Reklama

Tak naprawdę to nie wiem, czy miałam w życiu pecha, czy szczęście? Prawie wszystko, czego pragnęłam, los podsuwał mi jak na tacy. Kiedy coś mi nie wychodziło, to zazwyczaj wkrótce okazywało się, że tak jest nawet lepiej.

Reklama

Zamarzyły mi się studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Znajomi i rodzina pukali się w czoło.

– Magda – próbowali przemówić mi do rozumu – tam jest ośmiu kandydatów na jedno miejsce!

– No to będę jedną z tej ósemki – odpowiadałam buńczucznie, chociaż w głębi serca bałam się tak dużej konkurencji.

Stopnie na moim świadectwie maturalnym raczej nie należały do najlepszych. Moja wiedza też miała spore luki. Kuzynka, studentka historii, pomogła mi je wypełnić, chociaż na początku miała spore wątpliwości, czy można tak duże braki nadrobić w tak krótkim czasie. Nie wiem, czy ona okazała się genialną nauczycielką, czy ja wyjątkowo pojętną uczennicą, ale udało się. Na egzaminie wstępnym dostałam piątkę z historii. Reszta też poszła świetnie i w efekcie znalazłam swoje nazwisko na liście przyjętych na pierwszy rok prawa i administracji. Takich szczęśliwców było ponad 400.

Zobacz także

– Pierwszy rok jest testem – usłyszeliśmy już na początku. – Dostaliście szansę, ale tylko części z was uda się ją wykorzystać. Po sesji letniej zostanie niewiele ponad połowa – opiekunka roku przedstawiła nam czarną wizję, powołując się na wieloletnie doświadczenie.

Nie dam się tak łatwo stąd wyrzucić!

Życie studenckie pochłonęło mnie całkowicie. Cudem zdałam egzaminy w zimowej sesji. Nie chcąc nadużywać przychylności losu, do letniej postanowiłam się solidnie przygotować. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. Już na pierwszym egzaminie z prawa rzymskiego mój los został przypieczętowany. Profesor pomylił indeksy i zamiast koleżance, wstawił lufę mnie. Na nic zdały się moje błagania o poprawę błędu. Byłam zdruzgotana. Na wydziale mówiło się, że jak ktoś dostaje pierwszą dwóję, to kolejni egzaminatorzy na pewno dostawią kolejne. No i poległam. Rzeczywiście odsiew był duży. Z grona studentów, wraz ze mną, odpadła ponad setka pechowców.

Dwa dni rozpaczałam. Potem wzięłam się w garść i postanowiłam zdawać na prawo jeszcze raz. To było spore wyzwanie, bo do egzaminów wstępnych zostało tylko kilka dni. Może się to wydać nieprawdopodobne, ale znowu zostałam przyjęta. Tym razem nie dałam się już wyrzucić i skończyłam studia w terminie.

Kiedy pojawiłam się w domu z dyplomem magistra prawa, rodzice pękali z dumy.

– No, córcia – zaczął ojciec – dobrze się spisałaś. Jak tak, to ja ci załatwię pracę w naszym urzędzie gminy. Już rozmawiałem z wujkiem Władkiem. A wiesz, że on w gminie dużo może…

– Dobrze, tato – zgodziłam się potulnie – ale może porozmawiamy o tym po wakacjach, bo teraz chciałabym wyjechać ze znajomymi nad morze.

– No, daj dziewczynie odpocząć – włączyła się mama. – Niech się nacieszy wolnym.

– Dobra, dobra… – zaczął ugodowo ojciec – Tylko że trzeba kuć żelazo póki gorące. Władek obiecał, jak byliśmy u niego na imieninach, to trzeba korzystać – tłumaczył.

Ta rozmowa stawała się dla mnie krępująca, bo tak po prawdzie, to nie byłam zadowolona z planów rodziców. Marzyło mi się zostanie w Warszawie, ciekawa praca, a nie dożywotnia wegetacja na urzędniczym stołku w małej gminie na Podlasiu.

Moje rozmyślania przerwało pukanie do drzwi.

– Matka, a kogo tam do nas niesie? – zapytał bez sensu ojciec, bo skąd mama mogła wiedzieć.

– Gość w dom, Bóg w dom – usłyszałam radosne powitanie. – Chodź, no chodź Maciuś – szczebiotała moja rodzicielka.

No tak, tego mogłam się spodziewać. Ulubieniec całej rodziny, syn sąsiadów, od zawsze był uważany za mojego potencjalnego narzeczonego. Fakt, że spędziliśmy razem dzieciństwo i poszliśmy razem na studniówkę, uznawany był powszechnie za przypieczętowanie naszego związku. Ale my byliśmy tylko przyjaciółmi. Niestety, o tym wiedzieliśmy tylko my. Nasi rodzice postrzegali to zupełnie inaczej.

– Cześć, pani magister – zażartował na powitanie.

– Ciągle jeszcze mam na imię Magdalena – udawałam naburmuszoną.

– Chodź, coś ci pokażę – ciągnął mnie za rękę z błyskiem w oczach.

Przed domem stał nowiutki granatowy Polonez.

– Zapraszam do karocy – błaznował Maciek, otwierając mi drzwi od strony pasażera.

– Powodzi ci się, skoro stać cię na nowe auto – zdziwiłam się.

– Kochana, warsztat prosperuje jak ta lala – śmiał się, wyraźnie dumny i z samochodu, i powodzenia w biznesie. – Jeszcze rok, dwa i wystawię sobie najładniejszy dom w okolicy. A ty co zamierzasz? Podobno masz już załatwioną pracę w gminie.

– Jeszcze zobaczymy – powiedziałam enigmatycznie. – Na razie mam ostatnie wakacje i chcę wyjechać nad morze.

Maciek obwiózł mnie po okolicy. Trochę się tu ostatnio zmieniło. Było jakoś tak czyściej i nowocześniej. Ale to i tak nie to samo, co Warszawa

Dwa dni później siedziałam już w pociągu do Kołobrzegu. Nie przepadam za morzem, wolałabym pojechać nad jeziora, ale zostałam przegłosowana. Wszyscy znajomi byli podekscytowani wyprawą, więc atmosfera w pociągu była rozrywkowa. Znalazł się oczywiście ktoś z gitarą i impreza się rozkręcała.

Marzyłam o pływaniu w jeziorze – proszę bardzo!

Chyba jednak mam szczęście. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że w morzu są sinice i kąpiel jest absolutnie zabroniona.

– No i co my teraz zrobimy? – zmartwiła się Agatka, która zawsze musi się czymś martwić. – Będziemy się smażyć na plaży i tylko patrzeć na wodę?

– Słuchajcie – zaczął Jarek – ja tu byłem kilka lat temu i pamiętam, że parę kilometrów od Kołobrzegu jest cudne jezioro. Może tam się przeniesiemy? Co wy na to?

Nie było sprzeciwów i zaczęliśmy szukać tego cudnego jeziora. Dzięki miejscowej ludności w końcu znaleźliśmy drogę. Rzeczywiście, miejsce było super.

Trzeba było przejść kilkadziesiąt metrów przez las, a tuż za nim rozciągała się polana dochodząca aż do jeziora. Kąpielisko było strzeżone i nawet znalazła się drewniana budka, która robiła za sklepik i bar jednocześnie.

Słońce, jezioro – czegóż trzeba więcej. Kocham pływać, więc prawie nie wychodziłam na brzeg.

– Jak tak ciągle będziesz siedzieć w wodzie, to zamienisz się w kaczkę – usłyszałam z pomostu.

– Wolałabym w pięknego łabędzia – odkrzyknęłam.

Pod słońce nie było widać, z kim rozmawiam. Podpłynęłam bliżej, przesłoniłam dłonią oczy i spojrzałam w stronę pomostu, ale mojego rozmówcy już nie było.

Owinęłam się ręcznikiem i wolnym krokiem zmierzałam w stronę naszych rozstawionych na skraju lasu namiotów.

– O, jest czwarty do brydża – ucieszyli się na mój widok.

Nie dane nam jednak było pograć w karty.

– Cześć – usłyszeliśmy wesołe powitanie.

Rudzielec zbliżał się do nas i zachowywał się tak, jakbyśmy się znali.

– Rozbiliśmy się obok – wskazał na namioty po drugiej stronie polany. – Dziś chcemy zrobić powitalne ognisko. Przyłączycie się?

– Jasne, czemu nie – propozycja przypadła nam do gustu.

Okazało się, że nasi biwakowi sąsiedzi to mieszana grupa warszawsko-krakowska.

Kiedy przyszliśmy, ognisko już płonęło, a obok, na aluminiowych tackach, leżały ponacinane kiełbaski. My przynieśliśmy piwo.

Podczas wzajemnej prezentacji jeden z chłopaków podszedł do mnie i uważnie się przyglądał.

– Znamy się? – zapytałam.

– Jeszcze nie. Adam jestem – odpowiedział z uśmiechem.

– To co mi się tak przyglądasz?

– Sprawdzam, czy już zamieniłaś się w łabędzia – mówił ledwo powstrzymując śmiech.

A więc to był ten gość z pomostu.

– Waham się – odpowiedziałam z udana powagą. – Nie wiem, czy jednak ta kaczka nie byłaby lepsza.

Pozostałe dni spędziliśmy razem. Adam starał się towarzyszyć mi na każdym kroku. Doskonale się rozumieliśmy, mieliśmy podobne poczucie humoru. Chyba się nawet trochę w sobie zakochaliśmy. Na pożegnalnym ognisku wymieniliśmy się telefonami i umówiliśmy na spotkanie w Warszawie.

Oni wyjechali wczesnym popołudniem. My mieliśmy bilety na pociąg następnego dnia. Wieczorem rozszalała się burza. Wszystko przemokło. Kiedy rano rozwieszałam do suszenia swoje rzeczy, w kieszeni ociekającej wodą bluzy znalazłam kawałek kompletnie zmoczonego papieru. Z zapisanego na niej numeru telefonu Adama zostały tylko dwie środkowe cyfry. Resztę rozmył deszcz.

Po powrocie do Warszawy czekałam niecierpliwie na telefon, ale bez skutku. Pomyślałam w końcu, że Adam widocznie potraktował naszą znajomość jako wakacyjny romans i pewnie już o mnie zapomniał. „Może i dobrze, że nie mam jego telefonu, bo dzwoniąc tylko bym się wygłupiła” – uznałam.

Trochę mi się poprawił humor, kiedy koleżanka odezwała się z propozycją pracy. Nic wielkiego. Jakieś biuro prawne w kolejowej służbie zdrowia. W sumie okazała się to całkiem niezła fucha. Dobra jak na początek pensja, sympatyczni ludzie… Dodatkowym atutem było to, że jako „kolejarz” dostałam bezpłatne przejazdy pociągami, i to nawet pierwszą klasą!

Moja szefowa była sporo starsza ode mnie, tak raczej w wieku mojej mamy, ale bardzo zadbana i elegancka. Tylko jakaś taka smutna. Kiedyś zapytałam koleżankę, co ona taka drętwa.

– Daj spokój. Ty wiesz, jaki ona ma kłopot… – powiedziała szeptem. – Jej syn wracał z kolegami samochodem z wakacji i mieli wypadek. To już ponad miesiąc, a on ciągle jest w szpitalu.

– Przykro mi – powiedziałam, żeby zakończyć rozmowę na temat, który ani mnie nie dotyczył, ani nie był wart roztrząsania.

Dwa dni później szefowa wezwała mnie do siebie.

– Pani Magdo – zaczęła trochę niepewnie – mam do pani ogromną prośbę. Za chwilę mam ważne spotkanie, a jak najszybciej powinnam zawieźć dokumenty do szpitala. Czy mogłabym panią prosić o dostarczenie ich w moim imieniu?

– Oczywiście, nie ma sprawy – wyciągnęłam rękę po kopertę.

– Mój syn tam leży – powiedziała, jakby tłumacząc się z prywatnej prośby, którą miałam załatwić w godzinach służbowych. – Te dokumenty są bardzo ważne.

– Oczywiście, pani dyrektor, zaraz je zawiozę – zapewniłam. – Tylko, który to szpital?

– Och, ale jestem roztrzepana – uśmiechnęła się smutno i podała mi adres.

A jednak spotkaliśmy się z Adamem ponownie

Kiedy dotarłam na miejsce, poczułam się kompletnie zagubiona. Moloch z dziesiątkami korytarzy, przejść i setkami pokojów sprawiał wrażenie labiryntu nie do pokonania. Wreszcie udało mi się dotrzeć na ortopedię. Nawet dość szybko znalazłam doktora Ostrowskiego, któremu miałam wręczyć te ważne dokumenty.

– Pani jest z rodziny? – zapytał, spoglądając na mnie znad zsuniętych na koniec nosa okularów.

– Nie, jestem znajomą mamy tego chłopaka – powiedziałam. – Ona nie mogła teraz przyjść, bo ma bardzo ważne spotkanie w pracy, to moja szefowa – jakoś zaplątałam się w wyjaśnieniach.

– Dobrze, dobrze… – mruknął, przeglądając przyniesione przeze mnie dokumenty. – Jak pani chce, to może pani do niego zajrzeć, jest w sali numer pięć – dodał, jakby nie słyszał moich wyjaśnień.

„Nie wiem, po co mam odwiedzać jakiegoś obcego chłopaka” – myślałam. „Ale z drugiej strony, skoro już tu jestem”…

Sala znajdowała się na końcu korytarza. Zajrzałam przez uchylone drzwi. Jedno łóżko było puste, na drugim leżał chłopak z nogą i ręką na wyciągu. Chyba spał, bo głowę miał odwróconą w stronę okna i nie poruszał się. Już chciałam się wycofać, kiedy odwrócił głowę i… zamarłam. To był Adam!

– Magda?! – upewnił się. – Jak mnie tu znalazłaś?

Rzadko mi się zdarza, bym zapomniała języka w gębie, ale tym razem kompletnie odjęło mi mowę.

– Myślałem, że cię już nigdy nie zobaczę – mówił Adam, kiedy wreszcie do niego podeszłam i usiadłam na brzegu łóżka.

– W tym wypadku straciłem portfel, w którym miałem twój numer telefonu. Dobrze, że ty miałaś mój. Pewnie mama odebrała i powiedziała ci, co się stało. Tylko dlaczego nie zadzwoniłaś wcześniej?

– W ogóle nie zadzwoniłam, bo deszcz rozmył mi kartkę z twoim numerem – spojrzałam na niego bezradnie. – Czekałam na twój telefon, a w końcu uznałam, że po prostu o mnie zapomniałeś.

Nawet nie wiem, kiedy minęły prawie dwie godziny. Dopiero pielęgniarka przerwała nasze wzajemne tłumaczenia.

Adam wyszedł ze szpitala dwa tygodnie później. Rehabilitacja zajęła kolejne miesiące. Tuż przed Bożym Narodzeniem zapytał mnie, czy zechcę być jego żoną.

– No wreszcie – westchnęłam, wznosząc oczy do nieba. – Już myślałam, że mnie o to nie poprosisz.

– Zrobiłbym to wcześniej – zapewnił – ale bałem się, że nie zechcesz takiego popsutego faceta.

– Całe szczęście, że już cię jakoś poskładali…

Moi rodzice wyprawili nam takie wesele, że jeszcze dziś, po latach, wielu gości je wspomina. Maciek był moim drużbą. Wujek Władek jeszcze podczas wesela nie tracił nadziei na to, że zatrudnię się w urzędzie gminy.

– Dla tego twojego też się coś znajdzie – kusił.

Reklama

Nie skorzystaliśmy z propozycji. Oboje mieszkamy i pracujemy w Warszawie. Dokładnie tak, jak zawsze chciałam.

Reklama
Reklama
Reklama