„Nie wiedziałam, że moja teściowa jest taka pazerna. Na Wigilii ostawiła szopkę, a potem kazała się przepraszać”
„Zrobiło się niezręcznie. Nikt nie wiedział, czy ma wstać za nią, czy udawać, że nic się nie stało. Mąż chrząknął i spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem”.

- Redakcja
Nie jestem konfliktowa. Naprawdę. Zawsze trzymam język za zębami, nawet kiedy mnie nosi. Jednak tamta Wigilia… no cóż, nie była zwyczajna. Wtedy coś we mnie pękło. Nie przez opłatek, nie przez pierogi i nie przez te idiotyczne życzenia. Tylko przez moją teściową. Przysięgam, że po tym, co odstawiła przy stole, do końca życia będę mieć przed oczami jej minę, kiedy złapała się za serce i jęknęła: „to ja już nikomu nie jestem potrzebna”. A potem było jeszcze lepiej.
Obraziła się na mnie
W zeszłym roku obchodziliśmy Wigilię u teściowej. Od początku napięcie unosiło się w powietrzu jak zapach kapusty z grzybami.
– Możesz nalać barszczu? – zapytała teściowa.
– Jasne – odparłam, wstając z krzesła.
Z kuchni dochodziły dźwięki mikrofalówki, co w rodzinie mojej męża uchodziło za szczyt kulinarnej ekstrawagancji. Złapałam za wazę z barszczem i już miałam wracać do stołu, kiedy mama do mnie syknęła:
– Nie zapomnij, że talerz z uszkami jest tylko dla mnie. Reszta ma być z pierożkami. Jak co roku.
– Mamo, wszyscy mają to samo. Nie robiłam osobnych wersji – odpowiedziałam, próbując ukryć irytację.
– Jak to?! – podniosła głos. – Przecież mówiłam wyraźnie! Bez uszek ten barszcz smakuje jak z przedszkola!
– To trzeba było zrobić swój – rzuciłam od niechcenia, wracając do stołu z wazą.
Zamarła. Nawet mąż spojrzał na mnie z przerażeniem, jakby miał nadzieję, że to żart. Nie był.
– Monika… – mama zaczęła, ale przerwałam jej, stawiając wazę na stole.
– Naprawdę, mamo, to tylko barszcz. Przeżyjemy.
– Czyli ja się nie liczę, tak? – Jej głos podskoczył o oktawę. – Dobrze. Dobrze! To sobie zapamiętam!
Patrzyliśmy, jak teatralnym ruchem sięga po serwetkę, osusza oczy i... wychodzi z pokoju.
– No to zaczęła się Wigilia – szepnęłam do siebie.
Spojrzała na mnie przez łzy
Zrobiło się niezręcznie. Nikt nie wiedział, czy ma wstać za nią, czy udawać, że nic się nie stało. Mąż chrząknął i spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem.
– Może jednak ją przeproś? – wyszeptał, nachylając się do mnie.
– Za co? – odparłam, wbijając widelec w śledzia.
– No weź, jest Wigilia…
– No właśnie, a nie dramat telewizyjny. Wszyscy jesteśmy zmęczeni, ale tylko jedna osoba postanowiła to wykorzystać, żeby znowu być ofiarą.
Z kuchni słychać było stłumione pociąganie nosem.
– Chcecie, to idźcie za nią, ja zostaję – powiedziałam, zerkając na dzieci, które niezręcznie dłubały widelcem w rybie po grecku.
– Babcia płacze… – jęknęła nasza córka. – Czy ona już nie będzie z nami siedzieć?
– Babcia robi sobie przerwę – powiedziałam spokojnie. – Zaraz wróci.
– A może jej podamy talerz do kuchni? – zaproponował mój mąż.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– Naprawdę chcesz jej nosić kolację jak królowej matce?
– Monia, proszę… – jęknął.
Westchnęłam. Wstałam, wzięłam jeden z talerzy i ruszyłam do kuchni.
– Mamo, przyniosłam ci barszcz.
– A z uszkami? – zapytała cicho jakby przez łzy.
– Nie, ale z całym moim sercem – odparłam.
Spojrzała na mnie… i odwróciła głowę.
Widziałam, jak odstawia farsę
Odstawiłam talerz na stół i bez słowa wróciłam do salonu. Nie miałam ochoty uczestniczyć w przedstawieniu pod tytułem „cierpiąca matrona”. Zanim zdążyłam wrócić do stołu, usłyszałam jej dramatyczny głos:
– Ja już nie mam siły. Naprawdę. Całe życie się staram, gotuję, szykuję, a potem nikt mnie nie szanuje.
Zatrzymałam się w progu.
– Mamo, błagam cię – powiedział mój mąż, podnosząc się z krzesła. – Wróć do stołu. Dzieci czekają.
– Dzieci! – powtórzyła z oburzeniem. – A ja?! Ja to co, pies?!
– Bo w tym roku ja robiłam barszcz – odezwałam się spokojnie. – I nie miałam siły lepić i pierogów, i uszek.
– A zapytałaś mnie o zdanie? – jej głos się załamał.
Zamarliśmy.
– Mamo, ale to naprawdę tylko barszcz – próbował łagodzić mój mąż.
– Nie, kochanie. To jest symbol – wyszeptała teściowa, wycierając łzy, które znikąd się nie pojawiły. – Symbol tego, że dla tej rodziny już nic nie znaczę.
– Mamo, przecież to absurd... – zaczął.
– Po co mam się starać, skoro dla was jestem nikim? – oznajmiła dramatycznie.
– Co ty opowiadasz! – powiedział mój mąż stanowczo. – Zjemy kolację razem.
– O, teraz to o mnie pamiętacie! – prychnęła.
Patrzyłam, jak mój mąż łapie się za głowę. A dzieci? Patrzyły na nas z otwartymi buziami, jakby oglądały kabaret.
– Cóż… wesołych świąt – mruknęłam pod nosem.
Myślałam, że pęknę
W końcu jakoś usiadła z powrotem do stołu. Na twarzy miała wypisane cierpienie. Napięcie wisiało w powietrzu.
– No to… może jeszcze raz połamiemy się opłatkiem – zaproponował mój mąż, niepewnie zerkając na mnie.
Podaliśmy sobie opłatki. Dzieci jak zwykle wymamrotały „żeby mama się nie darła” i „żeby tata nie chrapał”, a potem przyszła kolej na mnie i teściową. Zawahałam się, ale podałam jej kawałek opłatka.
– Życzę ci… spokoju – powiedziałam, najdelikatniej jak umiałam.
– A ja tobie… więcej empatii – odparła z fałszywym uśmiechem.
Cisza.
– Oraz siły, żebyś zrozumiała, że rodzina to nie tylko obowiązki, ale też uczucia – dodała.
– Dziękuję – uśmiechnęłam się grzecznie. – Mam nadzieję, że uda się nam kiedyś naprawdę spędzić święta bez dramatów.
– Oczywiście, ale do tego potrzebna jest dojrzałość emocjonalna – rzuciła teatralnie i przeniosła wzrok na dzieci.
– Babciu, a mogę już zjeść sernik? – zapytała córka, nieświadoma gęstej jak kutia atmosfery.
– Możesz, kochanie. Przynajmniej ty jedna mnie jeszcze kochasz – odpowiedziała, patrząc na mnie wymownie.
Mój mąż westchnął ciężko.
– Mamo, naprawdę… to święta. Przestańmy się kłócić – błagał.
– Ja się nie kłócę. Ja tylko jestem raniona. Po raz kolejny – odparła z godnością królowej.
I tak oto przeszliśmy do dań głównych – karpia, pierogów i żalów.
Zamarłam
Zjedliśmy. W milczeniu. Dzieci, na szczęście, były zainteresowane tylko jednym – prezentami. No i w końcu przyszedł ten moment. Mąż wyjął paczki spod choinki.
– Mamo, to od nas dla ciebie – powiedział, wręczając teściowej elegancko zapakowane pudełko.
– Och, nie trzeba było… – westchnęła, już rozrywając papier z precyzją chirurgiczną.
W środku – ciepły, kaszmirowy szal. Wybrany przeze mnie. W kolorze, który sama nosiła od lat.
– Ładny… – mruknęła. – Choć trochę ciemny. Pewnie taki teraz modny – rzuciła z przekąsem.
– Mamo, to twój ulubiony kolor – wtrącił mąż, nieco zdezorientowany.
– Przecież nie powiedziałam, że brzydki! – obruszyła się. – Tylko… no, może na przyszłość pytajcie, co mi się podoba.
Zacisnęłam usta. Dzieci podekscytowane otwierały prezenty, a teściowa, jak gdyby nigdy nic, poprawiła sobie włosy i dodała:
– Ale oczywiście… dziękuję. To bardzo miło, że chociaż prezent dostałam.
– Mamo, wszyscy dostali prezenty – westchnął mój mąż. – Nie szukaj problemów, gdzie ich nie ma.
– A przeprosiny to gdzie? – zapytała, spoglądając w moją stronę.
Zamarłam.
– Przeprosiny…? – powtórzyłam.
– Za ton. Za uszka. Za to wszystko – teatralnie spojrzała w sufit. – Widać, nie każdy ma w sobie pokorę.
Mąż spuścił wzrok. Dzieci patrzyły, jakby czekały na werdykt w teleturnieju.
– Mamo… przykro mi, że się poczułaś pominięta. To nie było celowe – powiedziałam spokojnie.
Tego wieczoru nie było już kolęd. Tylko zgrzytanie zębami. I cicha obietnica, że za rok Wigilię zrobimy u nas. Albo na Bali.
Spojrzałam na niego zaskoczona
Wyszliśmy od niej przed północą. Dzieci zasnęły w aucie. Mąż milczał całą drogę, a ja wpatrywałam się w światełka na domach – migające, kolorowe, a jednak jakoś tak... smutne.
– Monia? – odezwał się wreszcie, gdy zaparkowaliśmy pod domem. – Wiem, że nie było łatwo.
– Tak... – odpowiedziałam szeptem, odpinając pas. – Wiesz, że ona to wszystko robi specjalnie?
– Wiem – przyznał cicho. – Ale... to moja mama.
– I moja „mama” też, z przymusu – parsknęłam, choć bardziej z żalu niż złośliwości. – Ale naprawdę, czuję się, jakbym dzisiaj przeszła przez pole minowe w kapciach.
– Może… może w przyszłym roku zrobimy święta u nas? – zaproponował niepewnie. – Tak spokojniej. Tylko my.
Spojrzałam na niego zaskoczona.
– Mówisz to serio?
– Tak. Tylko proszę, nie mów jej jeszcze teraz. Muszę to jakoś ograć.
– Jasne. Może za pomocą… barszczu? – uśmiechnęłam się lekko.
– Ale już z uszkami, co?
– Tylko dla niej – przewróciłam oczami. – I podpiszę miskę: „Dla mamy. Z szacunkiem. Żeby nie było znowu przedstawienia”.
Oboje się zaśmialiśmy. Cicho, zmęczeni, ale razem. A teściowa? Pewnie i tak wszystko zapamięta inaczej. W jej wersji to ona uratowała święta swoją łagodnością i cierpieniem. Niech jej będzie. Niektórych ludzi nie zmienisz. Można tylko nauczyć się ich dawkować. W końcu... rodziny się nie wybiera. A szkoda.
Monika, 43 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Haruję w domu od świtu do nocy, a mąż chce mnie jeszcze wysłać do pracy. Już sama nie wiem, w co mam ręce włożyć”
- „Teściowa myślała, że na Wigilii podam tylko kompot z suszu. Dziś patrzę z triumfem, jak pałaszuje mój barszcz z uszkami”
- „Syn miał mi za złe, że nie zaprosiłam jego narzeczonej na Boże Narodzenie. Przecież nawet nie są po ślubie”