„Nie wierzę w przesądy i zabobony, ale mój mąż już tak. Kocham go, więc tułamy się po świecie, bo coś mu się przyśniło”
„Nie wiem, czy jedna zasłyszana przypadkiem historia nas uratowała, czy wpędziła w tarapaty. I pewnie nigdy się tego nie dowiem. Ale przynajmniej jesteśmy razem”.
- Listy do redakcji
Od kilku lat jesteśmy w ruchu. Żyjemy w drodze, nigdzie nie możemy zatrzymać się na dłużej niż dzień, dwa. Uciekamy, nie pytajcie przed czym…
Wiele lat temu mój mąż, Antek, pracował jako kierowca w polskiej ambasadzie we Francji. Ja uczyłam muzyki i rysunku w tamtejszej szkole podstawowej. To były fajne czasy. Kiedy mieliśmy chociaż kilka dni wolnego, zwiedzaliśmy Francję samochodem. Nocowaliśmy zazwyczaj w niewielkich rodzinnych hotelikach.
Kiedyś w jednej z takich małych mieścin w Bretanii wpadliśmy na znajomych Polaków. Okazało się, że podróżują po Europie samochodem z przyczepą i zatrzymali się na okolicznym kempingu. Zaprosili nas na składkową kolację.
Przednia zabawa
Na kempingu stało kilka przyczep, a także nieduży kamper. Towarzystwo było w średnim wieku, sympatyczne, rozbawione i międzynarodowe. Na wielkim drewnianym stole poustawiali jedzenie, napitki, sałatki do wspólnego posiłku. My przynieśliśmy wino i bagietki. Rozmawialiśmy po francusku, angielsku i niemiecku. A im więcej wina wypiliśmy, tym lepiej się rozumieliśmy, i tym łatwiej przychodziło zwierzać się nieznajomym, którzy już niedługo rozjadą się w cztery strony świata.
Większość była wakacyjnymi podróżnikami, którzy zamiast wykupywać turnusy w hotelach czy wycieczki objazdowe, woleli wędrować na własnych warunkach i we własnym tempie. Bardzo mi się to spodobało i szepnęłam mężowi, że może i my w przyszłym roku spróbujemy. Odszepnął, że jeśli uda się nam wykroić cały miesiąc urlopu, to porozmawiamy. Zamilkłam. Miesiąc urlopu na raz… fantastyka.
Co też oni wygadują za bzdury?!
Przy końcu stołu siedziała para Francuzów, którzy cały czas milczeli. Patrzyli na nas z uśmiechem pełnym jakiejś tęsknoty. To oni byli właścicielami jedynego tu kampera. W którymś momencie przysiadłam się do kobiety – miała na imię Nadine – poczęstowałam czekoladą i spytałam, od jak dawna spedzają wakacje w kamperze.
Przez chwilę milczała, żując czekoladę. Potem spojrzała na męża, a on leciutko skinął głową, jakby dawał jej przyzwolenie.
– Kamper to nasz dom – powiedziała. – Nie mamy innego. I cały czas jesteśmy w drodze.
– Dlaczego? – spytała moja znajoma, która usłyszała odpowiedź Nadine.
– Jesteście domokrążcami?
– Co sprzedajecie? – wtrącił się Greg, Irlandczyk. Podróżował z żoną i dwójką nastoletnich dzieci. Jego głos był już lekko bełkotliwy. – Może kupię? Trzeba sobie pomagać.
– Miło z twojej strony, Greg, ale niczym nie handlujemy – odparła Nadine. – My uciekamy.
Zapadła cisza i wszyscy wlepili oczy w Nadine i Jeana.
– Przed kim uciekacie? – spytałam.
– Przed nieszczęściem. Nie pytajcie jakim, bo nie wiemy. I nie chcemy się dowiedzieć. Ciągle jesteśmy w drodze.
Skądś powiało chłodem. Wzdrygnęłam się.
– Jeszcze pięć lat temu mieszkaliśmy w pięknym domu z ogrodem na przedmieściach Lille – powiedział jej mąż. – Prowadziłem firmę, Nadine pracowała w lokalnej gazecie. Pewnego dnia wracaliśmy autem od moich rodziców i byliśmy świadkami, jak samochód potrącił mężczyznę około czterdziestki pojechał dalej. My się zatrzymaliśmy, zawieźliśmy rannego do szpitala. Saimir był Albańczykiem, emigrantem, który przyjechał do Francji z rodziną i próbował zbudować lepszą przyszłość. Był nam wdzięczny za pomoc i zaprosił na obiad do swojego domu.
– Tam poznaliśmy jego dzieci, rodziców oraz Vini, żonę – Nadine przejęła opowieść. – Polubiłyśmy się. Jean pomógł Saimirowi zdobyć lepszą pracę, ja zorganizowałam wśród przyjaciół zbiórkę sprzętów domowych i ubrań dla dzieciaków. W zamian Vini zdradziła mi, że zajmuje się magią i wróżeniem, i że zna pewien sekret, o którym głośno się nie mówi.
Słuchaliśmy w skupieniu opowieści Francuzów, ale nikt się nie spodziewał, że historia zboczy w fantastyczne rejony. Poczułam się trochę niezręcznie, bo w moim domu rodzinnym ludzi parających się magią i wróżbami uznawano za oszustów, a wierzących im ludzi za głupców. Popatrzyłam po twarzach reszty i zorientowałam się, że ich do tej pory uprzejme zainteresowanie nagle się wzmogło.
– Co to za sekret? – wyszeptała moja znajoma z Polski.
– Jak uciec przed nieszczęściem. Wyjaśniła, że nasza przyszłość zapisana jest w gwiazdach i kiedy pojawiają się pewne układy planetarne, ich energia uderza w ludzi, wywołując odpowiednie skutki. Astrologia właśnie zajmuje się odczytywaniem owych skutków. Ale to nie wszystko. Wiadomo, że niektóre zwierzęta potrafią wyczuć nadchodzące trzęsienie ziemi. W mózgu czy aurze człowieka też są pewne obszary potrafiące wyczuć, a nawet odczytać nadchodzące energetyczne tornada, które wyładują się jakimś wyjątkowym wydarzeniem.
Czasem korzystnym dla nas, czasem nie. I te obszary, które można nazwać naszą głęboką podświadomością, wysyłają sygnały uprzedzające. Niekiedy są to przeczucia, sny. Zazwyczaj je lekceważymy albo wspominamy o nich po fakcie. Jednak kiedy zbliża się do nas kosmiczna fala tragedii, podświadomość nie tylko wysyła do nas emisariusza we śnie, ale także na jawie.
Miałam ochotę prychnąć z rozdrażnieniem!
Senny emisariusz na jawie. Błagam. Ale ludzie, włącznie z moim mężem, wręcz spijali słowa z ust Nadine.
– Ujrzałem go cztery lata temu – powiedział Jean niskim głosem. Wszystkie oczy wbiły się teraz w niego. Skądś przywiał wiatr i smagnął nas chłodnym ogonem, aż poczułam dreszcz. – Najpierw we śnie. Wyglądał jak mój wuj Maurice. Wielki, gruby, z nalanymi policzkami. Nienawidziłem go, bo gdy byłem dzieckiem próbował mnie obłapiać. Zawsze był dla mnie symbolem zła kryjącego się w człowieku. Ale nigdy wcześniej mi się nie śnił. Więcej – wypchnąłem jego istnienie z moich wspomnień. Muszę się przyznać, że kiedy Nadine przekazała mi radę Vini, wyśmiałem ją. A kiedy kilkanaście miesięcy później miałem sen z wujem, pomyślałem, że mózg chyba sprząta stare śmieci. Jednak kilka tygodni później na ulicy, kiedy wsiadałem do samochodu, ujrzałem grubego faceta, do złudzenia przypominającego wuja Maurice’a. Oczywiście to nie był on, bo wuj dawno już nie żył. Zawsze powtarzam, że gdyby nie albańska wróżka, uznałbym to jedynie za zbieg okoliczności. Ale przypomniałem sobie, co powiedziała mi Nadine – popatrzył na żonę, oddając jej pałeczkę.
Nasze oczy przesunęły się na drobną Francuzkę. Pochyliła się do przodu i powiedziała „tajemniczym” głosem:
– Kiedy własnymi oczami ujrzysz to, co wyśniłeś, znaczy, że zbliża się Fala Śmierci. Wtedy uciekaj. I nie zatrzymuj się w jednym miejscu na dłużej niż dwie doby, bo Fala będzie cię ścigać, gdyż musi się rozładować.
– Nie rozumiem zasady – spytał nagle Antek. – Dlaczego ucieczka może powstrzymać tę falę?
– Bo zmieniamy miejsce – wyjaśnił Jean. – Kiedyś też tego nie rozumiałem – uśmiechnął się.
– Chyba się nie dziwicie, że ja i Nadine staliśmy się ekspertami w tym względzie. W każdym razie, jest taki dział w astrologii, astrokartografia. Chodzi o to, że każde miejsce na ziemi w danym czasie jest pod wpływem innych układów planetarnych. Czasami astrolodzy radzą klientom, że jeśli chcą zmienić swoje przeznaczenie, muszą się przeprowadzić. Bo ktoś, komu w jednym miejscu nic się nie udaje, w innym może osiągnąć sukces. Ale w naszym przypadku to nie działa. Ta kosmiczna fala przyczepiona jest do nas, nie do miejsca. Jak? Tego akurat nie wiemy. Tak czy siak musimy być w ciągłym ruchu, jeśli chcemy żyć. To już cztery lata. Ale nauczyliśmy się lubić to życie w podróży. Jest nawet ciekawsze niż poprzednie – popatrzył na żonę, a ona oddała mu uśmiech. – Ludzie jednak mają w sobie coś z nomadów. W końcu kiedyś byliśmy wędrowcami i zbieraczami.
Wokół stołu zapadło milczenie. Chyba nikt tak naprawdę nie wiedział, co myśleć o tej opowieści. Kiedy godzinę później wróciliśmy do hoteliku, powiedziałam Antkowi, że ci Francuzi zrobili nas wszystkich w bambuko.
Sierżanta znaleziono w mieszkaniu. Martwego
– A może oni w to wierzą? – powiedział z zastanowieniem.
– To nie sprawia, że ta historia jest prawdziwa.
Antek tylko wzruszył ramionami. Więcej o tym nie rozmawialiśmy. Minęło kilka miesięcy i zadzwoniła do mnie znajoma, z którą zetknęliśmy się we francuskim miasteczku.
– Pamiętasz tych Francuzów z kampera? – spytała. – Co to uciekali przed śmiercią?
Ach, ci, jak im tam, Nadine i Jean.
– Pamiętam – odparłam. – A co?
– Wyobrażasz sobie, że kilka tygodni temu zostali aresztowani w jednym z włoskich miasteczek?! Za przemyt narkotyków. Zanim wyszło, że to była pomyłka karabinierów, lokalny sędzia dał zgodę na siedem dni tymczasowego aresztu. Trzeciego dnia oboje zmarli.
– Dlaczego? – spytałam zaskoczona.
– W kantynie była potrawa z ryby, okazało się, nieświeżej. Wszyscy na posterunku się pochorowali, ale tylko oni oboje zmarli. Wyobrażasz to sobie?
Kiedy opowiadałam o tym mężowi, stwierdziłam, że to wyjątkowo interesujący zbieg okoliczności, ale nic więcej. Nie skomentował. Dwa lata później wróciliśmy do Polski na stałe. Życie toczyło się swoim trybem. Praca, wychowanie córki, dom. Działka pod miastem.
Tamtego dnia jechaliśmy na urodziny mojej kuzynki, która mieszkała na osiedlu po drugiej stronie miasta. Prowadził jak zwykle Antek, bo strasznie denerwowało go, kiedy nie on siedział za kierownicą. Jakby nikomu innemu nie ufał. Przypadłość kierowców zawodowych, jak przypuszczam. Ja błądziłam myślami gdzieś daleko.
Nagle mąż gwałtownie zahamował. Usłyszałam, jak hamulce wyciem protestują do spółki z oponami, auto zatańczyło na drodze i stanęło. Gdyby nie pasy, pewnie co najmniej wybiłabym sobie zęby o kokpit.
– Na miłość boską! – krzyknęłam. – Co to było? Pies? Sarna?
Wyjrzałam przez boczne okno, tylną szybę, ale niczego nie ujrzałam. Popatrzyłam na męża. I przeraziłam się. Siedział nieruchomy, blady, na skórze policzków perlił się pot.
– Antoś, masz atak serca? Czy co?
Popatrzył na mnie. Po chwili trupia bladość ustąpiła.
– Coś mi się przywidziało – wymamrotał. – Nieważne.
Przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył dalej. Cały wieczór był dziwny, jakby odległy, choć starał się brać udział w rozmowach towarzyskich. Jednak widziałam, że zupełnie nie ma ochoty na zabawę, więc po trzech godzinach odtrąbiłam powrót. Był mi wdzięczny. Kiedy wróciliśmy do domu, pchnęłam go na kanapę i powiedziałam:
– Mów.
Antek jest dużym, silnym mężczyzną, który właściwie niczego się nie boi. Jako młody człowiek służył w wojsku. Niechętnie opowiadał o tamtym rozdziale swojego życia, bo wciąż na samą myśl o jednym z podoficerów dostawał mdłości. Mały, nędzny psychopata uczynił z życia piekło wielu żołnierzom. W końcu kilku z nich go dopadło, Antek był tego pewien.
– Przyśnił mi się ze dwa tygodnie temu, kiedy byłaś u matki – powiedział mąż. – Przemknął we śnie. Nie wiem, co robił, wiem tylko, że był. Obudziłem się wtedy i pomyślałem, że mózg jest głupi. I znów zasnąłem – popatrzył na mnie ciężkim wzrokiem, a ja nagle dodałam dwa do dwóch. Pokręciłam głową w sprzeciwie, ale Antek był bezlitosny. – Dzisiaj stał na przystanku.
– Wydawało ci się.
– Oczywiście, że mi się wydawało – żachnął się mąż. – Przecież łajdak nie żyje. Ale widziałem go tak wyraźnie, jakby naprawdę stał na tym pieprzonym chodniku. W swoim cholernym mundurze.
– Wydawało ci się – powtórzyłam.
Tego wieczora już więcej o tym nie rozmawialiśmy, ale to nie znaczy, że problem zniknął. Leżeliśmy w nocy obok siebie, udając sen, kiedy powiedziałam: – Nie wierzę w to.
– A jeśli? – w głosie mojego męża wyczułam niepewność. Rodzący się lęk.
Nie wierzyłam w takie rzeczy. Mogłam przedstawić Antkowi setki argumentów przeciw astrologii, szamanizmowi, przeczuciu śmierci, jakiemuś inteligentnemu przeznaczeniu. A poza tym, kochałam mój dom z ogródkiem, moje stacjonarne życie. Nie chciałam go zmieniać. Nie byłam już młoda i elastyczna. Ale w oczach mojego męża widziałam strach. Też starał się uznać opowieść Francuzów za bajkę, a ich śmierć za zbieg okoliczności, ale choć mózg mówił „bzdura”, serce szeptało: uciekaj.
Nie wiem, w co naprawdę wierzę. Ale wiem, że kocham męża, kocham własny spokój i poczucie, że nie popełniłam błędu. Nie chcę ryzykować, że Fala nas dogoni, gdy zatrzymamy się w miejscu. Dlatego od kilku lat przemierzamy kraj i Europę, nigdzie się nie zatrzymując na dłużej niż dwa dni.
Julianna, 46 lat