„Nie umiałam powiedzieć córce, że to jej ostatnie święta. Cierpiałam w ciszy, a otuchy dodawał mi ksiądz”
„Nie miałam ochoty szykować wigilii. Chciałam położyć się przy Kasi, przesypiającej po lekach większą część doby, i tulić ją do siebie z całych sił. Na zapas. To ksiądz Andrzej mnie przekonał, aby wszystko było tak jak zawsze”.
- Wioletta, 37 lat
Odłożyłam słuchawkę. Ksiądz zgodził się przyjść, choć 24 grudnia to dla niego ciężki dzień. Odwiedza wtedy noclegownie, zagląda do bezdomnych, opuszczonych, łamie się opłatkiem z pacjentami w szpitalu. A na dodatek jeszcze moja prośba.
– Naturalnie, że wpadnę – ksiądz Andrzej nigdy nie odmawiał prośbie mojej córki. Zdawał sobie sprawę, że to jedna z ostatnich jej próśb…
Ten rok wszystko zmienił
Wróciłam myślami do ubiegłorocznych świąt. Jakie były piękne! Prezenty kupiłam już dwa miesiące wcześniej. Kasia wymarzyła sobie ubranka dla lalek. Znalazłam takie, które będą się jej podobać i dobrze ukryłam w piwnicy. Ile radości miała córka podczas otwierania tych prezentów!
Pociągnęłam nosem i stanęłam przy otwartym oknie. Wpadające powietrze szczypało w policzki i suszyło łzy. Choć tych chyba już nie miałam. Wypłakałam wszystkie łzy jakiś czas temu. Jak żyje się ze świadomością, że pod naszym dachem umiera dziecko? Przecież ono powinno żyć! Ma dopiero dziesięć lat, świat przed sobą. Ledwo pojawiło się na tej ziemi, a już ma z niej uciekać?
To był styczeń, gdy robiłyśmy rutynowe badania. Lekarkę coś zaniepokoiło w wynikach krwi.
– To pewnie nic groźnego lub jakaś pomyłka – zaczęła. – Warto jednak powtórzyć badania.
Gdy kolejne wyszły źle, dostałyśmy skierowanie do specjalisty. A potem do szpitala. To tam po raz pierwszy padł termin „białaczka”. Potem padały jeszcze inne słowa: najgorsza odmiana raka, kilka miesięcy życia przed Kasią…Tej drugiej informacji nie przyjmowałam do wiadomości. Jak to, moja córka, pełna życia, ma zaraz umrzeć? Przecież to niedorzeczne!
Złość na lekarzy i ich błędne w moim mniemaniu diagnozy sprawiła, że zamiast skupiać się na córce, ja szukałam lepszych specjalistów. Ale oni tylko potwierdzali słowa poprzedników. Dopiero, gdy od dziesiątego z kolei medyka usłyszałam, że ta odmiana białaczki nie daje się wyleczyć, dotarło do mnie, że moja córka umrze.
Wpadłam w rozpacz
Przy Kasi w szpitalu jakoś się trzymałam, ale w domu wyłam jak zwierzę, zamknięta w czterech ścianach. Byłyśmy tylko we dwie. Ojciec Kasi zostawił mnie jeszcze przed narodzinami córki. Ona była całym moim światem. Podczas wielu bezsennych, przepłakanych nocy wspominałam jej pierwsze kroki, pierwsze słowa…
– Kasia jeszcze nie umarła – tak przywitał mnie ksiądz Andrzej, gdy się poznaliśmy. Spotkałam go w szpitalu, wychodził akurat od mojej córki. – Nie może pani założyć czegoś kolorowego na siebie? Na żałobę przyjdzie jeszcze czas.
Krytycznym wzrokiem obrzucił mój czarny sweter, ciemną bluzkę i szare spodnie. Rzeczywiście, odkąd dowiedziałam się, że córce zostało tylko kilka miesięcy życia, chciałam swoim bólem podzielić się z całym światem. Uciszałam dzieci, biegające na placu zabaw. Jak one mogą ganiać i śmiać się, gdy moja córka umiera? Tak samo skrytykowałam radość jednej pielęgniarki, gdy pochwaliła się pierścionkiem zaręczynowym swoim koleżankom. Uważałam, że cały świat powinien znać mój ból. I tak samo cierpieć.
– Pani Wioletto, myśli pani tylko o sobie – ksiądz Andrzej mówił wprost. – Zamiast cieszyć się z dzieckiem tymi ostatnimi chwilami, pani skupia się na swoim cierpieniu. A co z Kasią? Dlaczego nie myśli pani o jej uczuciach?
Obraziłam się wtedy na niego. Co taki facet w sutannie może wiedzieć o dzieciach? O matczynym bólu? Nic! I o jakiej radości on mówi? Przychodziłam do Kasi codziennie i przepłakiwałam kilka godzin.
– Mamusiu, nie płacz, przecież dobrze się czuję… Jeszcze parę dni i do ciebie wrócę. Doktor Grzegorz powiedział, że poprawiły mi się wyniki – to Kasia mnie pocieszała.
Nie wiedziała, że umiera. Ja nie miałam odwagi jej powiedzieć, lekarze uważali, że to mój obowiązek.
Miałam mądre dziecko
Gdy któregoś razu przyszłam do kliniki, leżała odwrócona do mnie plecami. Szlochała.
– Mamusiu, ja umieram, prawda? – spytała, przełykając łzy.
Przytuliłam ją tylko do siebie. Ile bym dała, abyśmy w tym uścisku trwały wiecznie! Nie dane nam było. Zaraz po mnie do Kasi zawitał ksiądz Andrzej.
– Dlaczego piękne panie płaczą? – spytał na powitanie.
Miałam ochotę mu powiedzieć, aby sobie poszedł i zostawił nas w spokoju, ale Kasia mnie uprzedziła. Drżącym głosem powiedziała:
– Ja umieram – a potem na nowo się rozpłakała.
– Teraz? W tej chwili? – spytał.
– No, nie, za jakiś czas – córka pociągnęła nosem.
– To dlaczego płaczesz już teraz? Każdy z nas kiedyś umrze. Jeden prędzej pójdzie do nieba, drugi później. Ale wszyscy tam trafią. I wszyscy się tam spotkamy. Będziemy w niebie u boku Pana Boga żyć wiecznie. Więc może warto z tej chwili się cieszyć, a nie smucić?
Kasia patrzyła zaskoczona. Ksiądz siedział na brzegu łóżka i objaśniał, co ją czeka w tamtym lepszym świecie… Powoli wyschły łzy na naszych policzkach. Po raz pierwszy nie myślałam o księdzu Andrzeju źle. A gdy wróciłam do domu, zamiast płakać, od razu zasnęłam.
Dawała radość innym
Następnego dnia obudził mnie dzwonek telefonu.
– Kasia prosiła, aby pani przywiozła lalki – usłyszałam w słuchawce głos pielęgniarki.
Spełniłam prośbę córki. Ucieszyła się, a potem powiedziała:
– Ksiądz powiedział, że zamiast płakać, mam zostawić coś po sobie – oznajmiła Kasia niemal radośnie.
– I co zamierzasz zrobić? – spytałam zaskoczona.
– Zrobię bransoletkę dla tej miłej pielęgniarki, która wychodzi za mąż – odparła głosem pełnym zapału. – Kupisz mi koraliki?
– Kupię – uśmiechnęłam się.
Każdego dnia robiła jakiś upominek. A ile szczęścia jej to przynosiło! Codziennie też zaglądał do niej ksiądz Andrzej. Coraz mocniej zacieśniała się więź między nimi. I ja przekonałam się do tego niezwykłego duchownego. Był dla mnie wsparciem i opoką w trudnych momentach. Bywało, że dzwoniłam do niego w środku nocy, spłakana i rzucająca obelgi na Boga. Zawsze miał dla mnie czas i pociechę.
Ostatnia wigilia
Minęło kilka miesięcy. Kasia czuła się coraz gorzej, słabła w oczach. Nadeszła połowa grudnia.
– To wasze ostatnie święta – lekarz nie ukrywał wzruszenia. – Chcecie spędzić je w domu?
Naturalnie, że tak. Nigdy nie spędzałyśmy świąt osobno! Codziennie odwiedzała nas pielęgniarka z hospicjum. Pomagała mi zrobić toaletę przy córce, podać jej leki, wymasować plecy… Nie miałam ochoty szykować Wigilii. Chciałam położyć się przy Kasi, przesypiającej po lekach większą część doby, i tulić ją do siebie z całych sił. Na zapas.
To ksiądz Andrzej mnie przekonał, aby wszystko było tak jak zawsze. Zrobiłam więc pierogi, kapustę z grzybami, upiekłam makowiec. W południe Kasia przebudziła się i słabym głosem spytała o przyjaciela. Zadzwoniłam więc po księdza. Przybył do nas po zakończeniu wizyt u chorych. Podzieliliśmy się opłatkiem, zjedliśmy pierogi. Kasia nic nie zjadła. Wydawało nam się, że zapadła w sen, gdy nagle usłyszeliśmy jej pytanie:
– Czy Pan Bóg cieszy się, że niedługo do niego przyjdę?
Łzy spłynęły mi po policzkach.
– Myślę, że tak – odparł cicho ksiądz Andrzej.
– A kiedy on się uśmiecha?
– Gdy ludzie robią coś dobrego. Są dla siebie mili, serdeczni, odwzajemniają miłość, są blisko, gdy jedno potrzebuje drugiego…
Cztery dni później Kasia zasnęła na zawsze. Kiedy żegnałam się z córką, jej malutka, ściśnięta cierpieniem twarzyczka uśmiechała się. Wierzę, że tam, w niebie, zobaczyła pełen miłości uśmiech Pana Boga.