Reklama

Gdyby kilka lat temu ktoś spytał mnie, czy wierzę w przeznaczenie, powiedziałabym, że to coś nierealnego, czym nie warto zawracać sobie głowy. Gdyby bowiem było inaczej, należałoby również zacząć wierzyć w krasnoludki. Dziś myślę nieco inaczej.

Reklama

Moja mama całe życie toczyła boje z ojcem, który miał tylko jedną życiową ambicję: wędkowanie. Do pracy chodził, bo musiał, ale potem – fru, i już go w domu nie było. Kiedyś nawet spytałam go, w jaki sposób między jednym połowem a drugim udało mu się „zrobić” taką rezolutną panienkę jak ja. Owo pytanie oczywiście zadałam na rybach. Ojciec zamiast odpowiedzieć, położył tylko palec na ustach, gdyż właśnie nęcił sandacza. No i minutę później wyciągnął dorodną sztukę. Chwilę potem mój spławik poszedł pod wodę i po krótkiej walce ja też mogłam pochwalić się pokaźną zdobyczą. W efekcie pytanie uleciało w nieistnienie i nie doczekało się odpowiedzi. A ja zaraziłam się pasją ojca. Łowiłam w szkole średniej, na studiach, i w każdej wolnej chwili po pracy.

– Nie możesz wiecznie chodzić z ojcem na ryby – biadoliła mama. – Jak tak dalej pójdzie, to zamiast bawić wnuki, będę musiała założyć sklep z rybami. Idź do kawiarni z koleżankami. Wyrwij się na dyskotekę. Poznaj kogoś miłego.

Za każdym razem odpowiadałam, że może… kiedyś… niedługo, a na razie nie mogę, bo jestem umówiona na ryby.

Czułam, że może to być największa przygoda mojego życia

Tamtego lata wygrałam w zawodach wędkarskich wyjazd na norweskie łowiska. Podskórnie czułam, że może to być największa przygoda mojego życia. I się nie pomyliłam. Po przybyciu na miejsce mieliśmy zamieszkać w jednym z portowych hotelików i przez trzy dni pływać kutrem. Cały dzień z wędką w ręku, gdy morska bryza uderza o burty. Ech, czy może być w życiu coś bardziej pięknego?

Zobacz także

Po przylocie na miejsce odkryłam, że równie interesujący jest pewien przystojny brunet. Wpadł mi w oko już pierwszego dnia. Wiedziałam tylko, że jest z Polski i ma na imię Andrzej. Resztą jakoś nie miałam czasu się zainteresować, skupiona na odpowiednim doborze przynęt, wędzisk oraz zastanawianiu się nad odpowiednim przekrojem żyłek i innych ważnych przy wędkowaniu spraw. Ja i Andrzej byliśmy w dwóch różnych grupach i łowiliśmy na dwóch różnych kutrach. Trzy dni minęły jak cudowny sen i znów trzeba było wracać do rzeczywistości.

Chłopak mi się podobał, ale wkrótce się rozstaniemy…

Ostatniego dnia usiedliśmy obok siebie w autokarze, który wiózł nas na lotnisko.

– Do jakiego miasta lecisz? – spytał Andrzej.

– Do Warszawy.

– To tak jak ja – ucieszył się. – Niezłą rybę wczoraj wyciągnęłaś.

I rozmowa popłynęła. Spławiki, zanęty, co lepsze – metoda bolońska czy angielska, warunki wędkowania, głupie prawa, anegdoty. Nie ukrywam, że nigdy dotąd nie czułam się tak dobrze w towarzystwie „spodni”, nie licząc, rzecz jasna, mojego kochanego taty. Kiedy samolot zaczął przygotowywać się do lądowania, nagle zrobiło mi się smutno. Chłopak bardzo mi się podobał, ale wkrótce się rozstaniemy. Zajrzałam w głąb siebie. Niestety, jeśli on nie zaprosi mnie na wspólne wędkowanie, ja z siebie czegoś takiego nie wydobędę. Ale wtedy pewnie nigdy już go nie zobaczę… Może zapytam, gdzie łowi i kiedyś, niby przypadkiem, tam zajrzę.

Sześć razy otwierałam usta, żeby spytać. Ale potem tylko wzdychałam i na tym się kończyło. Kiedy wylądowaliśmy, Andrzej nieśmiało wymruczał pytanie:

– Dokąd jedziesz? Znaczy, do jakiej dzielnicy?

– Sadyba.

Kiedy rok później Andrzej prowadził mnie do ołtarza

Uśmiechnął się:

– To tak jak ja. Może weźmiemy jedną taksówkę, będzie taniej.

– Jasne! – serce biło mi radośnie.

Wsiedliśmy do samochodu. Andrzej spojrzał na mnie.

– Ciebie pierwszą odwieziemy. Jaka ulica?

– Marsylska.

– To tam gdzie ja… – popatrzył zaskoczony. – Poproszę na Marsylską dwadzieścia osiem.

Po skórze przebiegł mi dreszcz.

– Dwadzieścia osiem? Skąd wiesz, że tam mieszkam?

– To ja tam mieszkam!

Wkrótce okazało się, że mieszkaliśmy w tym samym jedenastopiętrowcu, klatka obok klatki. Chodziliśmy do tej samej podstawówki, zdaliśmy w tym samym czasie na ten sam uniwerek, mieliśmy tę samą pasję – i nigdy dotąd się nie spotkaliśmy. Zetknął nas ze sobą dopiero wyjazd na ryby do Norwegii. Czy to nie dziwne?

Kiedy wysiedliśmy, Andrzej wziął głęboki oddech i spytał, czy nie umówiłabym się z nim jutro na kawę. Oczywiście, by omówić błędy, które popełniliśmy przy łowieniu na kutrze.

– Ma się rozumieć – kiwnęłam głową.

Reklama

Kiedy rok później Andrzej prowadził mnie do ołtarza, stwierdziłam w duchu, że co jak co, ale przeznaczenie, a zatem i krasnoludki, na pewno istnieją.

Reklama
Reklama
Reklama