Reklama

On jeden jeszcze trzymał się na nogach, za co dziękowałem Opatrzności, bo sam bym długo nie pociągnął. Prawie nie wychodziliśmy ze szpitala, zastępując chorych kolegów, dwojąc się i trojąc, żeby mali pacjenci nie ucierpieli z powodu nagłego pomoru wśród personelu, którego zresztą byli bezpośrednią przyczyną.

Reklama

Usiadłem przy biurku, żeby uzupełnić karty chorób, ale byłem tak zmęczony, że dwoiło mi się przed oczami. Z portretu zawieszonego na honorowym miejscu patrzył na mnie niewzruszenie założyciel szpitala, doktor Franciszek. „Ty się nigdy nie poddawałeś, prawda?” – pomyślałem i zabrałem się do pracy.

Od dzieciństwa wiedziałem, że będę lekarzem

Nad moją głową od urodzenia gromadziły się czarne chmury. Łańcuch feralnych zdarzeń rozpoczęła przyjaciółka babci, Halszka, stając nad moim łóżeczkiem i świdrując wścibskimi oczami niemowlę, którym wówczas byłem.

Cherlawe to dziecko, chorowite będzie – zaczęła z satysfakcją tym większą, że sama nie miała wnuków.

Przerwała jej babcia, jak na nią bardzo obcesowo, przeganiając przyjaciółkę z pokoju. Halszka przestała pojawiać się w naszym domu, a babcia na wspomnienie byłej koleżanki mówiła:

– To głupia kobieta, że też wcześniej tego nie zauważyłam.

W dzieciństwie przechodziłem wszystkie możliwe choroby, te popularne i te całkiem zapomniane. A także trudne do rozpoznania, jak przedziwne wysypki, które mogły, ale nie musiały, być szkarlatyną. Chorowałem z przytupem – wysoką gorączką i nietypowymi objawami, testując cierpliwość rodziny i umiejętności lekarzy, którzy coś tam wpisywali w moją książeczkę zdrowia. Tak naprawdę nikt nie wiedział, jakie choroby zakaźne przeszedłem. Można było stawiać w ciemno, że wszystkie.

Dorosłem, zmężniałem i nabrałem odporności

Kiedy miotałem się po łóżku wstrząsany dreszczami, babcia nieodmiennie zasiadała do odmawiania różańca. Bała się o mnie, pamiętając ponurą przepowiednię Halszki. Rodzice nie przeżywali takich dylematów, ufali doktorowi Karolowi, znakomitemu pediatrze, który przychodził do nas tak często, że był traktowany niemal jak domownik.

– No, kawalerze, a co tym razem? – wołał od drzwi. – Rośnie mi kolega po fachu – mawiał doktor.

– A to niby dlaczego? – spytała kiedyś mama.

Będzie niezniszczalny. Wyobraża sobie pani, z jakimi zarazkami musi stykać się lekarz w pracy? Wciąż jest narażony na ataki bakterii i wirusów, potrzebna jest bariera ochronna. A ten mały uparł się wyprodukować w dzieciństwie wszystkie przeciwciała świata. Jeszcze nie skończył dziesięciu lat, a już mu niestraszne ospa, świnka, różyczka i szkarlatyna. Nie wspominając o trzydniowej gorączce niemowląt, której wszyscy tu obecni nigdy nie zapomną.

Mama i babcia przytaknęły doktorowi, wspominając chwile grozy, kiedy wydawało się, że nieodwołalnie powiększę grono aniołków. W ten sposób zostałem naznaczony. Od dzieciństwa wiedziałem, że będę lekarzem, to było oczywiste.

Doktor żartował, mówiąc o mojej przyszłej odporności na zarazki. Nie zanosiło się na to. Byłem tak słaby i wyniszczony chorobami, że kiedy zaraziłem się grypą, zamiast nudzić się w łóżku uprzykrzając życie rodzinie, zafundowałem im horror. Rtęć w termometrze podjechała tak wysoko, że dalej nie było już skali. Straciłem przytomność i dostałem drgawek, więc przetransportowano mnie do szpitala na sygnale.

Długo walczyłem z wirusem. Przez ten czas poznałem oddział dziecięcy na wylot i poczułem się tam jak w domu. A może nawet lepiej, bo miałem do dyspozycji fajne zabawki: stetoskop doktora Karola i plastikowe buteleczki po zastrzykach. Byłem dzieckiem o dziwnych gustach.

– On jest jak kandydat na Dalajlamę – śmiał się doktor. – Zaproponujcie mu zestaw przedmiotów do zabawy, a bezbłędnie wybierze należące do lekarza. Jest reinkarnacją dobrego doktora, ja wam mówię.

Grypa była ostatnią szarżą na moje zdrowie. Od kiedy wyzdrowiałem, choroby omijały mnie szerokim łukiem. Może naprawdę nabrałem odporności? Już w liceum byłem jedynym uczniem o stuprocentowej frekwencji. Nie imały się mnie przeziębienia, nawet grypa żołądkowa, która dała kilka dni wolnego każdemu w naszej klasie, mnie zostawiła w spokoju. Rodzice się cieszyli, ja nie. Każdy by chciał czasem zostać w domu.

Skończyłem medycynę, potem specjalizowałem się w chorobach dziecięcych

Pracowałem w różnych miejscach, aby w końcu zakotwiczyć jako ordynator oddziału, na którym leczyłem się jako dziecko. Miałem wrażenie, że wróciłem do domu. W moim gabinecie wisiał portret starego doktora, społecznika i twórcy szpitala, zwanego „żelaznym Franciszkiem”, człowieka który potrafił nieugięcie dążyć do celu. Nie zwracałem na niego uwagi aż do chwili, kiedy na moim oddziale zaczął się kryzys.

Wtedy nabrałem obyczaju rozmawiania z portretem. Każdy ma swoje dziwactwa, mnie pomagało rzucenie kilku słów w stronę doktora Franciszka. Świnkę musiał przynieść któryś z nowych pacjentów. Natychmiast odizolowaliśmy chorych, którzy nudzili się, zabijając czas grą na tabletach. Zapalenie ślinianek u dzieci ma dość łagodny przebieg.

Kiedy myślałem, że sytuacja jest opanowana, choroba dopadła doktor Hannę, a potem jeszcze czterech lekarzy. To zadziwiające, jak wielu dorosłych ludzi nigdy nie przeszło dziecięcych zakażeń. Koledzy wylądowali w szpitalu zakaźnym, gdzie próbowano postawić ich na nogi, walcząc z wysoką gorączką i zespołem bardzo nieprzyjemnych objawów.

Kilka dni potem zachorowała większość pielęgniarek i zaczął się Armagedon. Biegaliśmy z doktorem Pawłem od łóżka do łóżka, starając się zastąpić brakujący personel, wyglądało na to, że sytuacja szybko się nie poprawi. Poprosiłem co prawda o czasowe zastępstwa, ale okazało się, że kandydaci albo nie przeszli świnki, albo tego nie pamiętali. Jeden obiecał zapytać mamę. Zrezygnowałem z jego kandydatury i postanowiłem, że sobie z Pawłem jakoś poradzimy.

Czułem, że ten przedwojenny przedmiot należy do mnie!

Po pewnym czasie sytuacja się poprawiła, znalazłem lekarzy i mogliśmy wreszcie odpocząć. Zanim poszedłem do domu, zajrzałem jeszcze do doktor Hanny.

– Cześć Niezniszczalny – powitała mnie wesoło, zamykając laptop.

– Widzę, że dochodzisz do zdrowia – ucieszyłem się.

– Byle świnka mnie nie pokona, chociaż przyznam, że niewiele brakowało. Teraz jest lepiej, więc korzystam z wolnego czasu – wskazała laptop. – Czytałam właśnie o doktorze Franciszku. Wiesz, że on też miał zwyczaj zaglądać do pacjentów przed wyjściem do domu? Zupełnie jak ty.

– To nic szczególnego, wielu lekarzy tak robi.

– Kolekcjonował też stare narzędzia chirurgiczne.

– Coś mi chcesz udowodnić?

– Tylko to, że jest między wami sporo podobieństw. Ordynujesz na jego oddziale…

– Haniu, chyba wróciła ci gorączka, bo majaczysz – powiedziałem.

Zaśmiała się i puściła do mnie oko.

– Nie chcesz słuchać, to nie. Chciałabym jednak, żeby takie rzeczy się zdarzały. Niektórzy ludzie powinni wracać, bo są niezastąpieni.

Naczytałaś się o reinkarnacji. Nie jestem Franciszkiem, uwierz mi.

– Oczywiście. Są różnice. On był nazywany „Żelaznym”, a ty „Niezniszczalnym” – mruknęła.

– Idę do domu, muszę w końcu odespać, bo aż taki silny jak myślisz nie jestem – skierowałem się do wyjścia, zamykając dyskusję.

– On też był autorytarny – dobiegło mnie z daleka.

Uśmiechnąłem się. Ta Hanna! Dobrze, że nie widziała, jak rozmawiam z portretem Franciszka, dopiero miałaby używanie. Moi lekarze kolejno wracali na oddział, stopniowo sytuacja się normowała. „Świnkę mamy z głowy. Czekamy na ospę wietrzną” – dowcipkowano w pokoju lekarskim. Nie lubiłem tych żartów, jeszcze nie zapomniałem, co tu się działo. Koledzy postanowili odwdzięczyć się Pawłowi i mnie przemyślanymi prezentami. Ja dostałem długą, nieforemną paczuszkę.

– Co to? – spytałem jak głupi.

– Otwórz, to zobaczysz – zaśmiała się Hanna.

Oczy błyszczały jej podejrzanie, byłem pełen obaw. Co ona znowu wymyśliła? Rozdarłem ozdobny papier i wyciągnąłem z niego wspaniały, przedwojenny stetoskop, kolekcjonerską perełkę. Wziąłem go do ręki z uczuciem zaspokojonej tęsknoty. Był mój, brakowało mi go. Nieodłączna część lekarskiego ekwipunku.

Jak mogłem się bez niego tak długo obywać?

– Ale masz minę! Podoba ci się? – spytała Hanna.

Nie musiałem odpowiadać.

– Wiesz, skąd go wzięłam? Odkupiłam od rodziny doktora Franciszka. To jego stetoskop.

Reklama

Milczałem, ściskając w ręku prezent. Nawet jeśli tak jest, to co z tego? Są ludzie, którzy powinni do nas wracać.

Reklama
Reklama
Reklama