„Nie stać mnie było nawet na truskawkowy jogurt za 2,49 zł. Wolałam klepać biedę w Warszawie, niż być krezuską na wsi”
„Codziennie wracałam piechotą, bo szkoda mi było 3.50 na autobus. Patrzyłam pod nogi, udając, że nie boję się zmroku. Musiałam liczyć każdy grosz – makaron z przeceny zamiast warzyw, bo zbliżał się rachunek za prąd. Ograniczałam światło, ogrzewanie, życie. A mimo to czułam dumę”.
- Redakcja
Miasto nie przywitało mnie z otwartymi ramionami. Nie miało powodu. Byłam jedną z tysięcy – dziewczyna z prowincji, z walizką pożyczoną od kuzynki i głową pełną planów. Na początku wszystko wydawało się tymczasowe. Miałam znaleźć coś lepszego, zaczepić się gdziekolwiek, przeczekać. Ale minęły już cztery lata.
Codziennie po pracy wracałam piechotą, bo szkoda mi było tych trzech pięćdziesiąt na autobus. Kroki odbijały się echem od ścian bloków, a ja patrzyłam pod nogi, udając, że nie boję się zmroku. Musiałam liczyć każdy grosz – makaron z przeceny zamiast warzyw, bo zbliżał się rachunek za prąd. Ograniczałam światło, ogrzewanie, życie.
A mimo to – kiedy zamykam drzwi do swojego malutkiego mieszkania na trzecim piętrze bez windy – czuję coś w rodzaju dumy. Jest ciasne, ściany noszą ślady po poprzednich lokatorach, a okna trzeba zamykać kijem, bo zawias się wypaczył. Ale jest moje. I nikt mi go nie zabierze.
Pracowałam w biurze – rutynowo, bez entuzjazmu, ale z wdzięcznością. Bo to stabilność. Bo to pensja na czas. Ale może właśnie dlatego coraz częściej łapałam się na tym, że czułam się... zmęczona. Jakby wszystko było lekko wyblakłe. Może to nie wypalenie, tylko dorosłość? A może jedno i drugie.
Nie tego się spodziewałam w pracy
Wszystko zaczęło się jak każdy inny dzień. Wyszłam za późno, jak zwykle, bo nie mogłam się zmusić, żeby wstać, kiedy zadzwonił budzik. Na przystanku zamarzały mi dłonie, bo oczywiście zapomniałam rękawiczek. W biurze unosił się lekki szmerek – nie ten normalny, wynikający z porannej kawy i plotek o serialach, ale coś cięższego. Czułam to, zanim jeszcze weszłam do kuchni. Przy ekspresie do kawy stali dwaj moi współpracownicy – Rafał i Iwona. Mówili cicho, ale wystarczająco głośno, żebym usłyszała to jedno słowo: „zwolnienia”.
– Podobno mają ciąć koszty. Podobno zaczynają od naszego działu – szeptała Iwona, patrząc nerwowo w stronę drzwi od gabinetu szefa.
Zamarłam na moment. Niby wszyscy wiedzieli, że firma nie radzi sobie najlepiej, ale nikt nie mówił tego głośno. Wróciłam do swojego biurka, udając, że pracuję, choć w głowie miałam tylko jedno pytanie: kto poleci ze stołka? Nie minęło pięć minut, kiedy usłyszałam znajomy dźwięk powiadomienia z komunikatora. Wiadomość od sekretarki: „Julia, szef prosi, żebyś do niego przyszła”. Serce zaczęło mi walić. Z trudem wstałam. Ręce miałam zimne jak lód, jakbym właśnie wyszła z jakiegoś lodowatego jeziora. Podeszłam do drzwi i zapukałam.
– Wejdź – usłyszałam.
Szef siedział z założonymi rękami, z tą swoją miną, której nigdy nie umiałam odczytać. Przysunęłam krzesło i usiadłam powoli.
– Julia, musimy o czymś porozmawiać.
– Czy to o tych zwolnieniach, o których wszyscy mówią?
Zawahał się. Opuścił wzrok.
– Niestety tak. Przykro mi, ale musimy się pożegnać. To nie ma nic wspólnego z twoją pracą. Po prostu... taka decyzja zapadła wyżej.
Nie powiedziałam nic. Przez kilka sekund tylko kiwałam głową, jakby to miało coś pomóc. Wyszłam z gabinetu z wypowiedzeniem w dłoni, a komputer na biurku wyglądał, jakby należał już do kogoś innego. Na zewnątrz czekała na mnie cisza. Nie ta wiejska, przerywana śpiewem ptaków, ale miejska – głośna swoją obojętnością. Patrzyłam na ludzi mijających mnie w pośpiechu, jakby nikt nie zauważył, że mój świat właśnie się zawalił. I pewnie nie zauważyli.
Szłam długo, nie skręcając do domu. Chciałam jakoś wydłużyć tę drogę. Może liczyłam, że po drodze wydarzy się coś, co odwróci bieg dnia. Ale nie wydarzyło się nic.
Mój jest ten kawałek podłogi
Nie miałam siły iść prosto do domu. Nogi same mnie poniosły do pobliskiego sklepu spożywczego. W środku było ciepło, pachniało pieczywem i czystością. Chyba dlatego weszłam – nie żeby coś konkretnego kupić, ale żeby się ogrzać, poczuć się, choć na chwilę jak ktoś, kto ma jakiś wybór.
Zatrzymałam się przy lodówkach z nabiałem. Wzięłam jogurt truskawkowy, ten, który zwykle wybierałam, kiedy było mnie stać na małe przyjemności. Objęłam go dłońmi i spojrzałam na cenę. Dwa czterdzieści dziewięć. Niby nic. Ale w mojej głowie od razu pojawił się rachunek za prąd, który miał przyjść w przyszłym tygodniu, i stan konta, który prawdopodobnie nie przekraczał już trzydziestu złotych.
Wyjęłam telefon. Zalogowałam się do aplikacji bankowej i potwierdziłam swoje obawy. Jogurt wylądował z powrotem na półce.
– Dwa złote tu, trzy tam... może wystarczy na rachunek. Albo na coś ciepłego do jedzenia. Nie można mieć wszystkiego – powiedziałam sama do siebie półgłosem, jakbym musiała to sobie wytłumaczyć.
Wyszłam bez zakupów. Do domu doszłam, kiedy zapadł już zmrok. W bloku paliły się pojedyncze światła, a w moim oknie było ciemno. Zanim przekroczyłam próg, otuliłam się starym swetrem wiszącym w przedpokoju Pachniał trochę wilgocią, a trochę mną samą. Włączyłam tylko jedną lampkę – oszczędność stała się moim nawykiem.
Zrobiłam sobie herbatę z tej samej torebki, którą parzyłam już drugi raz. Usiadłam na kanapie, przykryta kocem, który pamiętał jeszcze czasy studiów. Za oknem migotały światła miasta – tak bliskie, że mogłam liczyć poszczególne neony, a jednocześnie tak dalekie, że wydawały się częścią zupełnie innego świata.
W ciszy, z kubkiem w dłoni, poczułam samotność. Nie tę dramatyczną, którą pokazują w filmach, ale cichą, pełzającą, codzienną. Ale też... poczułam coś innego. Uparte poczucie, że mam swój kąt. Że nie jestem już gościem u nikogo. Że cokolwiek się wydarzy, nikt mnie stąd nie wyrzuci. To było niewiele, ale wystarczyło, by przetrwać ten wieczór.
Ktoś rzucił mi koło ratunkowe
Obudziłam się później niż zwykle. Nie nastawiłam budzika, bo i po co? Nie miałam już pracy, nie miałam po co się spieszyć. W mieszkaniu było zimno. Przez chwilę leżałam bez ruchu, słuchając stukotu rur i przejeżdżających za oknem tramwajów. Przez głowę przelatywały mi różne myśli – że trzeba będzie napisać CV, że może jakiś urząd, jakaś opieka... ale żadna z nich nie dawała ulgi. Wszystkie brzmiały jak ciężary do dźwigania.
Leżałam tak, aż zadzwonił telefon. Numer był mi znany, ale przez chwilę nie mogłam sobie przypomnieć, kto to. Odruchowo odebrałam.
– Julia? Hej, tu Anka. Słuchaj, moja koleżanka w Warszawie szuka kogoś do pomocy w salonie fryzjerskim. Pomyślałam o tobie.
Na moment zaniemówiłam. Anka. Znajoma z podstawówki, potem z liceum. Zawsze była energiczna, odważna, odważniejsza niż ja.
– Serio? Ale ja... ja nigdy nie pracowałam w salonie – powiedziałam powoli, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Przeszkolą cię. Jesteś dokładna i sumienna. To wystarczy. Ja ją dobrze znam. Mówiła, że potrzebuje kogoś od zaraz.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czułam się tak, jakby ktoś wrzucił mi linę do studni, z której nie wiedziałam, jak wyjść. Może to nie była wielka kariera, może to nie było to, o czym kiedyś marzyłam, ale... może to była szansa?
– Dobra. Spróbuję – odpowiedziałam. Nawet dla mnie samej brzmiało to niepewnie, ale w głębi serca czułam coś, czego nie czułam od dawna – lekkie drżenie nadziei.
Anka podała mi adres i powiedziała, żebym przyszła jutro rano. Po rozmowie siedziałam jeszcze chwilę z telefonem w dłoni, jakbym bała się, że to wszystko tylko mi się przyśniło. A potem nagle wstałam, podeszłam do lustra i związałam włosy w kucyk. Patrzyłam na swoje odbicie – zmęczone oczy, blada cera – i po raz pierwszy od dawna pomyślałam, że może coś wreszcie się zmieni.
Julia, 29 lat
Czytaj także:
- „Miałam męża i 2 dzieci, a czułam się jak samotna matka. Pobyt u jędzowatej teściowej tylko przelał czarę goryczy”
- „W Dzień Matki byłam sama jak palec. Przygotowałam obiad i upiekłam sernik, a moje dzieci zapomniały o moim istnieniu”
- „Romantyczny wypad pod namiot zamienił się w koszmarny survival. Wyjechałam z ukochanym, a wróciłam sama”