Reklama

Nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby Wigilię w tym roku zorganizować u nas. Pewnie ja. Brzmiało to świetnie, kiedy mówiłam o tym przy kawie we wrześniu. Światełka, domowy barszcz, wspólne kolędowanie… Żaden z tych obrazków nie zawierał sceny, w której stoję w kuchni w poplamionym fartuchu. Najgorsze, że nie miałam pojęcia, jak zrobić karpia w galarecie, bo nikt w moim domu go nigdy nie robił. Mama uważała, że karp śmierdzi mułem i nie zasługuje na miejsce na stole. A jednak właśnie karpia, i to w galarecie, zażyczyła sobie teściowa.

Siedziałam na krześle w kuchni, patrząc na rozpisaną naprędce listę zakupów i kalkulując, ile jeszcze mogę zepsuć, zanim ktoś się zorientuje, że jestem kompletnie nieprzygotowana. W głowie miałam mętlik. A przecież jeszcze musiałam zapytać teściową o ten jej „sekretny przepis prababci z Kresów”, którym ostatnio tak się zachwycała. I udawać, że wszystko mam pod kontrolą. A to już naprawdę wyższa szkoła aktorstwa.

Zaczęłam się lekko pocić

Rano, uzbrojona w świeżo zaparzoną kawę, zadzwoniłam do teściowej.

– Dzień dobry! – rzuciłam jakby za radośnie. – Mam taką małą prośbę… chodzi o karpia.

– Mów, dziecko – odparła z nutą zaciekawienia. – Chcesz, żebym ci przywiozła?

– Nie, nie. Już mam, tylko... Chodzi o ten twój słynny przepis. Ten, co to zawsze powtarzasz, że jest „od prababci z Kresów i nie dla byle kogo”.

– Aaa, ten – powiedziała przeciągle. – No dobrze, ale musisz obiecać, że nie dasz go żadnej koleżance. Nawet tej, co piecze dobrego sernika. Bo ona za dużo paple.

– Obiecuję. Słowo honoru. Nawet zapiszę szyfrem – zażartowałam, choć nie wiem, czy załapała.

Teściowa westchnęła teatralnie.

– To tak. Najpierw trzeba karpia oczyścić, pokroić w dzwonka i zalać mlekiem na noc. I nie pytaj czemu, po prostu tak się robi. Potem włoszczyzna – ale gotowana długo, nie takie tam „chwilkę”. Z cebulą przypaloną na blasze, rozumiesz?

– Tak, z cebulą przypaloną...

– A galareta to nie z torebki, broń Boże! Gotujesz głowy. Jak się wygotuje, przecedzasz, dodajesz żelatynę, ale z wyczuciem.

A ile tej żelatyny?

– No tak na oko. Jak dasz za dużo, to będzie jak guma do żucia. Za mało – rozlezie się na talerzu jak zupa. No i najważniejsze: chrzan do dekoracji, ale nie w środku! Prababcia by się w grobie przewróciła, jakby usłyszała o chrzanie w środku!

Zaczęłam się lekko pocić.

– Super… to chyba wszystko. Dziękuję, mamo. Postaram się nie zawieść prababci.

Nie wiedziałam, co robić

Teoretycznie miałam wszystko: przepis, zapał i dwa wolne dni przed Wigilią. Praktycznie? Mój karp nadal tkwił w zamrażarce jak relikt epoki lodowcowej, a ja zaczynałam żałować, że nie postawiłam na śledzie.

– Kochanie, on się jeszcze nie rozmroził? – zapytał mój mąż, zaglądając do kuchni.

– Nie. Najwidoczniej zamarzł z przekonania, że i tak nic z niego nic nie będzie.

– Może weź sushi z marketu i udaj, że to nowoczesna wersja karpia? – zaproponował, siadając przy stole i sięgając po gazetę.

– Ty się śmiej, ale twoja matka chce, żeby ten karp wyglądał jak z rodzinnego albumu z 1932 roku. Z galaretą, jakby go sam Mickiewicz przyrządzał.

– To może zadzwoń jeszcze raz i spytaj o szczegóły?

– Dzwoniłam. Wytłumaczyła wszystko z dokładnością do „wyczucia w palcach” i „tak jak się kiedyś robiło”. Zabrakło tylko instrukcji typu „poczekaj, aż ryba przemówi”.

Mąż uśmiechnął się pod nosem i nalał sobie herbaty.

– A jak nie wyjdzie, najwyżej kupimy gotowca i powiemy, że to z przepisu babci. Kto się zorientuje?

– Twoja matka. Zobaczy strukturę galarety i powie: „Za twarde. Prababcia dawała mniej żelatyny. I czemu ryba nie patrzy w lewo?”

– Co?

– No bo, wiesz, twoja mama układ karpia tak, żeby „ładnie się prezentował”. Jak się źle ułoży, to mówi, że nie ma apetytu.

– Przecież ryba jest już martwa!

– Jej to chyba nie przeszkadza. Galareta ma być ładna.

Westchnęłam i wyjęłam miskę. Czas było działać. Albo podać karpia, albo się nim zadławić.

Byłam jak bohaterka reality show

Do wieczora miałam już ugotowaną włoszczyznę, spaloną cebulę i rybę pływającą w mleku. Nagle usłyszałam znajomy dźwięk. To była wiadomość od teściowej.

„Pamiętaj, że najlepsza galareta stygnie w chłodzie. I jeszcze jedno – nie zapomnij o groszku konserwowym”.

Groszek. No jasne. Zapomniałam. Wybiegłam do osiedlowego sklepu w rozciągniętym swetrze i płaszczu z plamą po wywarze. Za ladą stał znajomy sprzedawca.

– Groszek konserwowy jeszcze jest?

– Zostały dwie puszki. Rzucili dziś rano, ale to towar strategiczny w grudniu – zażartował. – Karp w galarecie?

– Zgadza się. Teściowa mnie testuje.

– Oho! To jak egzamin państwowy. Trzymam kciuki.

Wróciłam z łupem i natychmiast zabrałam się za karpia. Pokroiłam go, ułożyłam w garnku z resztkami warzyw i zalałam wodą. Pod koniec gotowania spojrzałam na zegarek: 20:17.

Nie śpimy, gotujemy – rzuciłam do siebie i przez chwilę poczułam się jak bohaterka reality show o desperackich gospodyniach.

Kiedy bulion rybny był gotowy, musiałam go skosztować.

– No dobra, nie jest zły… może nawet lepszy niż myślałam – szepnęłam i zerknęłam na karpia leżącego już w półmisku. Brakowało tylko dekoracji.

– Mamo, czemu ta ryba się na mnie patrzy? – zapytał mój syn, który jakimś cudem nie spał.

– Bo została ułożona zgodnie z kresowym rytuałem. I ma cię pilnować, żebyś nie zjadł wszystkich pierniczków przed kolacją.

– To już wolę ją nie ruszać…

Popatrzyłam na efekt mojej pracy. Jeszcze tylko galareta i groszek. I można przeżyć Wigilię.

Zdałam egzamin

Rano z niepokojem zaglądnęłam do lodówki. Galareta... nie była do końca ścięta. Groszek był nadal ułożony w równych rządkach, jajko pokrojone w plasterki, marchewka w kształcie gwiazdek. Całość wyglądała nieźle.

Tylko jej nie przechyl! – wrzasnęłam do męża, który szukał czegoś w lodówce.

– Spokojnie, przecież wiem, że to twoje arcydzieło. Takie danie narodowe, nie?

– Biedne moje nerwy. Jak twoja matka to zobaczy...

Myślisz, że będzie złośliwa?

– W najlepszym wypadku.

Godzinę przed kolacją teściowa stanęła w drzwiach z siatką prezentów, ustrojona jak choinka. Rzuciła mi jedno z tych „oceniających” spojrzeń.

– O, widzę, że u was pachnie… barszczem – skwitowała.

– Dobrze, że przyszłaś, właśnie miałam wyciągać karpia – powiedziałam słodko i poprowadziłam ją do kuchni. – W końcu to przepis od twojej babki.

Teściowa nachyliła się nad półmiskiem. Przez chwilę milczała, mrużąc oczy.

– No… wygląda... uczciwie. Trochę mało cebuli w galarecie. Prababcia by dała więcej. I ten groszek taki... mało zielony. I nie będę się czepiać.

– Serio? To znaczy, że zaliczyłam?

– Zaliczyłaś, dziecko. Choć galareta mogłaby być o pół centymetra grubsza. To już drobiazg.

Z trudem powstrzymałam się, żeby nie wybuchnąć śmiechem, ale tylko kiwnęłam głową. Bo wiedziałam, że właśnie zdałam egzamin z bycia synową.

Pochwaliła mnie

Wieczór wigilijny toczył się zgodnie z planem. Opłatek, życzenia, dzieci rozdzierające papiery z prezentów, kolędy – wszystko jak co roku. W końcu nadszedł moment, kiedy na stół wjechał karp w galarecie. Wyglądał... nieźle. Wszyscy spojrzeli z uznaniem. A teściowa?

– Oho, zaczyna się – mruknął mąż, gdy jego matka chwyciła widelec.

– Galareta ładnie się trzyma – zauważyła, kładąc dzwonko na talerzu. – Chociaż mogłaby być ciut bardziej klarowna. Smak jest najważniejszy.

Wszyscy zamarli. Teściowa wzięła kęs.

– No. Zaskakująco delikatna. I dobrze doprawiona. Czuć, że nie z torebki.

– Dziękuję – uśmiechnęłam się, choć miałam ochotę paść na podłogę z ulgą.

– Chociaż, jakbyś chciała idealnie jak u prababci, to daj mniej żelatyny. I dodaj kapkę octu jabłkowego. Jednak to już wersja zaawansowana.

To może za rok – odpowiedziałam. – Jeśli przeżyję ten.

Mąż popatrzył na mnie z dumą.

– No to mamy w rodzinie nową mistrzynię – powiedział, stukając widelcem w kieliszek.

– Mistrzynię? Jeszcze nie, ale uczennicę, która przeżyła test – to już na pewno.

– I wreszcie wiem, co robić z tą rybą co roku – dorzuciłam. – Bo do tej pory tylko ją omijałam wzrokiem.

Wszyscy się roześmiali. Nawet teściowa.

Zyskałam w jej oczach

Po kolacji siedzieliśmy w salonie. Choinka świeciła, dzieci układały puzzle z Mikołajem, a mąż z teściową popijali kompot z suszu. Wróciłam do kuchni, spojrzałam na półmisek z karpiem. Był prawie pusty. Usiadłam na stołku i po raz pierwszy od tygodnia poczułam, że mogę odetchnąć.

– Myślałam, że cię porwała ta ryba – mruknął mąż, wchodząc cicho.

– Prawie. Jeszcze nie wiem, czy przeżyję noc bez koszmarów.

Zasłużyłaś na medal. A przynajmniej na kieliszek likieru wiśniowego.

– Z chęcią. I z ciastkiem. I z obietnicą, że za rok zamawiamy catering.

– Ej, nie możesz mi tego zrobić. Moja matka wreszcie uznała, że mam żonę z potencjałem.

– „Potencjał” to piękne słowo. Lepsze niż „mogło być gorzej”.

Mąż usiadł obok i spojrzał na mnie z czułością.

– A wiesz, że mówiła, że galareta miała „szlachetną gładkość”?

– Mówiła tak? No proszę. Może mnie nawet lubi.

Myślę, że cię szanuje. A to u niej więcej niż uczucie.

Zaśmialiśmy się. I choć nie byłam pewna, czy kiedykolwiek zrobię znowu karpia, jedno wiedziałam na pewno: ten przepis zostanie ze mną.

– Dobrze, że spytałam mamę o ten rodzinny sekret.

– Jesteś moją bohaterką.

Uśmiechnęłam się. Może i tak.

Iga, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama