Reklama

Parę lat temu podjęliśmy z żoną decyzję o przeprowadzce z miasta na wieś. Wszystko poszło nadspodziewanie gładko. Niecałe dwadzieścia kilometrów od miasta nasz syn Grześ, który był współwłaścicielem biura nieruchomości, wynalazł zadbane gospodarstwo. Odziedziczyło je po rodzicach młode małżeństwo, ale ci ludzie – odwrotnie niż my – marzyli o tym, by wynieść się do miasta.

Reklama

Najpierw odbyła się runda negocjacji, potem korowody z notariuszami, wreszcie doszło do upragnionej przeprowadzki. Oni w rozliczeniu przyjęli nasze trzypokojowe mieszkanie w starych blokach niedaleko centrum miasta, my – solidną, murowaną chałupę ze stodołą i cztery hektary ziemi o wątpliwej klasie, gdzieś między szóstą a żadną, czyli nadające się na zalesienie albo łąkę, co zresztą było nam na rękę, bo nie zamierzaliśmy z żoną zostać rolnikami.

Chcieliśmy po prostu żyć na wsi, w ciszy i spokoju, ciesząc się wolnością i wcale nie taką małą emeryturą; obydwoje przepracowaliśmy czterdzieści lat jako lekarze w miejskim szpitalu.

Sąsiad był u nas regularnym gościem

Na wsi z miejsca staliśmy się szanowanymi obywatelami, bo chętnie udzielaliśmy porad lekarskich. Oczywiście bezpłatnie, co nie przeszkadzało nowym sąsiadom rewanżować się nam a to kopą jaj, a to mlekiem bardziej gęstym niż kupowana w marketach śmietana, a to pracami społecznymi przy koszeniu łąki lub pomocą w obejściu przy drobnych naprawach. O obdarowywaniu nas bimbrem i nalewkami już nie wspomnę.

Początkowo mówili o nas: „nasze doktory”, ale potem szacunek miejscowych jeszcze wzrósł. Gdy z nudów i nadmiaru półproduktów – bo dostarczanych samogonów po prostu nie dało się pić – postawiłem małą destylarnię w stodole, której używałem do oczyszczania prezentów, i w dodatku dałem „odrysować” schemat wszystkim sąsiadom – zyskaliśmy na wsi pozycję, której nawet proboszcz mógł nam pozazdrościć.

Nasze obejście mieściło się na skraju wsi, a naprzeciwko stał dom zamieszkiwany przez pana Henryka, zwanego Wujem. Był dumnym posiadaczem kilku wozów, w tym sań do kuligu, i wyjątkowo okazałego wałacha Kasztana, rudej maści. Przodkowie koniska byli równie wielcy, równie kasztanowi i nosili imię Kasztan bez względu na płeć.

Wuj, liczący sobie osiemdziesiąt lat z okładem, był suchy jak wiór i krzepki. Nie miał prawie zębów, więc odżywiał się głównie płynami o podwyższonej ilości oktanów oraz owsianką na mleku. Wiosną pracował przy wyrębach (znaczy, Kasztan pracował, a Wuj powoził), latem – przy żniwach, jesienią – przy zwózce innych plonów, zimą zaś robił za atrakcję turystyczną, bo w okolicy było kilka gospodarstw agroturystycznych. A że Wuj rozliczał się głównie w barterze i chętnie przyjmował „przelewy”, rzadko kiedy widywałem go trzeźwego, choć prawdę mówiąc, kompletnie ululany bywał niezmiernie rzadko. Miał naprawdę mocną głowę.

Sąsiad był u nas regularnym gościem, jednak nigdy w roli pacjenta – nie dał się nawet dotknąć, twierdząc, że jest zdrów... jak koń. Być może gdyby pozwolił mi się zbadać, nie doszłoby do najgorszego...

Miałem złe przeczucia

Tego wrześniowego poranka Wuj odwiedził nas rano i został przy śniadaniu. Tym razem składało się z samej owsianki, bo Wuj stwierdził, że „jakieś takie powietrze ciężkie”. Zaproponowałem, że go osłucham, może coś przepiszę, ale tylko machnął ręką.

– Dziewiąty krzyżyk mi idzie, co ma być, to będzie – odparł i pospiesznie się pożegnał.

Zaprzągł Kasztana i pojechał do pracy. Jak wspomniał przy śniadaniu, czekała go zwózka jabłek w sąsiedniej wsi, ale powiedział, że przed zmrokiem „będzie nazad”.

Właściciel sadu, w którym miał tego dnia pracować Wuj, był jednym z najlepszych producentów w okolicy. Twierdził, że kiedyś przeczytał książkę Remarque’a „Łuk triumfalny” i oczarowało go tajemnicze słowo „calvados” – tak nazywał się ulubiony trunek bohatera powieści. Jabłka sprzedawały się tak sobie, więc właściciel sadu doszedł do wniosku, że upędzi sobie odrobinę tego – jak go przechrzcił – „kalwadasu”. Z odrobiny zrobiło się więcej i po pięciu latach sprzedawał wyłącznie „jabłka w płynie”.

Kiedy o zmroku Wuj nie pojawił się w domu, zacząłem się martwić. Na wsi chodzi się spać wcześnie, ale ja nie mogłem się położyć, bo miałem złe przeczucia. Z drugiej strony mogło się zdarzyć, że po udanych zbiorach nastąpiła równie udana degustacja, która opóźniła powrót Wuja.

Zasnąłem wreszcie – krótko przed północą – zmęczony i pełen obaw. Obudziłem się o trzeciej nad ranem, a to za sprawą niezwykłego, przeraźliwego rżenia Kasztana. Zarzuciwszy szlafrok, wybiegłem przed dom. Żona dreptała tuż za mną.

Drogą spod lasu, wiodącą do sąsiedniej, oddalonej o kilka kilometrów wsi, szedł koń ciągnący wóz drabiniasty. Choć „szedł” to nie jest odpowiednie słowo. Ledwie lazł, rżąc przeraźliwie i ciągnąc wóz z tak niebywałym wysiłkiem, jakby załadowano na niego furę cegieł. A z tego, co byłem w stanie dostrzec w skąpej tej nocy księżycowej poświacie, wóz był pusty.

Kiedy wreszcie Kasztan doczłapał się do obejścia, okazało się, że wbrew moim przypuszczeniom wóz jednak nie był tak całkiem pusty. Za kozłem leżał Wuj, z posiniałą twarzą. Nadal kurczowo trzymał w jednej dłoni bat, a w drugiej lejce, ale już nie oddychał...
Moja żona z piskiem popędziła po sąsiadów, a ja z wielkim trudem wypiąłem biedne, przerażone zwierzę z zaprzęgu. Uwolniony wałach niemal galopem pobiegł do stajni. Wpadł do swojego boksu, stanął zwrócony zadem do całego świata i ciężko dyszał. Był pokryty pianą, sierść miał mokrą i zmierzwioną, oddech chrapliwy, uszy stulone – i cały czas przebierał nogami, jakby przed chwilą dokonał czegoś, co zdecydowanie przekraczało jego możliwości.

Coś tu nie pasowało

Ostrożnie obejrzałem ciało Wuja. Nawet gdybym nie był kardiologiem, odgadłbym przyczynę śmierci: rozległy zawał, który miał miejsce jakieś dwie, trzy godziny wcześniej. A więc to poranne narzekanie na ciężkie powietrze nie było bezpodstawne! Wuj zapewne już rano miał duszności. Wyrzucałem sobie, że powinienem był bardziej nalegać na badanie. Gdyby mi pozwolił się osłuchać, być może jeszcze by żył, bo na pewno odradziłbym mu jeżdżenie dokądkolwiek, tylko dał nitroglicerynę i zagonił do łóżka.

Nie wiedzieć kiedy zbiegła się prawie cała wieś. Wszyscy stali wokół wozu, na którym spoczywały doczesne szczątki pana Henryka, i szeptali między sobą. Ktoś zadzwonił do jego ostatniego zleceniodawcy i niebawem pojawił się także Pan Kalwadas.

– Ludzie, co to się porobiło... – mruczał. – Przecie mało roboty było, nawet nie popiliśmy, bo Wujowi jakoś nie wchodziło, i już po jedenastej pojechał nazad, a tu takie rzeczy...

– Mało roboty? – zdziwiłem się. – To czemu Kasztan ledwie się dowlókł z powrotem? I czemu wygląda, jakby ciągnął wóz cegieł? I czemu tu był cztery godziny za późno?

Wszyscy zamilkli na moje słowa; co odważniejsi poszli do stajni obejrzeć Kasztana. Dwóch chłopaków oczyściło go i wytarło do sucha wiązkami słomy. Ale kiedy wyprowadzili go ze stajni, koń na widok wozu dostał jakiegoś amoku: zaczął straszliwie rżeć, szarpał się i wyrywał. Gdy go puścili, zawrócił natychmiast do stajni, gdzie znów stanął z łbem tuż przy ścianie.

Nagle jedna z sąsiadek, tak leciwa, że chyba nawet starsza od Wuja, przeżegnała się nabożnie i wyszeptała:

– To śmierć... Śmierć z nim na wozie jechała. A ona ciężka jest dla bydląt domowych… Kasztan ją wiózł przez całą drogę, więc nie dziwota, że się tak zszargał i że mu aż cztery godziny zeszły. Choć to przecie ledwie parę kilometrów lasem...

Reklama

Wuj miał godny pogrzeb. Potem jego wozy trzeba było sprzedać, bo Kasztan za nic na świecie nie chciał się zbliżyć do żadnego z nich. Przygarnęliśmy konisko do siebie, bo po co komu na wsi taki, co to nie pozwala się zaprząc do wozu. Razem z żoną uznaliśmy, że wierną służbą zasłużył sobie na godziwą emeryturę. A o całym zdarzeniu do dzisiaj ludziska we wsi gadają. Jak dotąd nikt nie obalił „teorii” leciwej mieszkanki naszej wioski.

Reklama
Reklama
Reklama