„Olałam życie dla pracy i kasy, tylko to się liczyło. Żyłam jak w kołowrotku i w końcu się wykoleiłam”
„Nie wiem dokładnie, co się stało potem. Niby zemdlałam, ale pozostawałam przytomna. Leżałam jednak pozbawiona czucia, siły. Skamieniałam”.

- Emilia, 29 lat
Wyjścia? Życie prywatne? Urlop? Nie wiem zupełnie, co to takiego. Oddałam się życiu zawodowemu. Dobrze i źle zarazem. Dni mijały błyskawicznie, a ja kręciłam się jak chomik w kołowrotku. Aż nagle spotkałam się z czymś niezwykłym.
Postawiłam na karierę
Jestem sama, bo zwyczajnie nie mam czasu na randki. Już chyba wolałabym być brzydka, nieatrakcyjna, zaniedbana. Bo gdy się ma dwadzieścia dziewięć lat, usprawiedliwianie zaniku życia miłosno-erotycznego brakiem czasu, jest żałosne. Co gorsza, źle wróży na przyszłość, i nie mam na myśli staropanieństwa.
Był taki całkiem fajny czas, gdy umawiałam się jeszcze w weekendy na jakieś spotkania do restauracji, kina albo wypady do klubu, żeby się napić, potańczyć, zresetować. Z przyjaciółmi bliższymi i dalszymi, z jakimiś znajomymi, czasem z jakimś facetem mniej lub bardziej rokującym. Ale teraz…
Teraz dopadł mnie znany niektórym bardzo dobrze demon pracoholizmu, i w całości poświęciłam swoje życie obowiązkom zawodowym. Stało się to owego pamiętnego wtorku, kiedy szef całego pionu właśnie mnie wyznaczył na kierownika działu.
– Wojtek jest, hm… – szukał stosownego słowa – wypalony. Teraz ty wskakujesz na jego miejsce. Dasz radę? Wykorzystasz szansę? Nie zawiedziesz tych, którzy na ciebie liczą?
Typowa korpogadka. Wypalony? Serio? Akurat! Tajemnicą poliszynela było, że Wojtek się po prostu załamał. Po mianowaniu na stanowisko coraz mniej czasu spędzał w domu, a coraz więcej w pracy. Zdarzało się, że nawet nocował w biurze. Nie trzeba było długo czekać, żeby wydarzenia potoczyły się jak gigantyczna lawina. Najpierw kłótnie z żoną – delikatne i coraz bardziej gwałtowne. Potem separacja i rozwód z tą samą żoną.
Od tamtej pory, łudząc się, że jednak nie skończę jak Wojtek – bo podobno kobiety są nie tylko bardziej odporne na ból, ale też silniejsze psychiczne – daję z siebie wszystko i nie mam czasu na nic poza snem. A i to nie zawsze. Kiedy około dziewiętnastej wracam do domu, jestem szczęśliwa, że udało mi się wyrwać wcześniej. Szał! Mogę wtedy poleżeć przed telewizorem i w spokoju wysączyć drinka.
Niestety rzadko tak bywa. Wracam z reguły około dwudziestej drugiej i jeśli jeszcze mam siłę, zmywam makijaż, biorę szybki prysznic i po zjedzeniu szybko przygotowanej kanapki padam na twarz. Zarabiam nieźle, ale co z tego, skoro nie mam kiedy wydawać tej kasy. No ok, trochę mam na co. Wynajęłam sobie spory apartament w centrum, który kosztuje mnie co miesiąc małą fortunę, ale kto bogatemu zabroni?
Żyłam jak w kołowrotku
Dni mijały bardzo szybko. Od terminu do terminu, od „dedlajnu” do „dedlajnu”, a normalne życie toczyło się gdzieś obok, beze mnie, nie dla mnie. Byłam jak wampir unikający ludzi i słońca.
– Weź urlop, zanim się wykończysz – siostra patrzyła na mnie z autentycznym przerażeniem w oczach.
– Nie mogę! Mamy siedem zleceń, dwa niedokończone projekty… – wyliczałam jej moje obowiązki.
– Wsadzę ci je do trumny. Spójrz w lustro. Wyglądasz jak śmierć! – krzyknęła na mnie.
– No wiem, trochę jestem blada… Może za miesiąc, co? –oszukiwałam samą siebie.
I tak przekładałam urlop, a czas upływał. Aż dobrnął do końca października. Za progiem już czekał listopad. Nie lubię tego okresu. Szarość i ponurość w aurze, zimno, mokro, a w sklepach szał i zbijanie kasy na śmierci oraz duchach. Znicze i chryzantemy wszelkich kształtów oraz kolorów, mieszane z maskami, „strasznymi” przebraniami, dyniami i inną halloweenową tandetą. Może gdybym była dzieckiem, cieszyłaby mnie każda okazja do zabawy, ale nie jestem już smarkulą i drażni mnie to cudze święto przeflancowane na nasz polski grunt z czysto komercyjnych względów, zupełnie jak te cholerne walentynki. Boże, gadam już i myślę jak stara panna. Jednak...
Te dzieciaki były bezczelne!
Trzydziestego pierwszego października miałam w pracy istne urwanie głowy i byłam zmordowana, kiedy w końcu o dwudziestej udało mi się odfajkować wszystkie zadania z grafiku. Pożegnałam się z niedobitkami, którzy jeszcze musieli zostać, i skierowałam się do windy.
Kiedy zjeżdżałam do podziemnego garażu, spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Ups, niedobrze. Faktycznie nie wyglądałam najlepiej. Jak śmierć na chorągwi, jak by powiedziała moja babcia. Może jednak urlop byłby wskazany? Jeżeli tak dalej pójdzie, naprawdę grozi mi los Wojtka. Drzwi się rozsunęły, wyszłam z windy i ruszyłam do garażu. Obcasy stukały o beton, a echo niosło ten odgłos i odbijało się od ścian. Zadrżałam. Jakoś zimno mi się zrobiło i nieprzyjemnie.
Nacisnęłam pilot, usłyszałam charakterystyczny klik i sygnał zamka samochodu. Wpakowałam do bagażnika teczki z dokumentacją, którą chciałam jeszcze na spokojnie przeczytać w łóżku. Właśnie miałam wsiąść do samochodu, gdy usłyszałam jakieś stuknięcie. Odwróciłam się gwałtownie.
– Halo? – zawołałam. – Jest tu ktoś?
Nasłuchiwałam chwilę, ale nie było odzewu. Oj, dziewczyno, chyba naprawdę jesteś przemęczona, skoro podskakujesz na byle odgłos. Wsiadłam do samochodu i zablokowałam drzwi. Postanowiłam jeszcze podjechać do pobliskiej galerii handlowej, bo w przyszły piątek czekało mnie spotkanie z szefem. Nie zaszkodzi kupić sobie coś nowego do ubrania.
Pod galerią był taki tłok, że wolne miejsce do zaparkowania zdobyłam po dziesięciu minutach krążenia. Wysiadłam z auta i szłam przez olbrzymi parking. Harmider, muzyczka w tle. Mijałam różnych ludzi, którzy spieszyli się lub wlekli za swoimi sprawunkami, niektórzy sami, inni w parach albo grupkami. Dorośli, dzieci, nastolatki. Z pakunkami i z wolnymi rękami. Pod samym wejściem do galerii zatrzymała mnie trójka dzieciaków w przebraniach, z koszykami jak na grzyby.
– Cukierek albo psikus! – wrzasnął najwyższy z nich.
– Nie mam przy sobie żadnych cukierków – odpowiedziałam.
– Pani kupi, my poczekamy. – odparła najstarsza dziewczynka.
Dziwnie się czułam, patrząc w czarne oczodoły masek.
– Nie powinniście już być w domu? Co na to wasze mamy? Nie martwią się? Późno już przecież. – próbowałam wdać się w bezsensowną dyskusję.
– Chodź, Olo – głos zza drugiej maski należał do dziewczynki. – Ta stara baba pewnie nawet nie wie, co to Halloween.
Zatkało mnie, a bezczelne gówniarze odwróciły się i pobiegły w kierunku dużej grupy osób, która właśnie kierowała się do galerii. Chyba po raz pierwszy w życiu nie mogłam znaleźć słów. Ja? Spec od nawijania. Stałam chwilę jak wryta, nim się otrząsnęłam. Co za wredne, niewychowane bachory! Jak mogą?!
Baba? I to jeszcze stara? Może nie wyglądam kwitnąco, ale do przekwitania mi daleko. Niech no ich dopadnę! I co? Co im niby zrobisz, głupia? Pogrozisz palcem, zrugasz? Na pewno się bardzo przejmą. A może dasz im w skórę? Żeby ich rodzice oskarżyli cię o napaść? Super! Po prostu zapomnij, odpuść…
Weszłam do galerii, poprzebierałam trochę w ciuchach, ale straciłam natchnienie do zakupów. Może jutro? W drodze do domu wszędzie jak na złość widziałam przebierańców z koszykami, torbami i workami. Wjechałam na teren naszego osiedla.
Wciąż byłam poirytowana z powodu „starej baby”, a widok kolejnych małych cwaniaczków i to na strzeżonym terenie wokół apartamentowca dodatkowo mnie rozjuszył. Do jasnej cholery! Płacę za wynajem jak za zboże, nie po to by mnie napastowali halloweenowi cudacy!
– Kto was tu wpuścił? – zapytałam podniesionym i srogim głosem. – Mieszkacie tutaj? Mam zawołać ochronę?
Grupka stała niezdecydowana i chyba lekko wystraszona.
– Jazda stąd! – warknęłam, pewna, że to dzieciaki z pobliskiego blokowiska. – Wracać do siebie, ale już!
Tupnęłam nogą i dzieciaki zerwały się do biegu jak spłoszone ptaki. Kiedy odbiegły na bezpieczną odległość, jeden z nich odwrócił się, wskazał na mnie palcem i wyskandował:
– Raz, dwa, trzy, człowiek zły! Cztery, pięć, sześć, duch głodny idzie cię zjeść! Siedem, osiem, za siebie oglądaj się! Dziewięć, dziesięć, do piekła cię uniesie!
Smarkacz opuścił rękę i pobiegł za kolegami, a ja stałam jak słup soli. Sama nie wiem dlaczego, ale ta dziecięca wyliczanka zmroziła mnie do szpiku kości. Cały czas widziałam wytykający mnie palec i oczy chłopca błyszczące w otworach trupiej maski. Co za przerażające święto, co za okropna tradycja! Komercja komercją, ale skąd aż taka popularność? To nie komuna, gdy czekolada była na kartki, można się obkupić w słodkości w byle markecie, więc o co w tym, u licha, chodzi?
To miejsce mnie przerażało
Szczękające jak kastaniety zęby przypomniały mi dotkliwie, że na dworze jest piekielny ziąb. Pora wracać do domu, wziąć prysznic i zagrzebać się w ciepłej pościeli. Bo inaczej będę musiała pracować z katarem i kaszlem. Wzięłam dokumenty, zamknęłam auto, weszłam do środka budynku, pozdrowiłam Szczepana, nocnego portiera i skierowałam się w stronę windy.
– Pani Emilio, windy nie działają! – krzyknął za mną Szczepan. – Serwisanci od czterech godzin siedzą w rozdzielni i próbują dojść, co się stało. Trzeba iść schodami, przykro mi!
Myślałam, że usiądę na podłodze i się rozpłaczę. Mieszkam na jedenastym piętrze! Co za paskudny dzień! Jeszcze taka przykra niespodzianka na koniec… No ale miałam wyjście?
Pchnęłam drzwi na klatkę schodową i spojrzałam w ciemność. Do tej pory nigdy nie musiałam korzystać ze schodów.
– Światła są na czujniki ruchu – usłyszałam za sobą głos portiera. – Zapalą się, jak pani wejdzie.
Raz jeszcze spojrzałam w mrok i miałam wrażenie, że ten mrok też patrzy na mnie. I uśmiecha się. Takim uśmiechem, który nie ma w sobie odrobiny jasności. Wyjątkowo głupie uczucie. Zrobiłam krok naprzód. Zimne światło lamp natychmiast się zapaliło.
Wspinałam się ciężko, powoli pokonując piętro z piętrem. Często robiłam przerwy i z całych sił powstrzymywałam się, aby nie cisnąć teczką z dokumentami w otchłań klatki schodowej. W okolicach ósmego piętra znów się zatrzymałam, oddychając ciężko. Spojrzałam w dół, w ciemność. Strasznie tu, pomyślałam.
Atmosferę dziwnej grozy potęgował fakt, że byłam zupełnie sama, a automatyczne światła paliły się tylko w miejscu, gdzie pojawiał się ruch. Kiedy tak patrzyłam, jakieś trzy piętra niżej nagle rozbłysły lampy i ktoś powolnym krokiem zaczął iść w górę. Obserwowałam przez chwilę ten niespieszny marsz, zapalające się i gasnące światła…
Poczułam jakiś nieokreślony chłód, niemający nic wspólnego z aurą. Byłam przecież spocona jak mysz, więc skąd te ciarki i klekoczące zęby? Jakby temperatura powietrza spadła nagle o dziesięć stopni. Chore to wszystko. Piekielny dzień.
Nie miałam najmniejszej ochoty na spotkanie. Sąsiad nie sąsiad, nie chciałam nikogo oglądać. Byłam zbyt podenerwowana. Ze zdwojoną energią ruszyłam w górę i po kilku minutach, zasapana, weszłam na hol mojego piętra. Swoją drogą to skandal. Płacę tyle kasy i jeszcze muszę włazić po schodach!
Myślałam, że w domu będę miała spokój
Dobrą chwilę zajęło mi odnalezienie w torebce karty do drzwi. Drżałam – ze zmęczenia, nerwów i tego dziwacznego zimna. Już miałam wejść do domu, gdy kątem oka dostrzegłam, że drzwi na klatkę schodową uchylają się. Czyżby tajemniczy wędrowiec też tu mieszkał? Nie czekałam, aż się pojawi. Umknęłam do mieszkania i zatrzasnęłam drzwi. Czego ja się tak boję? Skąd u mnie ten irracjonalny strach? Czyżbym zaczynała świrować? Naprawdę potrzebuję urlopu.
Wzięłam prysznic, włożyłam szlafrok i siadłam na kanapie, aby poczytać dokumenty z pracy. Tak, wiem, pracoholizm to choroba, ale żeby wziąć wolne, muszę podomykać sprawy, tłumaczyłam sobie. Jak zwykle…
Po kilku stronach oczy zaczęły mi się kleić, więc osunęłam się, zamierzając poleżeć chwilę w bezruchu. Zasnęłam momentalnie. Kiedy się ocknęłam, otaczał mnie półmrok. Przez olbrzymie okno wpadała poświata neonów z sąsiednich budynków. Spojrzałam na zegarek – dwadzieścia pięć minut przed północą. Ile spałam? Godzinę? Półtorej? Co mnie obudziło?
Wstałam z wysiłkiem, potarłam skronie. Głowa mi pękała. Wzięłam aspirynę i znowu się położyłam, ale już w sypialni, nie w salonie na kanapie. Mościłam się, gdy dobiegło mnie z korytarza głośne trzaśnięcie. Co to było? Wstałam, na palcach podeszłam do drzwi i przyłożyłam do nich ucho. Cisza. Wyjrzałam ostrożnie. Nic. Korytarz spowijało mdłe, nocne światło. Spojrzałam w prawo, w lewo. Nikogo. Gdy już wycofywałam się do mieszkania, zobaczyłam, że drzwi na klatkę schodową powoli się uchylają… Zastygłam i patrzyłam.
Zza drzwi wyszła mała postać. Na początku myślałam, że to dziecko – kolejny halloweenowy przebieraniec. Ale…
To jednak nie mogło być dziecko! Karykaturalna postać mierzyła nie więcej niż metr trzydzieści. Miała na sobie coś, co wyglądało jak stary, dziurawy wór na ziemniaki, przewiązany w pasie powrósłem. Z dziur wystawały kłosy zboża, źdźbła traw. W lewej ręce straszne indywiduum trzymało worek, a w prawej zardzewiały, wyszczerbiony sierp. Twarz…
Krzyknęłam histerycznie, bo to coś nie miało twarzy. Wrzask wybudził mnie z letargu. Czym prędzej zamknęłam drzwi i odskoczyłam od nich jak oparzona. Ale to nie pomogło. Czułam, że paskudny stwór podszedł pod moje drzwi i stoi tam, czeka. Po co? Czego chce? Klamka się poruszyła… Boże! Co robić. Zawiadomić policję? Ochronę? Komórka…
Gdzie ja zostawiłam komórkę?! Chyba na stoliku nocnym. Powinnam po nią iść, kogoś wezwać na pomoc, ale… Znowu nie mogłam się ruszyć. Jak w koszmarnym śnie, gdy nogi grzęzną ci w niewidzialnym bagnie. Mogłam tylko stać i patrzyć, jak drzwi mojego mieszkania, które przecież zamknęłam na klucz, otwierają się, jak ten straszny chochoł wpływa do środka, jak unosi sierp…
Nie wiem dokładnie, co się stało potem. Niby zemdlałam, ale pozostawałam przytomna. Leżałam jednak pozbawiona czucia, siły, a mała postać pochylała się nade mną. Patrzyła na mnie! Zamiast twarzy widziałam worek z wyciętymi otworami, w których lśniły czerwone punkty oczu.
– Cukierek czy psikus – ręka z sierpem uniosła się wyżej, jakby biorąc zamach.
„Cukierek! Cuuukiereeek!!!” – chciałam wykrzyczeć, wywrzeszczeć, ale nie byłam w stanie wydusić z siebie bodaj szeptu. Ogarnęła mnie ciemność...
Czy to sen? A może jawa?
Zerwałam się z łóżka na dźwięk budzika. Co się dzieje? Która godzina? Czy to był sen, czy prawda? Toczyłam błędnym wzrokiem dookoła…
Wspomnienia z minionej nocy wróciły do mnie z mocą uderzającego młota. Chciałam schować się pod kołdrą, ale czułam, że jak teraz to zrobię, nigdy spod tej kołdry nie wylezę. Przemogłam się więc i wstałam, a potem z ciężką patelnią w ręku sprawdziłam wszystkie zakamarki w domu. Nikogo. Usiadłam na łóżku i rozpłakałam się.
Do dziś, choć minęło kilka lat, zastanawiam się, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy. Czy miałam omamy z przepracowania? Czy to był jakiś znak ostrzegawczy od mojego przeciążonego organizmu? A może okropnie realny sen?
Pamiętałam doskonale budzącą grozę niską, krępą postać z sierpem w ręku. Pamiętałam też smarkacza pod moim blokiem, wytykającego mnie palcem i rzucającego… Co to było? Przekleństwo, zaklęcie? Co by to nie było, uznałam, że lepiej nie złościć głodnych duchów.
Co roku na przełomie października i listopada zawsze mam przy sobie w torebce jakieś łakocie, a w samochodzie wożę cały karton pełen słodyczy. Na wszelki wypadek. A w sam wieczór Halloween zostawiam też zawiniątko ze słodkościami na murku przy parkingu. Rano łakoci już nie ma, pewnie zabierają je dzieci, chociaż… Kto wie? Może zabiera je ktoś zupełnie inny, nie stąd?
No i nie żyję już wyłącznie pracą i dla pracy. Kiedy myślałam, że umrę, rozpruta sierpem dziwnej zjawy, ani trochę nie żałowałam zawodowych spraw, których wtedy nie udało mi się domknąć.
Żal mi było, że już nigdy nie poznam smaku miłości, że nie dowiem się, jak to jest być mamą i że nie pojadę na Kretę, o czym zawsze marzyłam. Marzenia trzeba spełniać, a nie wciąż je odkładać. Bo nie znasz dnia ani godziny, gdy chochoł zetnie cię jak zboże...