„Nie szukam miłości, ani męża, który mnie uratuje. Facetom nie mieści się w głowie, że nie potrzebuję ich do szczęścia”
„Mam swój patent, który działa. Pokazuję, jaka jestem naprawdę – bez udawania, bez grania słodkiej dziewczyny z reklam jogurtów. Daję wybór, albo akceptujesz to, jaka jestem, albo dziękuję, bez żalu. Większość nie akceptuje. I dobrze. Przynajmniej nikt mi później nie zarzuci, że coś ukrywałam”.

- Redakcja
Mam na imię Sandra i nie jestem typem dziewczyny, która marzy o ślubie, wspólnym kredycie i niedzielnych obiadkach u teściowej. Lubię być niezależna, bawić się, flirtować, ale zawsze na własnych zasadach. Problem w tym, że wielu facetów nie potrafi tego zaakceptować. Myślą, że skoro się uśmiechnęłam, to znaczy, że już mają moje serce na tacy. A ja po prostu lubię towarzystwo, zabawę i dreszczyk emocji. Nic więcej. Z czasem zaczęło mnie to męczyć, więc wymyśliłam sposób, jak skutecznie zniechęcać natrętnych adoratorów. I działa. Aż za dobrze.
Nie szukałam miłości życia
– Tylko mi nie mów, że ty naprawdę nie masz chłopaka – powiedziała Ola, patrząc na mnie jak na kosmitkę.
– No nie mam. I dobrze mi z tym – odpowiedziałam, wkładając do ust frytkę. – Serio, nie każdy musi być w związku, żeby czuć się spełniony.
Ola kręciła głową z niedowierzaniem, a ja tylko wzruszyłam ramionami. To było nasze wspólne wyjście do knajpki po pracy – ona, szczęśliwie zakochana od liceum i ja – wiecznie „wolna z wyboru”, jak sama o sobie mówiłam. Niektórzy znajomi mówili o mnie „wieczna imprezowiczka”, inni po prostu stwierdzali, że jestem niedostępna. A ja po prostu lubiłam ludzi, lubiłam atmosferę barów, klubów, koncertów. Tak, czasem flirtowałam. Czasem szłam na randkę. Ale zazwyczaj tylko po to, żeby miło spędzić czas. Nie dlatego, że szukałam miłości życia. Tyle że to zdarzało się niektórym pomylić.
– Ty się boisz bliskości – próbowała mi kiedyś wytłumaczyć znajoma psycholożka.
– Nie. Ja się po prostu nudzę, kiedy ktoś zaczyna odliczać dni do ślubu po trzeciej randce – odpowiedziałam.
I to była prawda. Co z tego, że koleś dobrze wyglądał, był miły i zabawny, skoro po tygodniu chciał, żebym poznała jego mamę? Albo mówił: „Chyba coś między nami jest”. A mnie już wtedy korciło, żeby się nie odzywać. Nie byłam ani okrutna, ani wyrachowana. Po prostu uczciwa. Ale życie nauczyło mnie, że nie każdy facet to rozumie. Więc wymyśliłam sposób, jak radzić sobie z tymi, co nie odpuszczają.
Myślał pewnie, że żartuję
Poznałam go w barze, gdzie zwykle wpadałam z Olą po pracy. Przystojny, dobrze ubrany, uśmiechnięty. Nie był nachalny, co mnie zaskoczyło. Usiadł obok, zamówił whisky i powiedział:
– Przepraszam, ale muszę to powiedzieć – masz najbardziej ironiczny uśmiech, jaki dziś widziałem. I to komplement.
Zachciało mi się śmiać. Nie pierwszy raz ktoś próbował podejść mnie tekstem, ale ten miał w sobie coś innego. Przysiadł się, porozmawialiśmy. O muzyce, o pracy, o tym, że nie cierpi ludzi, którzy wrzucają każde śniadanie na sociale. Świetnie się gadało. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęły dwie godziny.
– A może kolacja w piątek? – zaproponował, zanim się pożegnaliśmy.
Uśmiechnęłam się szeroko. W głowie już zaświtał mi mój sławetny „patent”.
– Pewnie. Ale mam jeden warunek – powiedziałam spokojnie. – To musi być coś ekstremalnego. Nie chcę klasycznego „wino i makaron”. Zaskocz mnie. Jeżeli przejdziesz test, to... może dam ci się zabrać gdzieś jeszcze.
Widziałam, że go to rozbawiło. Myślał, że żartuję. A ja nie żartowałam. To był początek mojego planu. Miałam już sprawdzony sposób na takich jak on. I wiedziałam, że jak go nie wystraszy to, co go czeka, to przynajmniej nie będzie później mówił, że nie ostrzegałam.
– Wyzwanie przyjęte – odpowiedział z błyskiem w oku.
W duchu uśmiechnęłam się jeszcze szerzej. Ciekawe, jak długo wytrzyma.
Osiągnęłam odwrotny efekt
Na miejsce spotkania wybrałam bar karaoke. Nie jakiś fancy lokalik, tylko autentyczny, z obdartą kanapą w rogu, tłumem podpitych ludzi i prowadzącym, który bardziej przypominał mechanika niż showmana. Wiedziałam, że jeśli naprawdę chce się popisać, będzie miał okazję. Przyszedł punktualnie. Miał na sobie elegancką koszulę i skórzaną kurtkę. Rozejrzał się po wnętrzu, uniósł brwi, ale nic nie powiedział.
– Śpiewasz? – zapytałam od razu, podając mu mikrofon.
– Tylko pod prysznicem – odpowiedział z lekkim uśmiechem. – Ale dla ciebie zrobię wyjątek.
I zrobił. Wyszedł na scenę i zaśpiewał „I Want to Break Free”. Może nie był Freddiem Mercurym, ale odwagę miał. Za to ja… nie przewidziałam jednej rzeczy. On się świetnie bawił. Tańczył, śmiał się, zagadywał ludzi przy stolikach. Później zamówił nam drinki i wciągnął mnie w kolejne występy. Zamiast go zniechęcić, osiągnęłam odwrotny efekt. Czułam, że coś zaczyna mi się wymykać spod kontroli.
– Przyznaj, chciałaś mnie tym spłoszyć, co? – zapytał z przekąsem, kiedy na moment przysiedliśmy przy barze. – Ale nie ze mną te numery, Sandra.
Zamurowało mnie. Pierwszy raz ktoś przejrzał mój plan tak szybko. Zamiast znikać po dwóch piwach, ten facet świetnie się odnajdywał. A ja... miałam ochotę zostać dłużej. To nie było częścią mojego scenariusza.
To nie ja miałam problem
Przez kolejne dni pisaliśmy do siebie. Żadne „co u ciebie, słonko?” – tylko konkretne rozmowy, sarkazm, inteligentne żarty. I przez chwilę naprawdę myślałam, że może to będzie wyjątek. Ktoś, kto nie będzie próbował mnie „naprawiać”, albo od razu mnie oswajać. Ale wtedy nadszedł weekend. Zaproponował spacer nad rzeką i później wino u niego. Było miło. Naprawdę. Siedzieliśmy na kanapie, słuchaliśmy winyli, żadne z nas się nie spieszyło. I właśnie wtedy, kiedy myślałam, że może tym razem nie będę musiała nic udawać, on powiedział:
– Wiesz, że w sumie mógłbym się w tobie zakochać?
Zamarłam.
– Proszę, nie rób tego – odpowiedziałam od razu, bez uśmiechu. – Będzie mniej kłopotów dla nas obojga.
– Ale dlaczego? – zapytał poważnie. – Przecież się dogadujemy. Pasujemy do siebie.
– Do zabawy. Do rozmowy. Ale nie do bycia razem. Ja nie jestem materiałem na dziewczynę. Nie chcę budować niczego na poważnie.
Patrzył na mnie, jakbym właśnie mu powiedziała, że wierzę w kosmitów. A potem padło to, co zawsze pada.
– Myślę, że ty po prostu boisz się, że ktoś cię naprawdę pozna.
Westchnęłam. Klasyk. Kolejny facet, który uważa, że rozgryzł mnie jak sudoku na śniadanie. Że jestem skomplikowana, zraniona i czekam tylko, aż ktoś mnie „uratuje”. Tyle że to nie ja byłam problemem. To oni nie potrafili zrozumieć, że można być szczęśliwą bez potrzeby przywiązania.
Mój patent zadziałał znowu
Zawsze kończyło się tak samo. Kiedy mężczyzna zaczynał planować przyszłość, ja zaczynałam wycofywać się z teraźniejszości. Znikałam powoli – rzadziej odpisywałam, odwoływałam spotkania. Nigdy nie robiłam dramatów, nie było cichych dni ani gier. Po prostu, jeśli ktoś nie umiał zaakceptować moich zasad, nie było sensu tego ciągnąć. Z tym facetem, Maćkiem, było podobnie. Po tej naszej rozmowie nad winem jeszcze próbował. Wysłał mi SMS-a: „Może dasz mi szansę, żeby ci pokazać, że można się zakochać bez strachu?”. Nie odpisałam. Po trzech dniach napisał znowu: „Szkoda, że się zamknęłaś. Lubiłem cię naprawdę”. Odpisałam krótko: „Ja też cię lubiłam. Ale nie wystarczająco, by się zmieniać”.
Potem była cisza. I wtedy zrozumiałam, że mój patent działa. Pokazuję, jaka jestem naprawdę – bez udawania, bez grania słodkiej dziewczyny z reklam jogurtów. Daję wybór, albo to akceptujesz to, jaka jestem, albo dziękuję, bez żalu. Większość nie akceptuje. I dobrze. Przynajmniej nikt mi później nie zarzuci, że coś ukrywałam. Kiedy Ola spytała mnie, co się z nim stało, tylko wzruszyłam ramionami.
– Zrezygnował. Jak każdy.
– Może za dużo oczekujesz?
– Może właśnie za mało – odpowiedziałam z uśmiechem. – Ja po prostu oczekuję, że ktoś zostawi mnie w spokoju, jeśli nie potrafi mnie przyjąć taką, jaka jestem.
Mój patent to nie gra. To filtr. Kto przejdzie – zostaje. Kto nie – nawet się za nim nie obejrzę.
Nie każdemu muszę się podobać
Kiedyś myślałam, że coś jest ze mną nie tak. Że skoro kolejny facet mówi, że jestem „chłodna”, „trudna” albo „niezainteresowana”, to może rzeczywiście powinnam się zmienić. Próbowałam. Przez chwilę byłam tą „miłą wersją siebie” – bardziej uległą, mniej szczerą, bardziej „dziewczyńską”. Ale wtedy byłam nieszczęśliwa. Zjadałam własne słowa i myśli, żeby tylko nie urazić. A co się wtedy działo? I tak odchodzili. Bo widzieli, że to nie ja. Teraz nie mam już złudzeń. Wiem, że nie każdemu muszę się podobać. Nie jestem ciasteczkiem, które każdemu smakuje. Jestem sobą – czasem złośliwą, czasem cyniczną, czasem nieprzewidywalną. Ale też lojalną, uczciwą i wierną swoim przekonaniom. Nie chcę być czyimś „projektem do naprawy”, kolejną kobietą do wychowania. Chcę być traktowana jak dorosły człowiek, który sam wybiera, jak chce żyć.
Mój patent nie polega na manipulacji. Polega na selekcji. Pokazuję siebie od razu i obserwuję reakcję. Kto zostaje – ten może naprawdę być blisko. Kto znika – ten nigdy nie był gotów. Nie tęsknię za nimi. Mam swoje życie, swoją przestrzeń i swoje zasady. Może kiedyś spotkam kogoś, kto to zrozumie. A może nie. I to też jest okej. Jestem Sandra, mam 29 lat. Lubię się bawić. Ale zawsze na swoich zasadach.
Sandra, 29 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zostałem na gospodarce, a brat woził się po świecie. Ziemia miała być moją zapłatą, ale Adam ograł mnie jak lichwiarz”
- „Nasze małżeństwo było przewidywalne jak schabowy w niedzielę. To niewinny flirt w pracy przywrócił mi smak życia”
- „Dla moich dzieci jestem tylko przykrym obowiązkiem. Nie podadzą mi na starość szklanki wody, bo czekają aż zniknę”