„Nie umiałem się przeciwstawić rodzicom, a im chodziło tylko o kasę i prestiż. W końcu zerwałem się ze smyczy”.
„Temida jest ślepa… – mawia mój ojciec. Ja dorzuciłbym do tego porzekadła jeszcze kilka słów: >>i cholernie łasa na pieniądze
- Franciszek, lat 34
– Franuś, pokaż kolegom swoje zabawki. Masz największy zestaw lego ze wszystkich w klasie! – podpuszczała mnie w podstawówce mama, radca prawny w korporacji.
– Franek, co to za dziewucha, z którą się prowadzasz? Jakaś bieda i patologia! Jej matka jest podobno sklepową! – krytykował kilka lat później ojciec, wzięty adwokat i członek Okręgowej Rady Adwokackiej. – Proszę, znajdź sobie lepszą koleżankę.
– Dobrze, mamuś. W porządku, tato – taka była zawsze moja reakcja.
Rozkładałem te ich wypasione zabawki, choć miałem ochotę polecieć z chłopakami na podwórko, a kiedy byłem starszy zrywałem z dziewczyną, która mnie oczarowała. Bo, wstyd powiedzieć, zawsze brakowało mi siły przebicia, żeby przeciwstawić się tym dwóm silnym charakterom.
– Musisz być twardy – powtarzał mi podczas studiów ojciec (zamierzałem iść na psychologię, ale rodzice wypchnęli mnie na prawo). – Tylko mocni ludzie zdobywają pieniądze, prestiż i szacunek otoczenia.
Zobacz także
O to, czy „pieniądze, prestiż i szacunek otoczenia” są także moimi życiowymi priorytetami, tato już nie spytał. A ja marzyłem o pracy w poradni zdrowia psychicznego albo w świetlicy terapeutycznej. Chciałem pomagać, rozwiązywać ludzkie problemy.
– Nie martw się, u mnie gładko zrobisz tę aplikację – pierwszego dnia oznajmił mi Ryszard, mój patron; był przyjacielem ojca, miał własną kancelarię, i to u niego miałem się przygotowywać do egzaminu na kolejnego „orła temidy”. – Wkrótce zabiorę cię do sądu, a za kilka miesięcy będziesz mnie zastępował na mniej ważnych posiedzeniach.
Coraz bardziej frustrował mnie zawód adwokata
Już pierwsza rozprawa, na którą trafiłem jako asystent, mną wstrząsnęła. W niecałą godzinę udało nam się przekonać sąd do uznania za bezprawne wydziedziczenia łysego, obwieszonego złotem cwaniaka. Karka wydziedziczyła jego matka, a testament był poświadczony notarialnie… Facet przez kilkanaście lat, aż do jej śmierci, w najmniejszym stopniu nie interesował się schorowaną kobietą, miał ją w nosie! Opiekowała się nią jego młodsza siostra. Ta szara myszka, której nie było stać na porządnego adwokata, miała dostać mieszkanie i skromne oszczędności, z których planowała zapłacić bratu zachowek.
Nic z tego! Ryszard szybko przekonał sąd, że zmarła, w trakcie ustanawiania testamentu, była niepoczytalna, i rodzeństwo dziedziczy po równo. Kiedy opuszczaliśmy salę rozpraw, kobieta płakała. Z akt sprawy wynikało, że jest samotną matką i razem z dziećmi gnieździ się w wynajętej klitce… Ze wstydu nie mogłem spojrzeć jej w oczy.
– To kwestia praktyki – pocieszył mnie patron, widząc moją strapioną minę.
– Z biegiem czasu się uodpornisz.
Jakoś się jednak nie uodporniłem…
W następnych miesiącach asystowałem przy oddaleniu oskarżenia wobec kierowcy, który przejechał na pasach staruszkę – Ryszard przekonał sąd, że wtargnęła na jezdnię wprost pod auto, a „fakt iż kierowca odmówił badania alkomatem, nie może rodzić domniemania o jego nietrzeźwości”.
Brałem też udział w wydaniu postanowienia o zasiedzeniu wartej okrągły milion nieruchomości – jej właściciele przepracowali trzydzieści lat za granicą i na emeryturę zamierzali wrócić do Polski, nie wiedzieli tylko, że ich działkę zagospodarował sąsiad, klient Ryszarda… Miałem dość!
– Tato, ja chyba się do tego nie nadaję – odważyłem się powiedzieć ojcu, kiedy w czerwcu ubiegłego roku pierwszy rok mojej aplikacji dobiegał końca.
– Nie bądź mięczakiem, synu – odparł w swoim typowym stylu. – Nie po to płacę fortunę za twoją aplikację, żebyś grymasił.
– A poza tym – do rozmowy wtrąciła się mama – co innego chciałbyś robić w życiu? Jest kryzys, ludzie tracą pracę. W takich czasach tylko lekarze i adwokaci są na fali!
– No już. Głowa do góry – łaskawszym tonem dorzucił tata. – To miała być niespodzianka po zdaniu rocznego kolokwium, ale powiem ci już teraz. Zafundowaliśmy ci z matką dwa tygodnie na Ibizie. Wyszalejesz się, wygrzejesz i przejdą ci fochy.
Jak zwykle dałem się przekonać.
Mam przekonać sąd, że bandzior jest niewinny?
– Nadszedł czas, żebyś sam poprowadził sprawę – oznajmił mi na początku drugiego roku aplikacji mój patron. – No może nie całą, ale na jedno posiedzenie sądu możesz iść. Masz. Czytaj – rzucił mi na biurko kilka opasłych teczek. – Bronimy chłopaka oskarżonego o udział w zbiorowym gwałcie.
– Jest niewinny? – spytałem, czując, jak zasycha mi w gardle.
– Winny, niewinny. Jakie to ma znaczenie! Ważny jest werdykt sądu.
Zagłębiłem się w lekturę. Z akt wynikało, że trzech pijanych opryszków uprowadziło idącą ulicą dziewczynę. Przechodnie nie zareagowali, a ich ofiara – pewnie w szoku – dała się zaprowadzić do pobliskiego mieszkania ich koleżki, a naszego klienta. Tam, we czterech, jej to zrobili. Zamykając ostatni skoroszyt, czułem, że mi niedobrze.
– Zamierzam wystąpić o uniewinnienie – oznajmił Ryszard.
– Uniewinnienie? – myślałem, że się przesłyszałem.
– No co? Przecież to nie nasz klient ją uprowadził i straszył nożem – rzucił.
– Ale…
– Spał sobie spokojnie w domu, kiedy koledzy przyszli z jakąś laską. Myślał, że jest u niego z własnej woli.
Zaniemówiłem z wrażenia.
– Idziesz na jedno z pierwszych posiedzeń – kontynuował Ryszard. – Twoje zadanie polega tylko na złożeniu wniosku o rozdzielenie do osobnego rozpatrzenia sprawy tamtych trzech oprychów i naszego klienta – oznajmił rzeczowo.
Nie zamierzam być adwokatem
Jadąc do sądu, nie wiedziałem jeszcze, co zrobię. Do licha! Chciałem nawet złożyć grzecznie ten wniosek i szybko o wszystkim zapomnieć. Ale kiedy spojrzałem na struchlałą ze strachu ofiarę i pewnych siebie, rozzuchwalonych oprawców…
– Wysoki sądzie, obrona nie ma żadnych dodatkowych wniosków – oznajmiłem.
– To karygodne, nielicujące z etyką adwokacką zachowanie! – grzmiał nazajutrz Ryszard. – Pozbawiłeś swojego klienta konstytucyjnego prawa do obrony! Gdybyś nie był synem mojego przyjaciela, napisałbym o tym do Okręgowej Rady Adwokackiej!
– Proszę się nie krępować i złożyć na mnie skargę – odpowiedziałem, odzyskując pewność siebie. – Nie zamierzam być adwokatem. Na pana biurku leży moje wypowiedzenie. Z tatą natomiast porozmawiam sam.
To nie była łatwa rozmowa. Ojciec krzyczał, ciskał się po pokoju, nie przebierał w słowach. Jak przetrzymałem tę nawałnicę? Przecież nigdy dotąd mu się nie przeciwstawiłem. No cóż. Byłem pewien, że postępuję w zgodzie z samym sobą. Że dalsze brnięcie w sądowy świat zmarnuje mi w końcu życie.
– To co zamierzasz teraz robić? – zapytał, kiedy wreszcie opadły z niego emocje.
– Zobaczysz – powiedziałem.
Pracuję w Regionalnym Ośrodku Polityki Społecznej. Jestem mediatorem. Wkraczam, kiedy w jakiejś rodzinie źle się dzieje – sąd chce ją rozdzielić, administracja ściga za długi, sąsiedzi podają do sądu. Obchodzę wszystkie strony konfliktu, słucham ich racji, próbuję znaleźć rozwiązanie. Mam już pierwsze sukcesy! Największy – w ubiegłym tygodniu.
Kurator sądowy wnioskował o odebranie dzieci rodzicom i umieszczenie ich w pogotowiu opiekuńczym. Pojechałem do nich, przekonałem się, że ci ludzie nie piją, kochają i dbają o swoje szkraby tak jak potrafią najlepiej. Tyle że oboje są bez pracy, a właściciel kamienicy grozi im eksmisją, bo chce wyszykować mieszkania pod wynajem. Pogadałem z nim, zainteresowałem też sprawą miejscowego radnego, a nawet proboszcza. Doprowadziłem do wspólnego spotkania. I nastąpił przełom! Widząc uczepione rodziców dzieci, właściciel kamienicy się wzruszył i postanowił zostawić tych ludzi w suterenie. Radny znalazł im pracę, proboszcz obiecał wsparcie. Miło było, wychodząc później z sądu, popatrzeć na minę Ryszarda. Tak, tak, to on reprezentował kamienicznika. Myślałem, że zabije mnie spojrzeniem!
Ale najbardziej wzruszył mnie SMS, jaki dostałem wieczorem: „Jestem z ciebie dumny, synu. Ojciec”.