„Nie umiem wybaczyć rodzicom, że oddali moje dziecko do adopcji. Po 11 latach dostałam szansę, by naprawić błąd”
„– Czy on wie, że jest adoptowany? – zapytałam. – Tak, powiedzieliśmy mu, że nie jesteśmy jego prawdziwymi rodzicami – odpowiedziała Dorota. – Kiedyś nawet obiecałam mu, że jeśli dowiem się, kim jest jego prawdziwa mama, to ją do niego przyprowadzę... Czy chciałabyś go poznać? – zapytała”.

- Paulina, 29 lat
Jakoś niedługo po 17 urodzinach spotkało mnie coś strasznego. Padłam ofiarą napaści seksualnej. W tym momencie nie będę wchodziła w szczegóły na temat tego, co działo się potem, czyli spraw, sądów, całego tego postępowania wobec ofiary takiego zdarzenia, które wtedy, a minęło już 11 lat, jednak różniło się od obecnego. Wtedy, choć może wydać się to dziwne, było dla mnie coś ważniejszego. Mianowicie, w wyniki tej napaści zaszłam w ciążę.
Rodzice mieli swój plan
– Tak, miała miejsce prawdziwa tragedia – stwierdzili. – I się stało, a cofnąć się niestety nie da. Są konsekwencje. I dlatego będziesz musiała urodzić to dziecko.
Nie chcieli mi jednak w żaden sposób pomóc, wspierać mnie, być obok w trudnych chwilach ani nic w tym stylu... Nie, to nie o to im chodziło. Dorastałam w niewielkim miasteczku, gdzie obowiązywały jasne zasady. Nie będę się tu już zagłębiać w to, jakie to były zasady, ponieważ z pewnością każdy przynajmniej w części zna stereotypy związane z małymi miastami. Dla moich rodziców najistotniejsza była idealna reputacja i perfekcyjny wizerunek w oczach sąsiadów. Jestem pewna, że najchętniej kazaliby mi wtedy tę ciążę usunąć, ale obawiali się, co pomyślą inni.
A czego ja wtedy chciałam? Szczerze mówiąc, sama nie byłam pewna. W końcu miałam ledwie 17 lat, byłam młoda i niedojrzała, a do tego zostałam jeszcze tak bardzo skrzywdzona. Na pewno myśl o tym, że będę mamą, była dla mnie przerażająca, ale jednocześnie czułam wielką radość, wiedząc, że w moim ciele rośnie mały człowiek. Już na samym początku ciąży wyobrażałam sobie, jak mogą wyglądać maleńkie ręce i stopy mojego dziecka, jego mały nos i oczy, które na pewno mają taki sam kolor jak moje. Powoli, choć jednak z pewnym trudem, zaczynałam tego małego człowieka kochać. Ale jakże była to naiwność z mojej strony!
Bo jasne, moi rodzice chcieli, abym to dziecko urodziła, no bo tak wypadało, ale nie planowali mi ani trochę pomagać w jego wychowaniu. Wszystko, co robili, było tylko po to, by ludzie nie gadali, a ja nie miałam żadnego wpływu na to, co się działo. Nie miałam prawa głosu... Oni decydowali o wszystkim.
– Jak to ogarniemy? – zapytała moja mama.
– Prosta sprawa. Powiemy w szpitalu, że jest taka młoda jeszcze i dzieciak nieślubny, to zabiorą go do domu dziecka – stwierdził tata po chwili zastanowienia.
Zabrali mi dziecko
I tak właśnie się stało. Gdy zaczął się poród, zawieźli mnie do szpitala. Tam urodziłam synka. Nie pozwolili mi go nawet przytulić, ponieważ lekarz uznał, że nie byłoby dobrym pomysłem, aby się przyzwyczajała niepotrzebnie do maluszka, który niedługo znajdzie się w innym domu.
Później zostałam przeniesiona na oddział, gdzie spędziłam całą noc, płacząc. Łzy strumieniami spływały mi po twarzy, a ja leżałam tylko, patrząc w sufit. Wszyscy chyba byli całkowicie zaskoczeni moim spokojem i opanowaniem, ale wewnątrz mnie buzował ból.
Kiedy nadszedł kolejny dzień, odwiedziła mnie pielęgniarka. Dała mi fotkę, którą pstryknęła swoim telefonem, kiedy mój syn leżał w inkubatorze. Obrazek był nieco rozmazany. Ale i tak na prawej rączce mojego dziecka dostrzegłam znamię w kształcie długouchego królika. Zacisnęłam zęby, starałam się nie płakać.
– Musisz być silna – usłyszałam.
Z wdzięcznością spojrzałam na młodą kobietę w białym fartuchu. Tylko ona mogła znaleźć dla mnie słowa otuchy. Moi rodzice traktowali całą tę sytuację jak coś tak błahego jak wyrwanie zęba.
– Moja przyjaciółka przeżyła kiedyś dokładnie to, co ty teraz – powiedziała dziewczyna. – Nie możesz się poddać. Ustal sobie cel w życiu, podążaj za nim i nie patrz wstecz. Ale to zdjęcie zatrzymaj...
Nie miałam kontaktu z rodzicami
Minęło 11 lat. Ja w tym czasie skończyłam naukę w liceum, dostałam się na studia prawnicze, zdobyłam tytuł magistra i w końcu podjęłam pracę w biurze adwokackim. Kiedy wyprowadzałam się z domu rodzinnego, aby rozpocząć studia, widziałam rodziców po raz ostatni. Nasze relacje nigdy nie były ciepłe, ale to, jak wtedy potraktowali mnie i moje dziecko, sprawiło, że stali się dla mnie kompletnie obcymi osobami.
Nie podejmowali zresztą żadnej próby nawiązania ze mną kontaktu. Być może coś zrozumieli i czują się winni, a może uważają, że to ja, jako córka, powinnam się odezwać jako pierwsza. Nie znam odpowiedzi na to pytanie i szczerze mówiąc, mało mnie ona interesuje. Na uczelni poznałam swojego przyszłego męża. Jestem dziś matką dwojga cudownych dzieci i czuję się szczęśliwa. Jednak niedawno w moim spokojnym życiu stało się coś nieoczekiwanego...
Z mężem zdecydowaliśmy się na zaciągnięcie kredytu, aby rozpocząć budowę domu naszych marzeń. Już nam się przejadło mieszkanie w dwóch pokojach. Nasze zarobki były całkiem przyzwoite. Przez kilka lat bycia małżeństwem udało nam się też zaoszczędzić pewną sumę, a dodatkowym zastrzykiem gotówki była sprzedaż mieszkania. Ale niestety, nie można przewidzieć wszystkiego. Nie da się wszystkiego zaplanować. Pewnego dnia mój mąż nagle stracił pracę. Miesiąc później także i ja spojrzałam bezrobociu prosto w oczy – szef mojego biura zaczął redukcję stanowisk.
Poszłam do psychologa
Pierwszy raz od tamtych strasznych godzin w szpitalu odczułam lęk i bezradność. Ale nie miałam już 17 lat. Chciałam zrozumieć swoje słabości. Tamte wydarzenia nauczyły mnie, że powinnam stawić czoła problemom i nie poddawać się. Aby jednak wygrywać, musisz mieć broń w postaci silnego umysłu. Dlatego zdecydowałam się na wizytę u psychologa.
Trafiłam do pani w średnim wieku. Była przyjazna. Natychmiast ją polubiłam. Wydawała się być taka ciepła. Miałam chęć opowiedzieć jej o moich problemach tak jak na spowiedzi.
– Chcę porozmawiać, bo to mi da więcej siły – powiedziałam. – Ponieważ nie dzieje się dobrze w moim życiu...
Dorota poprosiła mnie, aby wyjaśnić jej, co takiego się dzieje. Zdecydowałam więc skoncentrować się na obecnym momencie.
– Wszystko nam się rozpada. Mój mąż najpierw stracił pracę, a potem ja... A przecież mamy do spłacenia kredyt – powiedziałam westchnąwszy. – Przecież już było tak dobrze. Poczułam się bezpiecznie. Wszystko mi się ułożyło po tym, jak... – na chwilę zamilkłam, ale terapeutka zareagowała na ten wątek.
– Po tym, jak coś się wydarzyło? – zapytała.
Nigdy nie lubiłam wracać myślami do tamtych wydarzeń. Były zbyt trudne, zbyt bolesne. Ale ciepły wzrok owej pani przebił mój mur. Chyba naprawdę musiałam to wreszcie z siebie wyrzucić.
Opowiedziałam jej wszystko
– Właściwie najbardziej to moi przyjaciele i mąż mi pomogli, ale sądzę, że najważniejszą rzeczą, która dawała mi siłę w ciężkich momentach, jest zdjęcie mojego synka – wyznałam, próbując opanować płacz, który zawsze mnie ogarniał, kiedy rozmawiałam o moim utraconym dziecku. – Zawsze mam tę fotografię przy sobie. Każdego dnia, nawet jeśli mam tylko chwilkę, spoglądam na swojego malucha i mocno wierzę, że jakaś kobieta go pokochała tak bardzo, jak ja...
Dorota poprosiła mnie o pokazanie jej zdjęcia małego, więc wyciągnęłam telefon i pokazałam jej fotkę. Gdy spojrzała na nią, coś w jej twarzy się zmieniło.
– To jest wprost niewiarygodne... – wyszeptała. – To znamię... Mój syn ma takie samo – powiedziała, patrząc na mnie poważnie.
– Dziesięć lat temu... mój mąż i ja adoptowaliśmy Krystiana.
Zaschło mi w gardle.
To było niewiarygodne
Kolejne trzydzieści minut płakałam na przemian z rozpaczy, a potem przez swoje problemy. Wydaje mi się, że Dorota również miała niełatwo. Kiedy moje emocje trochę opadły, Dorota opowiedziała mi o moim chłopcu. Mówiła, że jest dobrym uczniem, uwielbia grać w piłkę i jest radosnym, pełnym energii dzieckiem.
– Czy on wie, że jest adoptowany? – zapytałam.
– Tak, powiedzieliśmy mu, że nie jesteśmy jego prawdziwymi rodzicami – odpowiedziała Dorota. – Kiedyś nawet obiecałam mu, że jeśli dowiem się, kim jest jego prawdziwa mama, to ją do niego przyprowadzę... Czy chciałabyś go poznać? – zapytała.
Poznałam mojego synka
Po siedmiu dniach znowu zobaczyłam mojego najstarszego syna. Był cudowny! Podszedł do mnie z wyraźnym niepokojem na twarzy. Czułam, że mogę nagle zemdleć lub zacząć płakać, ale nie chciałam go zawstydzać. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bez słowa. Nagle lekki podmuch wiatru przesunął mu pasmo włosów na czoło, zasłaniając mu oczy. Delikatnie podniosłam dłoń i odsunęłam ten pukiel... To przełamało lody. Krystian niespodziewanie mnie przytulił i powiedział:
– Mamo...
Od tego momentu regularnie widuję się z moim synem. To właśnie on dał mi tę siłę, której potrzebowałam, kiedy szłam do gabinetu psychoterapeuty. Poznał też mojego męża oraz swoje przyrodnie siostry. A co więcej, obie nasze rodziny bardzo się zaprzyjaźniły.
Problemy z pracą, które spotkały mnie i mojego męża, na szczęście zakończyły się tak niespodziewanie, jak się zaczęły. Uważam, że to niesamowite spotkanie z Krystianem dodało nam energii, jakiejś siły duchowej. Powoli wracamy na właściwe tory.
Spotkanie z moim synem dało mi o wiele więcej, niż myślałam. Moje myśli skierowały się ku mojej własnej matce. Czy ona tęskni za mną tak bardzo, jak ja za swoim synem? Czy to jest w ogóle możliwe, że mimo wszystko nadal mnie kocha? Czy istnieje choćby jakiś cień szansy, że to, co się między nami wydarzyło, da się jeszcze jakoś naprawić? W końcu rodzina to najważniejsza rzecz... Uznałam, że w najbliższym czasie ją odwiedzę i porozmawiamy.