„Nie sądziłem, że na emeryturze odkryję w sobie taki talent. Zamiast przerzucać kanały w TV zostałem mistrzem robótek”
„Zacząłem chodzić po domu jak duch. Denerwowało mnie wszystko – że żona zostawiła kubek w zlewie, że radio gra za głośno, że ptaki ćwierkają pod oknem. Zofii też zaczęły puszczać nerwy. Coraz częściej się sprzeczaliśmy o bzdury”.

- Redakcja
Zakończyłem pracę ostatniego dnia maja. Złożyłem papiery dobrowolnie. Firma dała mi dobre warunki – wcześniejsza emerytura z dodatkami, bonus za lojalność, nawet tort w kuchni i przemówienie kierownika, które miałem ochotę przerwać w połowie. Uśmiechałem się, kiwałem głową, ale w środku czułem się, jakby ktoś mnie wyrzucił poza margines. Przez ponad trzy dekady byłem inżynierem budowy. Zawsze coś trzeba było policzyć, zaprojektować, naprawić. Teraz – nic. Nie było żadnego projektu, żadnego celu. Tylko kawy, spacery i puste godziny.
Pierwszy tydzień po zakończeniu pracy był jeszcze przyjemny. Spałem do siódmej, robiłem poranny przegląd gazet, potem obiad z Zofią. Ale w drugim tygodniu zacząłem chodzić po domu jak duch. Denerwowało mnie wszystko – że żona zostawiła kubek w zlewie, że radio gra za głośno, że ptaki ćwierkają pod oknem. Zofii też zaczęły puszczać nerwy. Coraz częściej się sprzeczaliśmy o bzdury.
– Zrób coś ze sobą, Andrzej – powiedziała w końcu żona.
Nie wiedziałem, co. I wtedy, pewnego dnia, wracając z zakupów, zobaczyłem panią Krysię – sąsiadkę z naprzeciwka – jak niesie pod pachą pękaty koszyk z włóczkami. Zatrzymałem się i chyba miałem głupi wyraz twarzy, bo uśmiechnęła się i powiedziała:
– Panie Andrzeju, zapraszam na kurs szydełkowania! Pierwsze zajęcia w czwartek! Będzie pan dziergał lepiej niż niejedna kobieta!
Parsknąłem śmiechem
Szydełkowanie? Ja? Prędzej zacznę malować paznokcie! Ale coś w jej oczach mnie zaintrygowało. Miałem wtedy dosyć wszystkiego i zgodziłem się dla świętego spokoju.
– Dobra, pani Krysiu. Jak nie zwątpię do czwartku, to się pojawię – rzuciłem, kręcąc głową. – Ale nie liczcie, że będę dziergał jak zawodowiec.
– Tego nikt nie wymaga – mrugnęła. – Wystarczy, że się pan pojawi.
W czwartek poszedłem tam w tajemnicy przed żoną. Wszedłem do sali domu kultury z duszą na ramieniu. Kilka stołów, plastikowe krzesła, termos z herbatą i dwanaście kobiet w różnym wieku, które spojrzały na mnie jak na przybysza z innej planety.
Pani Krysia machnęła ręką w moją stronę i uśmiechnęła się z takim entuzjazmem, że nie wypadało się wycofać. Podszedłem, usiadłem i poczułem, jak każda para oczu prześlizguje się po mnie.
– Proszę się nie przejmować, ja kiedyś nie wiedziałam, która to lewa, a która prawa strona – powiedziała prowadząca. – Tu nie chodzi o to, żeby zrobić sweter, tylko żeby chwilę posiedzieć i porobić coś dla głowy.
– Dla głowy? – mruknąłem, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć.
– No tak. Jak się człowiek skupi na oczkach, to nie ma miejsca na głupie myśli – rzuciła jedna z kobiet przy sąsiednim stole. – To działa jak medytacja. Tylko nie trzeba siedzieć po turecku.
Wkręciłem się
Dostałem szydełko i kłębek włóczki. Wzór był prosty – łańcuszek. Kilka prób i już wiedziałem, że moje palce nie mają o tym pojęcia. Włóczka uciekała, szydełko się wymykało, a ja kląłem w duchu na swoją decyzję. Ale coś mnie tam zatrzymało. Nie śmiali się ze mnie, nie komentowali, tylko poprawiali moje ruchy i pokazywali jeszcze raz.
– Panie Andrzeju, wolniej. W szydełkowaniu nie chodzi o prędkość – mówiła pani Renata. – Tu liczy się rytm, jak w tańcu.
Po godzinie mój pierwszy łańcuszek przypominał bardziej robaka niż coś, co można by wykorzystać, ale… poczułem spokój. Przez godzinę nie myślałem o niczym innym. Nie planowałem, nie rozliczałem, byłem tu i teraz. I to było nowe.
Gdy szedłem na kolejne zajęcia, wymyśliłem dla żony wymówkę o sąsiedzie i jego cieknącym kranie. Nie chciałem tłumaczyć. Bo jak się wytłumaczyć z tego, że facet po sześćdziesiątce łapie za szydełko? Na trzecich zajęciach, gdy wziąłem do ręki włóczkę, poczułem, że robię to nie z poczucia obowiązku, ale z własnej potrzeby. I pierwszy raz od miesięcy nie czułem się bezużyteczny.
Wydało się
Torbę z włóczkami i szydełkiem wcisnąłem na dno szafy, jakby to był jakiś dowód zdrady. Przez kilka dni robiłem swoje po kryjomu – siadałem w piwnicy, udając, że sortuję narzędzia, a tak naprawdę nawijałem oczko za oczkiem na coraz dłuższy łańcuszek. To mnie uspokajało.
Ale któregoś popołudnia Zofia weszła do piwnicy. Nie usłyszałem jej, bo miałem słuchawki na uszach. Kiedy podniosłem wzrok, stała w drzwiach piwnicy, oparta o framugę, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Patrzyła na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby zobaczyła, że czyszczę kolekcję porcelanowych lalek.
– Ty… szydełkujesz? – zapytała, a w jej głosie było więcej zaskoczenia niż kpiny.
Zaczerwieniłem się. Odruchowo schowałem robótkę za plecami, co wyglądało jeszcze głupiej.
– Daj spokój, tylko próbuję – burknąłem. – Pani Krysia mnie namówiła.
– Pani Krysia? Ta od hortensji? – Zofia uniosła brwi.
– Tak. Mówiła, że to pomaga na stres. Że jak ręce się zajmują, to i myśli przestają się kotłować.
Stała tak jeszcze chwilę, po czym podeszła bliżej i spojrzała na moje dzieło.
– No nie powiem, ładnie się prezentuje. – Uśmiechnęła się lekko. – Ale nie bój się, nie zamierzam ci tego wyrywać z rąk.
Zawstydziłem się
– Wiem, że to głupie – westchnąłem.
– A kto powiedział, że głupie? Głupie to są nasze ostatnie kłótnie. Jeśli to cię uspokaja, to rób to. Wolę ciebie z szydełkiem niż z miną jak po przejściu tornada.
Usiadła na stołku obok, spojrzała mi prosto w oczy.
– Może też spróbuję. Ale pod warunkiem, że nie będziemy tego robić po kątach jak konspiratorzy.
Zacząłem się śmiać. Przez tę chwilę w piwnicy pachnącej kurzem i starą farbą poczułem, że jesteśmy znów razem.
Zofia przyniosła sobie włóczkę w kolorze ciemnej śliwki i od razu postanowiła, że zrobimy razem pled na taras. Ja nadal kręciłem się przy prostych wzorach, ale ona, jak się okazało, miała do tego rękę. Szybko złapała rytm, zaczęła kombinować z kolorami i wzorami. Zrobiła próbkę i spojrzała na mnie, jakby pytała: i co ty na to, mistrzu?
– Może powinniśmy wystartować w jakimś turnieju? – rzuciłem z przekąsem.
– Tylko jeśli będziemy szydełkować synchronicznie – odpowiedziała.
Tak to się zaczęło
Wieczorami siadaliśmy razem przy kuchennym stole. Zamiast telewizora – dwa motki, dwa szydełka, dwie pary rąk, które coś tworzyły. Czasem słuchaliśmy radia, czasem gadaliśmy. A czasem po prostu siedzieliśmy w ciszy.
– Wiesz, że to pierwszy raz, kiedy robimy coś razem dla samej przyjemności? – powiedziała Zosia któregoś wieczoru.
– Myślałem, że robienie dzieci też było dla przyjemności – odparłem, a ona parsknęła śmiechem.
– Nie o to mi chodzi. Nigdy wcześniej nie mieliśmy wspólnego hobby. Zawsze tylko rachunki, naprawy, goście, święta. A teraz… mamy pled. I siebie.
Pled rósł powoli, kwadrat po kwadracie, kolor po kolorze. Nie był idealny, ale każdy z tych krzywych fragmentów coś znaczył. Był naszym wspólnym dziełem, śladem czegoś, co zaczęło się zupełnie przypadkiem, a stało się bliskością. Czasem myślę, że więcej powiedzieliśmy sobie w tych wieczorach niż przez ostatnie dziesięć lat.
Andrzej, 63 lata
Czytaj także:
- „Samotny wyjazd do sanatorium nad Bałtykiem mnie przerażał. Okazało się, że to była najlepsza decyzja w moim życiu”
- „Dla rodziców byłam bankomatem, aż odcięłam ich od mojej pensji. Wtedy pokazali swoje prawdziwe oblicze”
- „Żona dostała pokaźny spadek po ciotce. Myślałem, że spłacimy za niego kredyt, ale ona wolała wydać kasę na głupoty”