Reklama

Dawno skończyły się dla mnie czasy biegania w terenie po słupach, przeglądu transformatorów i kontroli skrzynek rozdzielczych. Siedziałem teraz w biurze i zajmowałem się rozwojem rejonów energetycznych. A tu – niespodzianka: mam ruszyć w teren na kontrolę na jakimś zadupiu. Wściekły, a nawet urażony, poszedłem do szefa.

Reklama

– Dobrze, że jesteś, Karol – dyrektor Adam B. wskazał fotel. – Sądząc po minie, widzę, że już wiesz… – zaśmiał się. – Nie martw się, nie jesteś zdegradowany. Jedziesz tam ze względu na swoją wiedzę i doświadczenie. Przejrzyj to szybko – podał mi niebieską teczkę.

Szybko zajrzałem do skoroszytu: raporty, sprawozdania, awarie. Rzuciło mi się w oczy słowo „anomalie”, ale uznałem, że autora raportów poniosła wena.

– Wgryź się w to, Karol – szef nie przewidywał protestów. – Wiem, że na rubieżach pracują czasem różni ludzie, ale ten jest akurat przytomny. Ponadto – instrumenty nie kłamią. No i ufam temu K. Rzetelny i sumienny fachowiec. Ponadto robi piękne zdjęcia przyrody. Zabierz tę teczkę i w drogę!

Zielony brzydal z wyłupiastymi reflektorami

Wieczór okazał się fascynujący. Przeglądałem dokumenty i byłem pod wrażeniem. Raporty sporządził ktoś inteligentny. Zauważone wcześniej sformułowania „anomalia” miały pełne uzasadnienie. Piotr K. wykazywał dziwne odstępstwa od normy.

Zobacz także

– Kury nie znoszą jaj i rodzą się cielęta z dwiema głowami? – mruczałem pod nosem ze śmiechem.

Ale kierownictwo niepokoił fakt, że w okolicy tzw. „Diabelskiego dołu”, aparatura kontrolna zachowywała się bardzo dziwnie: zamiast wskazywać normalny albo zwiększony pobór energii, pokazywała absolutny brak zużycia prądu. Ba! Mało tego: prądu w sieci przybywało! Skandal!

Piotr K. czekał na mnie przy przystanku PKS na kompletnym odludziu. „To niemożliwe, żeby w XXI wieku były takie miejsca…” – zżymałem się, ale sytuacja mnie bawiła. Była po prostu tak nieprawdopodobna i absurdalna. No i cieszyłem się, że znowu zobaczę tereny, które przemierzałem kiedyś podczas obozów wędrownych.

– K., Piotr K. – zaśmiał się opalony mężczyzna i wyciągnął dłoń. – My to się chyba znamy… – przymrużył oko.

Przez głowę przelatywały mi obrazy sprzed lat i nagle mózg włączył stop-klatkę. Jasne. Piotrek K.! Był na tym samym roku tylko w innej grupie.

– No pewnie! – zawołałem. – Pupilek profesora W.! Że też od razu nie skojarzyłem nazwiska…

– A ja cię od razu skojarzyłem – śmiał się mój gospodarz. – No bo ilu może być w tym kraju Karolów W., na dodatek energetyków? I jeszcze z taką gębą… – K. ryczał ze śmiechu, a ja razem z nim.

– No to dokąd? – zakręciłem się w miejscu, kiedy obaj wyrównaliśmy już oddech.

– Do mnie. Mam aż nadto miejsca dla dwóch. To niedaleko. A po drodze pokażę ci „Diabelski dół”. Chodźmy, samochód jest tam.

Piotr wskazał ręką kierunek. W bocznej drodze stał zaparkowany zielony brzydal z wyłupiastymi reflektorami – najprawdziwszy GAZ 67 z brezentowym dachem. Cmoknąłem z zachwytem.

– Cacko! I ciągle jeździ?

– Do tutejszej roboty idealny. Doprowadziłem go do stanu używalności i dbam o niego, więc jeździ.

– Cóż, radziecka myśl techniczna – zaśmiałem się. – Dasz poprowadzić?

– Wykluczone! – K. mrugnął okiem i rzucił mi kluczyki.

Szczęśliwy jak dziecko pędziłem 50 km/h i żałowałem, że tak krótko.

Bo nie pije, nie pali i nie przeklina

Dom K. wyglądał, jak klasyczna chatka z piernika. Przez lata obrósł winoroślą i świetnie się krył wśród żywotników i sosen. Proste wyposażenie domu idealnie pasowało do jego gospodarza: tak musiał mieszkać prawdziwy „twardziel”. Twardziel umiał gotować. Na kolację zjedliśmy wspaniały gulasz z dużą ilością grzybów. Za deser służyło domowe wino. Siedzieliśmy w ogródku za domem, ciesząc się widokiem lekko pofalowanych pól, łąk i ciemnozielonych lasów, ale na stole z grubych desek wylądował także laptop.

– Widziałem twoje zdjęcia w sieci. Masz oko jak Chełmoński… – zagadnąłem gospodarza.

– Dzięki, lubię fotografować i chyba umiem… – Piotr nie udawał skromnisia. – Ale chcę ci pokazać coś, czego nie pokazuję w internecie, a po co tu przyjechałeś – otworzył komputer i przysunął się tak, żebyśmy obaj widzieli ekran. – Na początek kilka słów wstępu, żebyś miał o czym myśleć w nocy i nie zadawał jutro setek pytań – zaśmiał się. – Gotowy?

Przytaknąłem. Piotr przywołał na ekran fotografię letniego krajobrazu. Lekkie zafalowanie terenu, piękna ukwiecona łąka, lazurowe niebo z białymi obłoczkami.

– To jest właśnie „Diabelski dół” – pokazał palcem nieckę w środku obrazka. – Na jego skraju, o tu… – wskazał niewielki ciemny punkt. – Mieszka niejaki Borys. Nikt nie wie, czy i jakie ma nazwisko i skąd się wziął w tej chacie. Pewnego dnia, latem 2012 roku ogromna burza szalała nad okolicą. Chyba cztery godziny trwała. A kiedy się skończyła, w starej chacie był już on i jest do dziś. Nikomu nie wadzi, czasem sprzedaje grzyby, przetwory z leśnych owoców, zioła. Nie integruje się, do kościoła nie chodzi, nawet do sklepu rzadko zagląda. Właściwie samowystarczalny jest. „Miastowy” mówią na niego.

– „Miastowy”? – zdziwiłem się. – A to niby dlaczego? Przecież żyje jak pustelnik…

– Tak go nazwali tutejsi. Bo przybysz, bo w czystych butach chodzi, bo zawsze ogolony, bo nie pije i nie pali, nie przeklina. Drwina taka, ale się przyjęło.

Można z nim pogadać? – spytałem.

– Można próbować. Jutro. A teraz popatrz na te fotografie – Piotr lepiej ustawił laptopa. – Zbierało się na burzę, więc ustawiłem statyw z aparatem pod parasolem, włączyłem interwałometr na 5 sekund i czekałem w aucie na widowisko na niebie. Zwróć uwagę na chatynkę „Miastowego”.

Wpatrywałem się w ekran. Zdjęcia zmieniały się, ale obraz pozostawał ten sam. Niebo było prawie czarne, ale nad lasem co pewien czas chmury jaśniały lub pojawiał się biały zygzak. Zdjęcia pozbawione dźwięku wyglądały jak przesuwające się kadry niemego filmu, a przez to sprawiały jeszcze bardziej złowieszcze wrażenie. Patrzyłem na ten spektakl dzikiej siły i nieokiełznanej energii i w ogromnym napięciu czekałem na jakąś puentę. I nagle całe niebo rozjaśniło wyjątkowo silne wyładowanie. Cały teren „Diabelskiego dołu” wyglądał przez dłuższą chwilę jak sine zdjęcie rentgenowskie, a potem zapanowała na niebie i ziemi atramentowa ciemność, jakby burzę ktoś wyłączył. Wtedy na skraju wielkiej niecki rozbłysło maleńkie światełko. To były okna chaty „Miastowego”. Obrazy jeszcze przez około minuty zmieniały się aż wreszcie w chacie również zapadła ciemność.

Piotr Kolicki wcisnął w laptopie pauzę.

– I co ty na to, Karolu? – spytał.

– Widowisko świetne, ale kompletnie nie rozumiem, o co chodzi z tym rozświetlonym domkiem „Miastowego”.

– I słusznie. Ja też nie rozumiem. Może wyjaśni nam to gospodarz chatki.

– A właściwie to dlaczego on cały czas siedzi po ciemku i dopiero włączył światło, kiedy skończyła się burza?

– Tego tym bardziej nie rozumiem. Zwłaszcza że dom „Miastowego” nie jest podłączony do energetycznej sieci…

Spojrzałem na Kolickiego ze zdumieniem i przerażeniem. Myślałem, że może żartuje, ale on był śmiertelnie poważny.

Ludzie boją się nieznanego

Da stacji przekaźnikowych i transformatorowni dotarliśmy bez problemów. Sprawdziłem kłódki, plomby, zegary, szafki, wszystko co zawsze powinno być zamknięte – było w porządku. Spisałem zapisy liczników i pozamykałem szafki. Piotr przyglądał mi się w milczeniu i nie grymasił, choć mógłby. W końcu przyjechałem tu podważać jego rzetelność.

– Nie gniewaj się, wiesz, że to nie moja decyzja i nie o ciebie chodzi – powiedziałem, gdy wracaliśmy do samochodu. – Będę musiał potem wysmarować raport, z którego nic nie wyniknie…

– Nie gniewam się, Karol. Sam nie bardzo wiem, co o tym wszystkim myśleć – Piotr był wyjątkowo poważny. – Czasem myślę, że możemy sobie wcisnąć w buty całą naszą wiedzę, ale i tak trudno będzie uwierzyć w to, co widzimy. Tu bardziej przydaliby się Mulder i Scully z Archiwum X, a nie dyplomowani inżynierowie energetycy.

Myślałem, że znowu zaczął żartować, ale nawet się nie uśmiechnął.

– To co mi pokazałeś, to rzeczywiście trudne do wyjaśnienia zjawisko – powiedziałem.

– A wiesz, że mam takich filmów jedenaście? Ale siedzę tu już od sześciu lat i przyzwyczaiłem się do tych anomalii. One nikomu nie szkodzą, zresztą zaraz sam zobaczysz…

Ruszyliśmy. Do „Diabelskiego dołu” mieliśmy dojechać za kwadrans. Stara ruska terenówka była godna podziwu: przebijała się przez piach, błoto, a nawet falujące bagienne łąki. Piotr znał tu każdą ścieżkę, a jednak od czasu do czasu klął pod nosem i ostro pracował kierownicą, bo samochodem solidnie telepało.

– Stąd to już piechotą – Kolicki zaparkował samochód w kępie świerków na pagórku. – Zobacz, to miejsce jest jak raj. Zwierzęta i ptaki, motyle – wszystkie garną się tu, niczego się nie bojąc. O tam, widzisz, lis drepcze obok czajek, a te wcale nie uciekają. Jak w arce Noego… Niepojęte! Dlatego często zasadzam się tu z aparatem.

– No to dlaczego nazwano tę sielankę „Diabelskim dołem”?

– Bo tu zawsze podczas burzy pioruny walą jak wściekłe. Widziałeś na zdjęciach.

A bywa, że wszędzie wokół już po wszystkim, a tu się kotłuje jak w piekle. Wiesz, jacy są ludzie – boją się nieznanego…

Piotr wyjął z auta statyw, zamontował na nim duży aparat z długim obiektywem, który wycelował w stronę chaty. Podłączył do kamery czarne pudełeczko z ekranikiem i coś przy nim pomajstrował.

– Możemy iść – powiedział. – Aparat będzie robił zdjęcia co 10 sekund, na pewno złapie coś ciekawego.

– Nie boisz się zostawiać bez opieki tak kosztownego sprzętu? – zdumiałem się.

K. zaśmiał się.

– Rozejrzyj się, kto tu przyjdzie. Wiewiórki, bocian czy może polne myszy? Chodź…

Ruszyliśmy ścieżynką biegnącą skrajem lasu i ogromnej łąki. Rzeczywiście – to było magiczne miejsce. Nie pamiętałem już jak pachnie las i łąka, jak brzęczą owady i przekrzykują się ptaki. Miałem ochotę położyć się w wysokiej trawie i gapić w niebo…
Z rozmarzenia wyrwał mnie głos Piotra.

– Witaj „Miastowy”! Wszystko w porządku? Nic nie potrzebujesz? – niepostrzeżenie dla mnie doszliśmy do ogrodzonej drewnianym płotkiem chałupy. K. podawał rękę niewysokiemu, ostrzyżonemu na zero i gładko ogolonemu mężczyźnie o wyjątkowo dużych oczach.

Facet uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową. Wetknął K. błękitny kwiatek w kieszonkę jego bluzy, zrobił z dłoni daszek i spojrzał w rozpalone słońcem niebo.

– Idźcie – powiedział cicho, ale dobitnie. – Będzie wielka burza. Idźcie.

Odwrócił się i powoli wszedł do swojego domku. Piotr dał mi znak, żeby wracać.

– Nie był rozmowny… – mruknąłem, a K. tylko rozłożył z uśmiechem ręce.

– Burza… – szepnął i pokazał palcem błękitne niebo.

Obaj parsknęliśmy śmiechem.

Żywioł trzymał nas pod drzewem

Jednak po kilku minutach zaczęło się robić ciemno. Ucichły ptaki i owady, pojawiły się pierwsze podmuchy wiatru pachnącego deszczem. Gdy spojrzeliśmy na siebie, rozległ się pierwszy grzmot. Nie widzieliśmy błyskawicy, ale piorun musiał uderzyć niedaleko, wydając charakterystyczny trzask. Wyszliśmy spomiędzy drzew na łąkę. Zapadł mrok, a podmuchy wiatru miotały trawą. Nad naszymi głowami granatowe chmury kłębiły się, piętrzyły i przenikały jak krople farb wpuszczonych do wody. Piotr pokazał ręką las, ale zanim tam dotarliśmy gigantyczna błyskawica z potwornym hukiem uderzyła w sam środek „Diabelskiego dołu”. Sekundę później z czarnego nieba lunęły strugi wody.

Wpadliśmy między drzewa. Wybraliśmy potężny dąb, przycupnęliśmy pod jego pniem, ale mimo gęstego listowia woda lała się na nas jak z prysznica. Koszulki i płócienne spodnie po chwili można było wyżymać. Trzy kwadranse żywioł trzymał nas pod drzewem, aż wreszcie deszcz powoli ustawał.

– Ruszamy – zakomenderował K. – Lepiej nie będzie…

Chlupocząc butami w miękkim podłożu, parliśmy w stronę samochodu. Trwało to okropnie długo, ale wreszcie stanęliśmy na skraju lasu. I wtedy, jakby na zakończenie widowiska w „Diabelski dół” trzasnął różowy piorun. Aż przykucnęliśmy. Ale to był koniec burzy. Nagle przestało padać i ucichł wiatr. Tylko czarne chmury ciągle zakrywały niebo. Piotr podszedł do statywu i kiwając głową, zabrał go wraz z aparatem do samochodu.

– Może przeżyje… – mruknął, wycierając sprzęt i chowając go na tylne siedzenie. – Gotowy? To ruszamy w bagno.

Gazik odpalił od pierwszego kopnięcia i powoli, mozolnie, ale wytrwale brnął przez trawę i błoto. Tym razem droga do domu trwała dużo dłużej.

Siedzieliśmy zawinięci w koce przy starej kuchni na drewno. Z przyjemnością piłem domowe wino, a K. pogwizdując, reanimował aparat. Wreszcie ostatni raz chuchnął na kartę pamięci i wetknął ją w laptopa.

– Nie do wiary! Odpaliła! – zatarł ręce. – Chodź, zobaczymy nowe cuda…

Przesiadłem się i obaj gapiliśmy się na matrycę komputera. Pierwsze zdjęcia pokazywały sielankowy krajobraz skąpany w słońcu. Jednak szybko pojawiły się sekwencje coraz ciemniejszych zdjęć. Obraz stał się mniej wyraźny, ale podczas wyładowań ostrość wracała i jak na dłoni widzieliśmy ciemną chatkę Miastowego.

To właśnie będzie w raporcie

I nagle przed domem pojawiła się postać: nagi mężczyzna stał przed domem z podniesionymi ku górze rękami, jakby wznosił ku niebu modły. Na kolejnych fotografiach znikał, by znów pojawić się w blasku błyskawic. I wreszcie aparat uchwycił ostatnie uderzenie pioruna. Zamarliśmy – wyładowanie trafiło prosto w stojącą postać, ale zamiast spalić ją w oka mgnieniu, otoczyło błękitną bańką, która znikła wraz ze zgaśnięciem wielkiej iskry. A potem powoli zaczęło się przejaśniać. Kolicki wyłączył komputer.

– Widziałeś? – był naprawdę poruszony.

– Nie, Piotrze. Nie widziałem i ty też nie…

– Jak to?! Przecież on, przecież tam się coś dzieje, ta energia…

– Energię dostarcza rejon dystrybucyjny.

– A te rozbieżności? Anomalie?

– To się mieści w granicach błędów pomiarowych, błędów przyrządów. Koniec.

– A raport?

– To właśnie będzie w raporcie, Piotrze. I nic więcej. Ale… – zawiesiłem głos. – Z przyjemnością wpadnę tu do ciebie na kilka dni, co ty na to? Nauczysz mnie fotografować, połazimy po okolicy…

– Jasne, zapraszam – K. ciągle był zaskoczony. – A jeśli wróci Miastowy?

– To wpadniemy do niego na ziółka… Masz jeszcze to wino?

Siedzieliśmy do późnej nocy, gadając o fotografowaniu, turystyce i przyrodzie. A rano K. zawiózł mnie na przystanek. Wsiadłem do pustego autobusu. Ruszyliśmy.

– Nudno tu u nas, prawda? – zagadał kierowca przez ramię.

– Nudno jak jasna cholera – przytaknąłem. – Ale chyba jeszcze tu zajrzę…

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama