„Nie wierzyłam, że dziadek czuwa nad nami po śmierci, dopóki nie uległam wypadkowi. Czuję, że to on mnie uratował”
„Od kiedy dziadek zmarł, babcia zrobiła się bardzo religijna. Twierdziła, że dziadek regularnie jej się śni, dając rady i wskazówki, jak powinna żyć, i ostrzegając przed różnymi niebezpieczeństwami”.
- Olga, 26 lat
Nigdy nie byłam specjalnie religijna. Moja rodzina zresztą też. Owszem, chodziliśmy w niedzielę do kościoła, bo tak wypadało, bo sąsiedzi też szli, ale jak woleliśmy wycieczkę za miasto zamiast mszy, to dylematu nie było. Wraz z całą klasą poszłam do pierwszej komunii, bo wiadomo, wtedy inna opcja byłaby nie do pomyślenia.
Dzieci uczęszczały na katechezę, przygotowywały się do komunii i cześć. Byłabym odszczepieńcem, postępując inaczej. Trudno, by dziewięciolatka świadomie podejmowała taką decyzję. Poza tym chciałam mieć swoje święto, dostać prezenty… Przy bierzmowaniu objawiło się już kilku buntowników, ale stanowili wyjątek. A potem dorosłam i odważyłam się przyznać przed sobą, że nie jestem specjalnie wierząca. Babcia bardzo na tym ubolewała.
Od kiedy dziadek zmarł na zawał, babcia zrobiła się bardzo religijna. Twierdziła, że dziadek regularnie jej się śni, dając rady i wskazówki, jak powinna żyć, i ostrzegając przed różnymi niebezpieczeństwami.
– Gdyby nie on, zatrułabym się czadem jak amen w pacierzu!
Babcia ufała znakom
Któregoś dnia babunia zmieniła swój codzienny rytuał. Zwykle wychodziła z domu dopiero po trzynastej, a tego pamiętnego dnia wyszła niemal bladym świtem, zaraz po otwarciu piekarni. Czemu? Bo dziadek jej się przyśnił i kazał tak zrobić. Kwadrans później rozległ się u babci alarm i sąsiedzi wezwali odpowiednie służby. Okazało się, że kuchenka się rozszczelniła i babcia rzeczywiście mogłaby zatruć się czadem. Dla staruszki był to koronny dowód na to, że życie pozagrobowe istnieje. Dziadek siedzi gdzieś na chmurce w Niebie i obserwuje ją z góry. Stamtąd lepiej widać, więc może ją zawczasu ostrzec. Takie myślenie.
Zobacz także
Podśmiewywałam się z tej wiary babci i jej wyobrażeń rodem z kreskówki dla dzieci. Uważałam, że życie kończy się wraz z ustaniem pracy mózgu. Mózg umarł, nie ma szans na przytomną myśl, nie ma człowieka. Utwierdziło mnie w tym przekonaniu studiowanie biotechnologii. Tam nie było miejsca na sentymentalne czy straszne historie – o duchach, głosach z zaświatów czy miłości pokonującej śmierć. Krótka piłka, zerojedynkowa sytuacja, jest życie albo go nie ma. I już. Tak sądziłam aż do tamtego dnia.
Chwila, która zmieniła wszystko
Nie pamiętam chwili wypadku. Ból pojawił się nagle, jakby ktoś ukłuł mnie igłą. Delikatne szczypnięcie, ułamek sekundy później obejmujące całe ciało i… czerń. Nic więcej. A potem… Zobaczyłam siebie, leżącą na ulicy, wokół mnie stało kilka osób. Ktoś krzyczał, ktoś gdzieś dzwonił. Nie słyszałam słów, bo wszystko zagłuszał dziwny dźwięk z pogranicza pisku. W ogóle czułam się, jakbym była zawieszona w jakiejś wacie, która skutecznie blokowała wszystko, co do mnie docierało. Patrzyłam na swoje ciało, na strużkę krwi wypływającą mi z ust, na nogę i rękę ułożone pod dziwnym kątem… Nie czułam bólu. Nie czułam nic. Nie byłam przerażona, nie miotałam się, prosząc o ratunek, o zrobienie czegokolwiek… Po chwili pojawiła się karetka, ratownicy zaczęli coś robić, z tą drugą, cielesną mną, leżącą przed samochodem, na asfalcie, a potem poczułam, jak wciąga mnie odkurzacz. Dosłownie.
– Auuu… – jęknęłam ze skargą.
Ból sprawiał, że w mojej głowie rozbłyskiwały czerwone fajerwerki. Cierpienie było tak wszechogarniające i przenikające, że miałam ochotę wrzeszczeć, tyle że brakowało mi sił. Mogłam jedynie czuć.
– Budzi się, budzi się… – mówił ktoś obok mnie.
Nie usłyszałam nic więcej, znów pochłonęła mnie czerń. I znów patrzyłam na siebie z góry, jakby przyklejona do sufitu karetki, obserwując bez emocji to, co się działo. I tak w kółko. Wciągało mnie niczym do odkurzacza, ogarniał mnie potworny ból, próbowałam otworzyć oczy, jęczeć, krzyczeć, dać znać, że ja tu do cholery konam z bólu, widziałam jakieś światła nade sobą, słyszałam ludzi kręcących się wokół mnie. A potem znowu zapadałam się w ciemność i beznamiętnie patrzyłam na wszystko z góry. W końcu trafiliśmy – ja i moje ciało – do sali operacyjnej. Lekarze i pielęgniarki krzątali się nad moją nagą powłoką. Rozcinali, zszywali, naprawiali, przekładali to, co się przemieściło, i składali połamane kości. Nie czułam przeraźliwego bólu, tylko błogi spokój. Żadnych wątpliwości, rozterek. Nie bałam się, nie tęskniłam, nie pragnęłam niczego.
– To jeszcze nie twój czas – usłyszałam za plecami znajomy męski głos.
Obejrzałam się.
– Dziadek…
Był jedyną znaną mi osobą, która umarła. Nie byłam wystraszona, po prostu stwierdziłam fakt.
– Oczywiście, że ja. A któż by inny, pchełko? To ja czuwam nad wami, żeby wszystko szło wam w miarę gładko – nie patrzył na mnie, tylko na tę w dole, tę na sali operacyjnej.
– Czyli po śmierci rzeczywiście coś jest? – spytałam. Ocknęło się we mnie jakieś uczucie. Chciałam wiedzieć.
– Och, ciekawość ci została. Najlepszy dowód, że nie możesz do mnie dołączyć. Zawracaj. Każdy ma swój czas, twój jeszcze nie nadszedł.
– A to…?
– Pomiędzy. Jesteś w Pomiędzy. Tamta kobieta uważała, nie gapiła się w telefon, nie rozmawiała, jechała z przepisową prędkością, ty też nie popełniłaś błędu. To przypadek, że opona pękła i kobieta straciła panowanie nad kierownicą. To nie powinno się zdarzyć.
– Skoro nie teraz, to kiedy?
– Jak umrzesz, to się dowiesz. Ci, co znają datę swojej śmierci, wcale nie są szczęśliwsi. Próbują walczyć z przeznaczeniem, zamiast się z nim pogodzić. Taka wiedza to przekleństwo.
– Powiedz mi chociaż, czy pilnowałeś babci, żeby się nie zatruła czadem?
– Wracaj, już – uśmiechnął się lekko.
– Będziesz na mnie patrzył? Będziesz mnie strzegł?
Nie doczekałam się już odpowiedzi.
A może to był sen?
Znów wessał mnie niebiański odkurzacz, ale tym razem było inaczej. O wiele bardziej intensywnie, jakby coś mnie dodatkowo przemieliło. Koszmarne wrażenie. Z trudem rozkleiłam ciężkie powieki i otworzyłam oczy. Nade mną pochylała się pielęgniarka.
– Auuu… – poskarżyłam się, a ona pogłaskała mnie po ramieniu.
– No już, już, zaraz podepnę kroplówki przeciwbólowe. Przeszła pani operację po wypadku samochodowym. Złamane ręka, noga, dwa żebra i pęknięta miednica. Trochę pan doktor miał roboty z cerowaniem pani w środku, ale wszystko powinno być dobrze. Zagoi się. Choć mam nadzieję, że za tydzień nie bierze pani ślubu, bo do wesela to się jednak nie wygoi… – paplała.
Ja chciałam zostać sama, w ciszy, i pomyśleć, jak tylko przeciwbólowe zaczną działać. Starałam się skupić nad tym, co przeżyłam, zanim obudzono mnie po operacji? Co to było? Czy mój mózg, będąc na krawędzi życia, stworzył scenariusz z zasłyszanych kiedyś informacji, powielając relacje ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną? Czy to… działo się naprawdę? Faktycznie trafiłam do Pomiędzy i rozmawiałam z dziadkiem?
Rodzina nie twierdzi, że kłamię. Uważają jednak, że to sprawka mózgu, który wciąż działał i tworzył spektakl wyłącznie na mój użytek, podczas gdy serce się zatrzymywało i trzeba mnie było reanimować. Może zapamiętałam fragmenty rozmów ratowników, gdy na chwilę wracałam do pełnej bólu przytomności i podświadomie coś rejestrowałam? Może. Nie zamierzam ich przekonywać, choć ja wolę wersję z dziadkiem i możliwością wędrowania duszy. To daje mi pociechę.
– A nie mówiłam - stwierdziła babcia. Tylko ona mi uwierzyła, że dziadek mnie ochronił przed najgorszym.