak, jak patrzyłby człowiek w takiej sytuacji. Spojrzeniem kogoś, kto wie, że bez pomocy zginie w męczarniach… Wielki łeb klępy znajdował się niecały metr od mojej wyciągniętej ręki. Stałam na dość twardym gruncie i gdyby łoszę dało się jakoś obwiązać liną, teoretycznie mogłabym ją z tej rzeki wyciągnąć. Tyle że byłam tam sama, bez sznura i siły potrzebnej do tego przedsięwzięcia…

– Salem, wracamy! Chodź! – pociągnęłam smycz i zaczęłam przeskakiwać po kamieniach wzdłuż rzeki.

A my to nie silne chłopy?

Kawałek dalej do brzegu dochodziła szutrowa droga, która prowadziła do sklepu. Właściwie nie miałam planu. Ale wiedziałam, że muszę ściągnąć pomoc! W pośpiechu zastanawiałam się, kogo o nią poprosić. Może mojego tatę i jego kolegów? Zadzwoniłabym też do siostry, żeby przysłała swojego męża. Zamierzałam zapytać we wsi, jak się skontaktować z okolicznym kołem łowieckim, i rozważałam, czy zadzwonienie na numer alarmowy coś da. Może przysłaliby jakiś patrol zajmujący się pomaganiem zwierzętom? Na razie postanowiłam zorganizować linę i skrzyknąć do pomocy kogo się da, bo liczył się czas. Łosza wyglądała na wyczerpaną i mogła w każdej chwili się przewrócić. Sapiąc i dysząc, dotarłam pod sklep.

– Uszanowanko, pani! Uuu, a co to się dzieje, że pani tak się śpieszy? – zainteresowali się życzliwie „chłopcy”, ale nie miałam czasu na pogawędki z nimi.

– W rzece ugrzązł łoś! Trzeba go wyciągnąć! – krzyknęłam, wpadając do sklepu jak burza, w tych swoich ubłoconych kaloszach, straszliwi zgrzana i z rozwichrzonymi włosami. – Dzień dobry, pani Elu! Ma pani może jakąś linę?

Sprzedawczyni popatrzyła na mnie wielkimi oczami i wydukała, że w sumie to ma linę na zapleczu, jakieś dwanaście metrów.

– To ja wezmę, proszę mi to do zeszytu zapisać! – ucieszyłam się. – A może mi pani pożyczyć na moment telefon, bo mój został w domu, a szkoda mi czasu… Wszystko oddam, ale to ważne!

W tym momencie za mną zrobił się jakiś tumult, a kiedy się odwróciłam, zobaczyłam „chłopaków”.

– Jak to: w rzece jest łoś?! – zapytał największy z nich, pan Lesio, sadownik na zimowym urlopie. – Żywy?!

– Jeszcze żywy! – odparłam. – To samica i długo nie wytrzyma, już opada z sił. Trzeba ją wyciągnąć. Silnych chłopów tu trzeba! Muszę zadzwonić po ojca i znajomych, żeby…

– Pani szanowna! A my to nie silne chłopy? – rzucił kolejny z amatorów taniego piwa, a reszta zamruczała potakująco. – Myśmy tu kilka lat temu krowę z rzeki wyciągali, wiemy, co i jak trzeba zrobić. To gdzie ta klępa?! Pani prowadzi!

Nie spodziewałam się tego. W ogóle nie brałam „chłopaków” pod uwagę, bo kto by liczył na pomoc „pijaczków” spod sklepu? Spojrzałam jednak na nich i zobaczyłam pięciu rosłych facetów, którzy już zaczęli na głos kombinować, co trzeba zrobić, żeby uratować zwierzę.

Ramię w ramię z ludźmi robiącymi coś niezwykłego

Kwadrans później miałam już do dyspozycji dziewięciu pomocników, a nawet… traktor. Pojazd – ze mną siedzącą obok pana Lesia – podjechał tak daleko, jak mógł po utwardzonym brzegu. Klępa znajdowała się jakieś dziesięć metrów dalej, no i dwa metry niżej…

Liny nie starczy – orzekł pan Karol, właściciel kilku hektarów pól kukurydzy. – Chłopaki, kabel dawajcie! Szybko!

Nie wiem, skąd wzięli trzydzieści metrów grubego kabla. Prawdę mówiąc, w ogóle przestałam kontrolować tę sytuację w chwili, kiedy „chłopaki” przystąpiły do akcji. Ze zdumieniem i podziwem patrzyłam, jak przywiązują koniec kabla do haka holowniczego traktora, a drugi…

– Dobra, wchodzę ja, Karol i jeszcze ktoś trzeci by się przydał. Wy nas trzymajcie! – zawołał jeden z nich i trzech mężczyzn zaczęło schodzić z brzegu.

Każdy był w pasie obwiązany liną, tą ze sklepu. Pan Karol niósł nad głową drugi koniec kabla połączonego z traktorem.
Akcja ratunkowa trwała ze dwie godziny. Zbiegli się ludzie ze wsi, żeby nagrywać wszystko na telefony. Mężczyźni zanurzeni w błocie jakimś cudem obwiązali osłabioną, całkowicie spokojną łoszę kablem, przeciągając go pod jej brzuchem. Potem dali sygnał traktorzyście.

– Ruszaj! – krzyknął ktoś i rozległ się potężny warkot. Traktor ruszył delikatnie do przodu. – Dobrze jest! Dalej!

Pomalutku, metr po metrze pojazd ciągnął naprężony kabel i uwiązaną do niego łoszę. Zwierzę próbowało przebierać nogami, a stojący obok mężczyźni popychali je z całych sił od strony zadu.

– Dobrze jest! Teraz pomału!

Ten okrzyk rozległ się pomimo tego, że traktor jechał niewyobrażalnie powoli. Ale klępa właśnie stawała przednimi nogami na twardej ziemi i próbowała się dźwignąć. Gdyby traktor szarpnął, mogłaby połamać nogi. I wtedy wszyscy ci, którzy nie asekurowali ratowników na dole, rzucili się na pomoc. Ja także. Złapaliśmy dłońmi za kabel obwiązany wokół brzucha i pomagaliśmy łoszy nie upaść przy wspinaniu się na wysoki brzeg. Zgrzałam się jak nigdy w życiu, skoczyła mi adrenalina, ciśnienie i tętno, ale też nigdy wcześniej nie czułam się tak wspaniale jak wtedy! Pracowałam ramię w ramię z ludźmi robiącymi coś niezwykłego! Wszyscy krzyczeliśmy, ciągnęliśmy i napieraliśmy z całych sił. Każde z nas prędzej padłoby na zawał serca niż odpuściło tak blisko celu!

– Udało się! Mamy ją! Wyciągnęliśmy! – wrzasnęłam, kiedy klępa stanęła tylnymi kopytami na twardym gruncie. – Boże drogi, normalnie nie wierzę!

Tak, to było niewiarygodne. To, że wydarliśmy to wielkie zwierzę śmierci, że wszyscy razem dokonaliśmy tak naprawdę cudu! Nawet łosza zdawała się to rozumieć. Dzikie w końcu zwierzę stało spokojnie i pozwoliło nam się wyplątać z kabla, poklepywać, a mnie przytulić do szyi. A potem lekko chwiejnie, choć majestatycznie, łosza odeszła w stronę lasu, tam, gdzie stał mój dom. Patrząc, jak znika wśród zarośli, pomyślałam, że może jeszcze kiedyś się zobaczymy na jednym z moich spacerów.

– No to zasłużyliśmy na solidne piwo! – odezwał się ktoś i zobaczyłam pana Karola, ubłoconego po białka oczu, ale radośnie szczerzącego zęby. – To jak, pani szanowna? Pijemy dzisiaj razem wieczorkiem „U Morusa”?

Nigdy nie mówię na nich inaczej

Zgodziłam się i kilka godzin później przyszłam do lokalnej knajpy. W portfelu miałam spory zapas gotówki, bo uznałam, że skoro ja zwerbowałam „chłopaków” do pomocy, to jestem im winna kilka kolejek.

– No, tego jeszcze nie grali, żeby kobita stawiała chłopakom! – zawołał jednak pan Lesio, kiedy chciałam zapłacić. – To tak samo nasz łoś jak pani, a pomagaliśmy chętnie. Bo tak trzeba! Zresztą, sponsora na dzisiaj już mamy! Szanowna pani pozwoli do naszego stolika…

Sponsorem okazał się dziennikarz lokalnej gazety, któremu ktoś ze wsi podesłał filmik z akcji ratunkowej. Uznał, że to będzie świetny artykuł, i chciał porozmawiać z bohaterami zdarzenia. Cały wieczór piliśmy więc na koszt jakiegoś lokalnego „Głosu Okolicy”, przepijając do siebie, i wspominając nasz czyn.

Równa z ciebie babka, Jowita! – zapewnił mnie koło północy jeden z biesiadników, a reszta mu zawtórowała.

– Z was też równe chłopaki! – podniosłam kufel i przepiłam do nich. – Za wasze zdrowie! I tej szczęściary z kopytami!

Reklama

I od tej pory nigdy nie mówię na nich inaczej. Bo może i większość z nich jest po czterdziestce, niektórzy łysieją, inni wyhodowali sobie brzuszki i wąsy, ale to naprawdę są nasze, wiejskie chłopaki, które czasem torby do auta zaniosą, a kiedy trzeba, to wyciągną z rzeki tonącego łosia. I wiecie co? Chciałabym, żeby takich chłopaków było na świecie jak najwięcej!

Reklama
Reklama
Reklama