„Nie wierzyłam w żadne słowo tej wróżki i to był błąd. Gorący romans dosłownie spadł mi z nieba”
„– Nie bój się. To, co da ci szczęście, odbierze ci też szczęście. Ale nie martw się, wróci do ciebie. Dokładniej… przyleci na skrzydłach – dodała, uśmiechając się nieznacznie. – Teraz muszę już iść – wstała i odeszła lekkim, niemal tanecznym krokiem. Siedziałam oszołomiona. Co tu się właśnie stało? Co ja usłyszałam? Przepowiednię? I co, mam się bać? Mówiła, żeby nie… No pewnie, że nie! Kto by wierzył we wróżby? W dzisiejszych czasach?”
- Justyna, 29 lat
Gdy ktoś mnie pyta, jak poznałam swojego męża, uśmiecham się i odpowiadam, że normalnie, czyli przez przypadek, jak większość par. Ale to nieprawda. Nasze spotkanie było zapisane w gwiazdach, jednak mało komu to zdradzam, bo to nasza słodka tajemnica. Nie chcę, by nasz romantyczny sekret był tematem żartów, kpin czy rodzinnych anegdot opowiadanych przy byle okazji. To by mu odjęło magii.
Wszystko się zaczęło, gdy jako studentka wybrałam się z koleżankami na wakacje objazdowe. W niedzielę w jednej z miejscowości odbywał się odpust – taki z kramami, siłaczami, watą cukrową, pierścionkami z niebieskim oczkiem. Nie zabrakło też wróżki. „Madame Zinaida przepowiada przyszłość” głosił napis przy wejściu do jej namiotu. Zajrzałyśmy do środka. Czarnowłosa kobieta w egzotycznym turbanie, w powłóczystej pstrokatej szacie, obwieszona brzęczącą biżuterią pochylała się nad rozłożoną talią podniszczonych kart. Dziewczyny od razu ustawiły się w kolejce po przepowiednię, ale mnie zniechęciła jarmarczna pozłota. Wolałam wybrać się na spacer.
Zawędrowałam nad rzeczkę. Ładnie tam było. Wierzby pochylały się nad lustrem wody, mocząc w falach witki. Ważki tańczyły swój balet. Wróble kąpały się w ciepłym piasku. Zeszłam nad sam brzeg, chcąc usiąść na zwalonym pniu drzewa, i dopiero wtedy zauważyłam, że siedziała tam już jakaś kobieta. Uśmiechnęła się przyjaźnie i wskazała mi miejsce obok siebie.
– Odpocznij. Jesteś z daleka – to nie zabrzmiało jak pytanie.
Spojrzałam na nią zaciekawiona. Wtedy wydała mi się stara, ale dzisiaj myślę, że nie miała więcej niż pięćdziesiąt parę lat. Wyglądała zwyczajnie, nie wyróżniła się niczym szczególnym, poza jednym – była dla mnie obcą osobą, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało, choć zwykle odczuwam skrępowanie w towarzystwie nieznajomych.
– Dziękuję, chętnie – odparłam i usiadłam obok. – Mam na imię Justyna, jestem tu na wakacjach.
– Zinaida – nieznacznie skłoniła głowę.
– Ale… – zdumiałam się – przecież madame Zinaida siedzi teraz w namiocie przy rynku i wróży moim koleżankom. Sama widziałam…
– Eee… – kobieta lekceważąco machnęła ręką – tam siedzi moja asystentka. W sam raz nadaje się do opowiadania tych bzdur o wielkiej miłości, księciu z bajki, dozgonnym szczęściu, dużych pieniądzach i dalekich podróżach. Czyli o tym, czego ludzie chcą słuchać – cicho westchnęła. – Bo tak naprawdę przychodzą i płacą za iluzję, za obietnicę, że wszystko będzie dobrze…
– Czyli wróżki to oszustki? – obruszyłam się odruchowo na tak jawny szwindel.
– To nie tak – zaprzeczyła. – Po prostu większość ludzi wcale nie chce poznać swojej przyszłości. Niby chcą wiedzieć, co ich czeka, ale boją się prawdy. Bo może być niemiła. Dlatego jej nie mówię. No, w każdym razie nie każdemu…
– A pani faktycznie wie, co wydarzy się w przyszłości? Potrafi pani zobaczyć, jakie będzie czyjeś życie? – patrzyłam na nią z ironicznym niedowierzaniem.
– Raczej zerknąć, niż zobaczyć. I nie całe życie. Wyczuwam pewne kluczowe zdarzenia, momenty zwrotne. I nie u wszystkich – zastrzegła. – Karty czy magiczne kule to tylko gadżety, tworzą atmosferę. Najważniejsza jest aura unosząca się wokół danej osoby. Jedni mają silną aurę, inni słabą. – Zmierzyła mnie uważnym spojrzeniem. – Ty masz bardzo wyraźną aurę, więc w twoje życie mogę zerknąć i bez trudu widzę, że w niedalekiej przyszłości czekają cię silne zawirowania.
– Co to oznacza? – przestraszyłam się. – Powie mi pani?
– Nie bój się. To, co da ci szczęście, odbierze ci też szczęście. Ale nie martw się, wróci do ciebie. Dokładniej… przyleci na skrzydłach – dodała, uśmiechając się nieznacznie. – Teraz muszę już iść – wstała i odeszła lekkim, niemal tanecznym krokiem.
Siedziałam oszołomiona. Co tu się właśnie stało? Co ja usłyszałam? Przepowiednię? I co, mam się bać? Mówiła, żeby nie… No pewnie, że nie! Kto by wierzył we wróżby? W dzisiejszych czasach?
Gdy madame Zinaida odeszła, czar prysł, podobnie jak wiara w jej ewentualny talent do zerkania w przyszłość.
– Nie ma się czym przejmować – mruknęłam na głos do ważek, do wierzb i do wróbli. – Ot, lokalny koloryt, wakacyjna anegdota do opowiadania przy piwie.
Letnie spotkanie szybko zbladło wraz z innymi wspomnieniami
Ale jakoś nikomu o niej nie opowiadałam, jakby sama opowieść nie chciała być snuta. Nawet koleżankom, gdy jedna przez drugą chwaliły się swoimi „szczęśliwymi” wróżbami, nie zdradziłam, że zamiast madame Zinaidy ową pomyślną przyszłość przepowiadała im z czapki asystentka wróżki.
Wakacje się skończyły, wróciłam na studia, a letnie spotkanie na rzeką bladło wraz z innymi wspomnieniami.
Pewnego dnia na uczelnianej tablicy ogłoszeń zobaczyłam ulotkę o kursie żeglarskim. Nieoczekiwanie dla samej siebie zapisałam się, a potem ochoczo chłonęłam tajniki żeglowania. Radość z kursu potęgował fakt, że spotkałam na nim fantastycznego chłopaka. Zakochałam się niemal od pierwszego wejrzenia. Był instruktorem i zarażał innych swoją pasją, mnie oczywiście też. Na szczęście zainteresowanie okazało się obustronne i wkrótce zostaliśmy parą.
Po skończeniu kursu uzyskałam stopień żeglarza. Wojtek miał patent kapitana, ale nigdy nie traktował mnie z góry. Byliśmy raczej jak uczeń i mistrz, ale tylko w żeglarstwie. Gdy zamieszkaliśmy razem, równo dzieliliśmy się obowiązkami. A w wolnych chwilach snuliśmy plany o dalekim rejsie. Na razie poprzestawaliśmy na krótkich wypadach po jeziorach, ale marzyły nam się rejsy po morzach i oceanach. Wspólne, bo Wojtek już kilka razy wypływał w rejsy dalekomorskie i gdy mi o nich opowiadał, niemal czułam sól w powietrzu i bujanie morskich fal pod stopami…
Niespodziewanie mój ukochany dostał atrakcyjną propozycję odstawienia czyjegoś jachtu do Norwegii.
– To tylko parę dni, a płacą niezłą kasę – tłumaczył mi. – Moglibyśmy tę forsę przeznaczyć na wyjazd do Włoch, a stamtąd ruszyć na włóczęgę po Morzu Śródziemnym „jachtostopem” – kusił.
– Nie chce, żebyś płynął sam – marudziłam. – Weź mnie ze sobą.
– Sorry, mała, ale załoga jest już skompletowana, brakuje im tylko kapitana. No, uśmiechnij się, głowa do góry. Latem będziesz sobie żeglować do woli. Obiecuję!
Nie dotrzymał słowa. Jacht, którym płynął mój kapitan, zatonął, a on wraz z nim… Kiedy się o tym dowiedziałam, nagle przypomniałam sobie przepowiednię Zinaidy: „to, co da ci szczęście, odbierze ci szczęście”. To prawda. Świat stracił kolory, a życie cały urok. Pasję też straciłam wraz z Wojtkiem, bo bez niego nie chciałam żeglować, nie potrafiłam. Resztką silnej woli mobilizowałam się, aby chodzić na wykłady, choć najchętniej zostałabym w domu i spała. Bo jak nie spałam, to tęskniłam, rozpamiętując dobre chwile. Unikałam ludzi, pocieszycieli, imprez. To już wolałam być sam na sam ze swoimi wspomnieniami. Nie wiem, jakim cudem udało mi się ukończyć kolejny rok studiów. Ale kiedy nadeszły wakacje, odpuściłam sobie zupełnie. Nie musiałam się już mobilizować do większego wysiłku, więc tego nie robiłam. Czasem tylko zwlekałam się z kanapy, najchętniej już po zachodzie słońca, i przemykałam do pobliskiego sklepiku po coś do jedzenia. Większość czasu spędzałam, leżąc, słuchając mrocznej muzyki i płacząc po utraconym szczęściu.
Po mojej kuchni latała niebieska papuga z żółtym ogonem!
Z tego marazmu wyrwał mnie któregoś dnia straszny harmider dochodzący z kuchni. Niechętnie wstałam, aby sprawdzić, co się dzieje. Ku swojemu bezbrzeżnemu zdumieniu odkryłam, że po kuchni lata… papuga! Niebieska z żółtym ogonem. Nie wiedziałam, co to za gatunek. Żako, kakadu…? Na pewno nie była to papużka falista. Musiała komuś uciec z klatki i wleciała do mnie przez otwarte okno. I co ja miałam z nią teraz zrobić? – zastanawiałam się. Wygonić na dwór? Ptaki ją zadziobią. Trzymać w domu? Ale jak? Gdzie?
Na początek zamknęłam okno i bezradnie obserwowałam, jak papuga tłucze się przerażona po mojej kuchni. W końcu się zmęczyła i przysiadła na jednej z szafek. Nalałam wody do miseczki i dumałam, co dalej powinnam robić. W końcu wypisałam kilkanaście kartek z wiadomością, że przybłąkała się papuga, niezdarnie narysowałam na nich wizerunek ptaszyska, a potem pozamykawszy wszystkie okna, uzbrojona w nożyczki i taśmę klejącą, ruszyłam w osiedle, by rozwieszać komunikat po blokach i klatkach. Wracając, wstąpiłam do sklepu zoologicznego i kupiłam paczkę pokarmu dla papug.
Przez kilka następnych godzin modliłam się, aby właściciel szybko się znalazł, bo życie z ptaszyskiem okazało się nie lada wyzwaniem. Latało toto wszędzie i wszędzie brudziło – kupami, piórami i rozdziobanymi ziarenkami. Na dokładkę śmierdziało, a przynajmniej mnie zapach papugi nie zachwycał. Na razie zamknęłam ją w łazience, uznawszy, że tam poczyni najmniej szkód.
A jak nikt się po nią zgłosi? Może przyleciała z innego osiedla? I zgaduj-zgadula z którego! Jak nikt po nią nie przyjdzie, chyba będę musiała kupić jej jakąś klatkę. Chryste, ale się wpakowałam! Trzeba było pogonić ptaszysko, wyrzucałam sobie niewczesny sentyment.
Moje ponure rozważania przerwał dzwonek do drzwi. W nagłym przypływie nadziei skoczyłam do przedpokoju i wyjrzałam na klatkę. Stojący za progiem młody mężczyzna uśmiechał się sympatycznie.
– Przepraszam – odezwał się przyjemnym, głębokim głosem. – Czy to u pani jest Kubuś?
– Jaki znowu Kubuś? – poczułam rozczarowanie, że nie przyszedł po papugę. – Nie ma tu żadnego Kubusia. A swoją drogą mógłby pan lepiej pilnować dzieciaka, zamiast szukać go po sąsiadach – pouczyłam go, dając upust swojej frustracji.
– Przepraszam, ale Kubuś nie jest moim dzieckiem.
– Tym gorzej. Zgubienie cudzego dziecka… – urwałam kolejną połajankę, bo mężczyzna wyciągnął przed siebie rękę, w której trzymał kartkę z moim ogłoszeniem.
– Przepraszam – to ciągłe przepraszanie zaczęło mnie bawić, było na swój sposób urocze. – Kubuś to moja papuga. A ja jestem Kajetan. Nie żaden pan.
– Aha. No to okej. Wejdź, proszę. Ja mam na imię Justyna, a Kubuś siedzi zamknięty w łazience. Sorry, dostał areszt, bo demolował mi mieszkanie. Wynajmowane przez moich starszych, więc demolka jest zabroniona.
– A to łobuz! – w śmiechu Kajetana zabrzmiała olbrzymia ulga. – Wyleciał, kiedy moja siostra niebacznie zostawiła otwarte okno, i chyba nie umiał wrócić. Mogę go zabrać?
– W każdej chwili. Tylko nie wiem jak…bez klatki. – Mówiąc to, zaprowadziłam swojego gościa do łazienki. Przed otwarciem drzwi zawahałam się.
– Spokojnie. Będzie dobrze. Nie ucieknie – zapewnił mnie.
Faktycznie, ptaszysko na widok Kajetana zachrypiało rozpaczliwie i sfrunęło z suszarki, na której rezydowało. Usiadło mężczyźnie na ramieniu i chrapliwym głosem coś mu tam po swojemu gadało. On gładził pieszczotliwie nastroszone piórka i też coś mruczał. Scena była wzruszająca. Poczułam się zbędna, więc cichutko wycofałam się do pokoju. Po chwili zjawili się tam Kajetan z Kubą.
– Nie wiem, jak mam ci dziękować – uśmiechnął się do mnie tak promiennie, że skuwający mnie wewnętrzny lód począł topnieć. – Gdyby nie ty…
– Nic takiego nie zrobiłam. Nie mam pojęcia o papugach – wzruszyłam ramionami. – Po prostu pozwoliłam mu zostać, dałam wody i coś do jedzenia.
Kajetan błyskawicznie skorzystał z okazji.
– Pozwolisz, że w ramach rewanżu i podziękowań zaproszę cię jutro na kolację. Bo dziś chyba oboje mamy już dość wrażeń.
– Nie musisz mi jakoś specjalnie dziękować – znowu wzruszyłam ramionami, sama nie wiedząc, czy chcę się dać zaprosić na tę dziękczynną randkę, czy nie.
– Nie muszę, ale bardzo chcę – kolejny uśmiech stopiłby lodowiec i zdecydował za mnie. – Więc do jutra. Przyjdę po ciebie o osiemnastej.
– Okej – zgodziłam się. – Do jutra.
Papuga oderwała mnie od legowiska na kanapie, a świadomość, że się umówiłam, kazała mi zadbać o moją lekceważoną od miesięcy powierzchowność.
Efekty starań były więcej niż zadowalające, bo Kajetan aż zaniemówił, kiedy nazajutrz otworzyłam mu drzwi.
– To… to ty? – wydukał wreszcie. – Czy twoja piękna siostra bliźniaczka, która chowała się ostatnio w szafie? – gapił się na mnie tak, że aż spiekłam raczka.
– Oj, przepraszam, nie chciałem cię obrazić, po prostu… – uśmiechnął się pięknie – wyglądasz zupełnie inaczej niż wczoraj.
Czyli wczoraj wyglądałam koszmarnie. Zero makijażu, brudne włosy, spocona od ganiania za papugą, w starym, złachanym dresie. Normalnie księżniczka barłogu. Kajetan naprawdę musiał być mi bardzo wdzięczny, skoro odważył się zaprosić na kolację taką abnegatkę. Popatrzyłam na niego z podziwem i budzącym się zainteresowaniem…
Podczas naszej dziękczynnej randki i następnych odkrywałam u Kajtka kolejne cechy godne podziwu. Poczucie humoru. Wewnętrzny spokój. Umiejętność słuchania. Swada, gdy sam coś opowiadał. Inteligentna empatia. Chyba tym ostatecznie podbił moje serce – idealnie wyczuwał moje nastroje i umiejętnie je rozładowywał. Żartem, pocałunkiem, uściskiem, ironią, uśmiechem. Nie był nachalny, ale zawsze wiedział, kiedy go potrzebuję i w jakiej roli.
A potrzebowałam go coraz częściej. Jego obecności, czułości, bliskości. Często bywaliśmy u siebie lub wychodziliśmy gdzieś razem. Stawał mi się coraz bliższy, coraz bardziej… kochany. Od wdzięczności do miłości. Od sympatii do zakochania. Widać tak też można. Uczucie nie musi być jak grom z jasnego nieba, może rodzić się powoli.
Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło, w oczach zakręciły się łzy
Tamtego dnia zaprosił mnie do siebie, ale był jakiś spięty. Jakby chciał mi coś powiedzieć i nie wiedział jak.
Wystraszyłam się. Moje serce waliło jak szalone. Spociły mi się dłonie, które ściskałam nerwowo. Nie wiem, czego się bałam, bo przecież nie tego, że mnie rzuci, chociaż nigdy nic nie wiadomo, ale się bałam. Latająca swobodnie po mieszkaniu papuga nic sobie nie robiła z naelektryzowanej emocjami atmosfery między nami. Kubuś oswoił się już ze mną na tyle, że czasem przysiadał na mojej ręce. Tak było i tym razem…
Przycupnął na moim przedramieniu i dziobkiem postukał w moje splecione dłonie. Gdy je otworzyłam i odwróciłam wnętrzem do góry, położył mi na prawej dłoni pierścionek.
Poderwałam głowę i spojrzałam na Kajtka.
Wpatrywał się we mnie intensywnie.
Przełknęłam ślinę.
On też.
– Wyjdziesz za mnie?
Kiwnęłam głową, bo nie byłam w stanie odpowiedzieć. Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło, w oczach zakręciły się łzy. Pierwszy raz w życiu popłakałam się ze szczęścia. Szczęście przyleci na skrzydłach…I przyleciało. Minęło tyle lat. Kubuś mieszka z nami w dużym domu, ma własną wolierę i wcale nie wybiera się do papuziego raju, a my wciąż jesteśmy mu z Kajtkiem wdzięczni za to, że nas ze sobą poznał i zeswatał.