Reklama

Siedzieliśmy w domu, pilnując, żeby w kotłowni piec nie wygasł, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Coś musiało się wydarzyć – o tej porze goście nie zjawiają się z wizytą! Pomyślałam nawet, że może dzieci przyszły, bo coś stało się mojemu wnukowi… Zdenerwowana poderwałam się do drzwi.

Reklama

W progu stał nieznajomy.

– Przepraszam – powiedział niezbyt wyraźnie. – Potrzebuję pomocy.

– Co się stało? – zapytałam, z ulgą słysząc za sobą kroki męża.

– Nie wiem, gdzie jestem, nie mam jak trafić do domu.

Zobacz także

– Ale skąd pan się tu wziął? – zapytał mąż, otwierając szerzej drzwi.

Facet ubrany był w porządne ciuchy, choć wymiętolone. W dłoni trzymał flaszkę. Widać było, że zmarzł.

– Niech pan wejdzie, zagrzeje się – zaprosiłam go do środka.

Wszedł, lekko się chwiejąc; jechało od niego alkoholem. Spojrzałam niepewnie na męża, ale on się tylko uśmiechnął. Posadziliśmy człowieka przy stole, zrobiłam mu herbatę.

– Skąd pan się tu wziął?

– Głupia sytuacja – powiedział, siorbiąc powoli gorącą herbatę. – Byłem u znajomego z pracy, Zbyszka… Gdzieś tu, kilka domów dalej. Pracujemy razem w masarni…

– A, to pewnie był pan u Barańskich – pokiwałam głową.

To najgorsze towarzystwo we wsi. Stary Barański to pieniacz, sądował się chyba ze wszystkimi mieszkańcami. W domu wiecznie u nich awantury i popijawy, policja niejeden raz już interweniowała. Ich syn, ten Zbyszek, wdał się w rodziców. Tu, we wsi, nikt się z nimi nie zadaje.

– U Barańskich – przytaknął. – Zaprosił mnie na popijawę, rowerem przyjechałem. Ale oni się pokłócili, uciekłem. Tyle że kapotę zdążyłem złapać, ale komórka i rower tam zostały… I dokumenty, bo razem z komórką, w piterku trzymałem. No i teraz nie wiem, co robić. Mróz trzyma, a ja w Zalesiu mieszkam.

– No, to z 15 kilometrów będzie – mąż pokręcił głową. – Po nocy nie ma co jechać, w taki mróz…

– To co ja zrobię? – zapytał bezradnie.

– My nie pojedziemy, bo mąż piwo wypił, a ja prawa jazdy nie mam. Może by na policję zadzwonić? Odwieźliby pana? Czy coś? Sama nie wiem…

Co nas obchodzi obcy chłop?

Żal mi było chłopa, ale przecież nie będę nieznajomego w chałupie przez noc trzymać! Wiadomo, co to za jeden? Nawet dokumentów nie miał, wylegitymować go nie było jak

Marek, mój mąż, nawet chwili się nie zastanawiał, od razu zadzwonił na policję, ale nic nie zrobili.

– My go możemy tylko na granicę powiatu odwieźć – wyjaśnili. – A przecież go na środku drogi nie zostawimy… Albo zawieźć do izby wytrzeźwień.

Zgłoszenie zrobicie o najściu, kary z tego nie będzie, ale musi zapłacić dwie stówy. A może państwo go mogą przenocować?

Pewnie powinniśmy byli machnąć ręką i kazać policji go zabrać. Co nas obchodzi obcy chłop i jego 200 złotych? Ale mimo wszystko żal mi go było.

W końcu nie jego wina, że do Barańskich trafił. Nie wiedział, co to za jedni.

– W piwnicy letnia kuchnia jest i wersalka – powiedział w końcu mój mąż. – Chyba że tam…

Piwnicę mamy zamykaną, więc było pewne, że do chałupy nam facet nie wejdzie. Chłodno tam, ale cieplej niż na dworze. Grube kołdry i koc mu na dół zniosłam, herbatę zrobiłam. Marek zszedł do nas z butelką wody.

– Na rano się przyda – powiedział. – Zimno tu trochę… Komin chcieliśmy postawić drugi, bo tylko połowa domu ogrzewana, ale pieniędzy ciągle brakuje.

Znaczy, komin to i jest, tylko na piec i kaloryfery zabrakło. Sami tu mieszkamy, więc to nie pilna potrzeba, ale przez to zimno trochę…

– Kołdry dwie dałam i koc – przerwałam mu.

– A znów takich mrozów nie ma.

Pokazaliśmy facetowi, gdzie jest łazienka, a potem zamknęliśmy drzwi. Jakby chciał wyjść, to na zewnątrz można, a do środka, do chałupy nie da rady.

Rano wstaliśmy jak zwykle przed świtem. Kiedy się ma gospodarstwo, to tak trzeba – świątek, piątek czy niedziela, lato czy zima, zwierzętom różnicy nie robi, jeść trzeba im dać, krowy wydoić. Marek poszedł do obory, ja kręciłam się po kuchni, nasłuchując, czy nasz gość wstał. Ale cisza była.

– Zajrzę do niego – Marek pierwszy nie wytrzymał. – Jest dziewiąta, już dawno powinien być na nogach. Może mu się co stało?

Od razu się zdenerwowałam. Cholera, może wczoraj za dużo wypił? A może go tam ktoś u Barańskich uderzył i facet przytomność stracił? Ale chłopa już nie było… Pościel tylko ładnie złożona na wersalce leżała, szklanka po herbacie, umyta, obok zlewu stała. Trochę zrobiło się nam przykro – z dobrego serca przecież mu pomogliśmy, a on nawet kartki nie zostawił!

– A chciałem z nim nawet pójść do Barańskich – Marek wzruszył ramionami. – No, jego wybór.

Jak powiedzieliśmy córce o tej nocnej wizycie, to jeszcze nas zbeształa. Że obcych pod dach przyjmujemy, a takie drzwi jak te z naszej piwnicy do domu to żadne zabezpieczenie.

– Cud, że was nie okradł, albo jeszcze co gorszego nie zrobił! – powiedziała z naganą w głosie.

– Ale przecież policję powiadomiliśmy! Spisali co i jak – broniłam się.

– Co spisali, jak dokumentów nie miał? Na gębę to wszystko można, a jakby co, to szukaj wiatru w polu!

Musieliśmy jej przyznać rację, bo jak się na spokojnie zastanowiliśmy, to faktycznie mieliśmy szczęście.

No i długo nie mogliśmy przeboleć tego, że facet rano zmył się bez słowa. Żeby choć podziękował… Prawdę mówiąc, z tego powodu oboje byliśmy trochę źli na siebie.

Ale jednak nasz dobry uczynek został nagrodzony! Tydzień później, gdy przyszły roztopy, akurat bramę naprawialiśmy, kiedy na drodze pojawił się samochód. U nas to niecodzienny widok – mieszkamy z dala od wsi, na Kolonii, tylko pięć chałup tu stoi. Mało kto do nas przyjeżdża, a już obcych w ogóle nie widujemy. A to był samochód nietutejszy – nowa toyota, taka porządniejsza. Widać było, że kierowca czegoś szuka, bo pojechał najpierw w jedną stronę, potem wrócił. Kiedy przejeżdżał obok nas, zwolnił jeszcze bardziej i zatrzymał się. Wyszliśmy przed bramę, pewni, że chce zapytać o drogę. Zaparkował na poboczu.

Pieniądze za przysługę? Co on sobie wyobraża?!

– Ja chyba do państwa – powiedział niepewnie, wysiadając z samochodu. – Podziękować przyszedłem… K. jestem, Antoni – dodał po chwili, widząc, że nie wiemy, o co chodzi.

– Za co? – zapytał Marek, ściskając wyciągniętą dłoń. – Marek W..

– Państwo mnie nie poznają? No, może inaczej trochę wyglądałem, bo i przestraszony byłem, i nieco wypity – uśmiechnął się nieśmiało. – Za gościnę, tydzień temu…

– To pan? – zdziwiłam się.

Faktycznie go nie poznałam. Wtedy był po alkoholu, taki jakiś wymięty, nieświeży. Może i nie był brudny, ale mimo wszystko teraz, w eleganckim płaszczu, wyglądał inaczej.

– Dlaczego pan uciekł? Rano pukam, a tam nikogo. Pomógłbym, do Barańskich poszedł na wszelki wypadek albo i zawiózł do domu…

– A, bo mi głupio było – facet machnął ręką. – Pierwszy raz się w takiej sytuacji znalazłem, nie wiedziałem, co zrobić. A nawet kartki przy sobie nie miałem. Wtedy u tych B. rano tylko swoje rzeczy złapałem i do domu, aby tylko wrócić. Na autobus chciałem zdążyć.

– No tak, bo zimno było… Zmarzł pan pewnie, przeziębił się? – zapytałam, bo zaczął kichać jak najęty.

– Nic takiego, ale ja właśnie w tej sprawie… Chciałem się odwdzięczyć – powiedział, sięgając do portfela.

– Ale co pan? Nie trzeba! – obruszył się Marek.

– Trzeba, trzeba – powiedział facet, podając nam wizytówkę, a widząc nasze zdziwione miny, wyjaśnił: – Mam firmę, piece montuję, w centralnym ogrzewaniu robię. Akurat mamy teraz na zakładzie kilka grzejników, klient oddał, bo złe wymiary miał, za bezcen sprzedał. Pomyślałem… Jakby się państwo nie obrazili, tobym wam pomógł to ogrzewanie zrobić.

– Jak to? – nie do końca rozumiałam.

– Doceniamy, ale nie wiem, czy nas stać na taki koszt – mąż szybciej oprzytomniał. – Komin w zeszłym roku postawiliśmy, resztę to najwcześniej na jesieni planowałem, po zbiorach.

– Za materiały wezmę tyle, ile dałem, a robocizna w prezencie, za gościnę – powiedział nasz dziwny gość.

– Co pan? – ja też oprzytomniałam. – Tak nie można! To pana praca…

– A państwo być może życie mi uratowali… To i tak drobiazg za to, co państwo zrobili.

Reklama

Zaprosiliśmy go do domu, żeby obgadać szczegóły. A w poniedziałek, po weekendzie, przyjechał do roboty. Na przednówku w domu było już ciepło.

Reklama
Reklama
Reklama