„Nie żałuję tego, że olałam rodzinę w święta. Mam gdzieś, że babcia płaczę, przynajmniej nikt prawi mi kazań i morałów”
„Nie, w tym roku nie miałam siły. Wolałam samotność niż tę ich udawaną czułość. Nawet jeśli oznaczało to spędzenie Wigilii w dresie i z mrożoną pizzą. Telefon zadzwonił po raz kolejny. Tym razem to była siostra. Odrzuciłam połączenie, ale zaraz przyszedł SMS: Serio? Mama ryczy, tata chodzi jak zbity pies. Naprawdę nie mogłaś przyjechać? Mogłam. I o to właśnie chodziło – mogłam, ale nie chciałam”.

Święta nie zawsze były dla mnie powodem do radości. Od kilku lat zaczęły przypominać bardziej teatr, w którym każdy ma swoją rolę i maskę – a kulisy aż kipią od hipokryzji. Kiedy byłam dzieckiem, wierzyłam, że wigilijny wieczór to coś magicznego. Dziś widzę tylko spięcia, zakłamanie i przyklejone do twarzy uśmiechy ludzi, którzy chwilę wcześniej obgadywali się nawzajem przy zmywaku. Dlatego w tym roku nie wsiadłam w pociąg, nie spakowałam prezentów, nie robiłam pierników. Zostałam. W mieszkaniu, w ciszy, z kubkiem herbaty.
I nie, nie było mi smutno
Może pierwszy raz od dawna poczułam spokój.Kiedy mama zadzwoniła po raz trzeci z pytaniem, czy na pewno przyjadę, udawałam, że mam problem z zasięgiem. W końcu napisałam jej SMS-a: „Nie dam rady w tym roku. Praca. Ściskam”. Bez żadnych buziaczków, bez serduszek, których i tak nigdy nie czułam. Wiedziałam, że się wścieknie. Mama nie znosi, kiedy coś burzy jej perfekcyjny scenariusz rodzinnych świąt. Nie chodziło o pracę. Miałam urlop od trzech dni, lodówka była pusta, a w mieszkaniu panował ten specyficzny bałagan, jaki zostaje po wieczorach spędzanych samotnie z winem i serialami. Nie miałam zamiaru niczego sprzątać. Byłam tu sama i nikt nie miał mnie oceniać.
Z kuchni dobiegał dźwięk czajnika, ale nie spieszyłam się, żeby wstać z kanapy. Wiedziałam, że gdybym pojechała do domu, już od rana słyszałabym stukanie garów, mamę pokrzykującą na tatę, że znowu nie posolił wody do ziemniaków i ciotkę Grażynę wjeżdżającą z torbami, choć nikt jej nie prosił. A potem byłoby wielkie „świętowanie” – czyli jedzenie w napięciu, dzielenie się opłatkiem z osobami, które tydzień temu rozsyłały na Messengerze plotki o kuzynce z Warszawy, bo „przytyła i rzucił ją narzeczony”.
– Siedzi sama? Biedna. Taka zamknięta w sobie, zawsze taka była… – słyszałam później za plecami.
Nie, w tym roku nie miałam siły. Wolałam samotność niż tę ich udawaną czułość. Nawet jeśli oznaczało to spędzenie Wigilii w dresie i z mrożoną pizzą. Telefon zadzwonił po raz kolejny. Tym razem to była siostra. Odrzuciłam połączenie, ale zaraz przyszedł SMS: „Serio? Mama ryczy, tata chodzi jak zbity pies. Naprawdę nie mogłaś przyjechać?”. Mogłam. I o to właśnie chodziło – mogłam, ale nie chciałam. I nie zamierzałam się z tego tłumaczyć.
Położyłam telefon ekranem do dołu. Wiedziałam, co dalej – obraza majestatu, wzrok babci wbity we mnie z obrazka nad kredensem i rodzinne spekulacje, że pewnie mam chłopaka, którego się wstydzę. Przeszło mi nawet przez myśl, żeby zadzwonić i powiedzieć, jak jest naprawdę. Że nie wracam, bo nie chcę dzielić się opłatkiem z ludźmi, którzy przez resztę roku mają mnie gdzieś.
– Zawsze była dziwna – powiedziałaby ciotka Ala. – Taka cicha, taka z boku… A teraz to już całkiem się wyobcowała. Jak można święta spędzać samemu?
Odpowiedziałabym jej, że łatwo. Wystarczy wyłączyć dźwięk w telefonie i nie brać udziału w tym teatrze. Mama pewnie miała teraz swoją świąteczną sukienkę – tę z cekinami, co ją gniotła pod pachami, ale zawsze upierała się, że „to eleganckie”. Siostra pewnie właśnie robiła makijaż przy kuchennym lusterku, bo łazienka okupowana. Tata – klasycznie – pewnie już miał pierwszego kielicha wylizanego z kieliszka, zanim ktokolwiek zdążył powiedzieć „Wesołych Świąt”.
Czy naprawdę coś straciłam?
Włączyłam czajnik jeszcze raz, choć woda w środku była wciąż gorąca. Chciałam tylko zająć czymś ręce, żeby nie odpisać. Zamiast „Wesołych” miałam ochotę napisać jedno zdanie: Po prostu nie chcę tam być. Nie dziś, nie jutro, nie za rok.Była 16:12, kiedy zadzwonił wujek Zbyszek. Nie miałam z nim kontaktu od… właściwie nigdy nie miałam z nim kontaktu, poza nieudolnymi uściskami przy wigilijnym stole i pytaniami o pracę, które zadawał, patrząc bardziej w sałatkę jarzynową niż na mnie.
– Halo, Wiktoria? – jego głos brzmiał zaskakująco miękko. – To ja, wujek Zbyszek. Chciałem tylko powiedzieć, że… że jesteś bardzo kochana i szkoda, że cię z nami nie ma.
Zamilkłam. Przez chwilę nawet zrobiło mi się ciepło w środku. Może ktoś tam naprawdę mnie rozumie?
– Bo wiesz, mama jest trochę rozbita, ale ja jej mówię: „Daj jej spokój, Wiktoria zawsze miała swoje racje”. I pewnie ma. I niech sobie siedzi, gdzie chce. Tylko… tak między nami, twoja matka to też niełatwa osoba.
Okej. Teraz już czułam, że robi mi się słabo. On nie dzwonił do mnie z troski. On chciał tylko mieć sojuszniczkę do swoich wewnętrznych wojenek z moją matką. Typowe. Niby rozmowa, niby czułość, a w tle znów to samo: obgadywanie, podział na obozy i stare, niedokończone żale.
– Wiesz, ona się spina o tę Wigilię, bo my z Krysią powiedzieliśmy, że nie przyjedziemy na drugi dzień. No to się zaczęło. Jakby to jakiś obowiązek był.
Zacisnęłam zęby.
– Wujku – przerwałam mu nagle – ja chyba nie jestem odpowiednią osobą do takich rozmów.
Zapadła cisza. Słyszałam tylko jego ciężki oddech.
– No dobrze, dobrze. Wesołych świąt, Wiki.
Czułam spokój
I rozłączył się. A ja poczułam, że jeszcze mocniej utwierdziłam się w decyzji. Ten telefon był jak pieczęć pod moim postanowieniem. Nie wracam. Nie będę statystką w ich emocjonalnych grach. Wystarczy.
O 17:00 założyłam gruby sweter, ulubione spodnie dresowe i miękkie kapcie w renifery. Tak, dokładnie w to się ubrałam na Wigilię. Żadnych rajstop wbijających się w brzuch, żadnego układania włosów, żadnego makijażu. Tylko ja, koc i zapiekanka ziemniaczana, którą zrobiłam dzień wcześniej, żeby nie musieć dziś odpalać piekarnika.
Za oknem śnieg sypał cicho, ale nie czułam tej baśniowej atmosfery. Czułam spokój. Takie głębokie nic, które nie uwiera i nie ściska za gardło. Netflix zaproponował mi świąteczny film o kobiecie, która odziedziczyła zamek. Przez chwilę myślałam, że to ironia losu, ale zostawiłam włączone. Przynajmniej nikt się nie kłócił o karpia. Z kuchni dobiegał zapach grzańca, który zrobiłam sobie z taniego wina i plasterka pomarańczy. Był obrzydliwy, ale gorący, a to wystarczyło. O 18:00 przyszła wiadomość głosowa od mamy. Włączyłam ją z czystej ciekawości.
– Wiki, nie wiem, co ty sobie myślisz. Ja rozumiem, że jesteś dorosła, ale są pewne rzeczy, które się po prostu robi. Tak, święta to czas dla rodziny. Nie dla kaprysów. Babcia płakała, ciotka pytała o ciebie dziesięć razy. A tata... no tata się nie odzywał, jak zwykle. Masz jeszcze czas, żeby przyjechać. Kolacja dopiero co się zaczęła. Czekamy.
Czekali tylko na to, żeby móc powiedzieć, że „ona znowu swoje”. Żeby móc mnie potem odmalować jako tę zbuntowaną, egoistyczną, oderwaną od rodziny. Więc zrobiłam coś, czego nie planowałam. Weszłam do łazienki, zamknęłam drzwi, usiadłam na klapie sedesu i… nagrałam odpowiedź.
– Mamo, nie przyjadę. I nie dlatego, że mam focha. Tylko dlatego, że mam już dość udawania. Że jesteśmy jednością, skoro nie jesteśmy. Dziękuję za zaproszenie, ale dziś zostaję u siebie. Nie życzę wam niczego złego. Po prostu życzę sobie spokoju.
Wysłałam. Po chwili zablokowałam powiadomienia. Po tej wiadomości było ciszej niż kiedykolwiek. Nikt już nie dzwonił, nikt nie pisał. Nawet siostra, która zwykle próbowała mediować, tym razem zamilkła. Spodziewałam się awantury, dramatycznych prób szantażu emocjonalnego, może łez mamy albo pełnych wyrzutu esemesów. A tu – nic. Jakby wszyscy zgodnie uznali, że nie warto się starać. I wiecie co? To było lepsze niż wszystko, czego mogłam się spodziewać. Na stole wciąż stała nieotwarta czekolada, prezent ode mnie dla mnie. Kupiłam ją trzy dni temu, przewiązałam kokardką i włożyłam karteczkę: „Dla Wiki. Od Wiki. Bo zasłużyła”. I rzeczywiście – zasłużyłam. Na spokój, na własne zdanie, na święta bez dusznej atmosfery, bez pękających napięciem widełek od sztućców.
Włączyłam kolędy. Dla siebie. Śpiewała je jakaś jazzowa wokalistka, sennie, bez zadęcia. Nie było podniosłości, nie było wspólnego łamania się opłatkiem, ale było coś innego – ciepło, które płynęło z wnętrza, nie z tego, co „powinno być”. W międzyczasie zadzwoniła do mnie Ola – koleżanka z pracy. Miała podobnie jak ja – jedynaczka, samotna, trochę nieprzystosowana do rodzinnych zlotów. Powiedziała, że też została w mieście, tylko z kotem i pizzą z ananasem. Zaśmiałyśmy się.
– A może... za rok zrobimy święta po swojemu? – zaproponowała nagle.
– Tylko pod jednym warunkiem – odpowiedziałam. – Bez opłatka i bez pastorałek.
– Zgoda. I bez ludzi, którzy udają, że się kochają, choć nie potrafią ze sobą normalnie porozmawiać.
To może być początek nowej tradycji
Że nie wszystko musi boleć, żeby było ważne. I że można wybrać własne święta – nawet jeśli wyglądają zupełnie inaczej niż na reklamach. Kiedy obudziłam się następnego dnia, świat był cichy. Miasto jakby przysnęło pod kołdrą śniegu. Nikt nie pukał do drzwi, nie dzwonił z wyrzutem, nie zasypywał mnie wiadomościami. A ja – po raz pierwszy od dawna – nie czułam potrzeby tłumaczenia się z siebie. Nie czułam też winy. Może to właśnie był prezent, który sama sobie dałam. Włożyłam ciepłe skarpety, zrobiłam kawę i patrzyłam przez okno na puste ulice.
To nie były święta pełne śmiechu, wzruszeń i rodzinnych wspomnień. Ale były moje. Prawdziwe. Bez udawania, bez opłatka na pokaz i bez życzeń, które nic nie znaczą, bo wypowiedziane przez ludzi, którzy wcale mnie nie znają. Może niektórym trudno to zrozumieć, ale czasem lepiej siedzieć samemu w kapciach niż z kimś przy jednym stole, udając, że wszystko jest w porządku. Czasem to, co wygląda jak samotność, jest w rzeczywistości wyborem. I w tym wyborze nie ma niczego złego. Z rodziną nie trzeba na siłę. Nie zawsze da się naprawić to, co przez lata było tylko zamiatane pod dywan. A jeśli mam wybierać między świąteczną hipokryzją a ciszą, wybieram ciszę.
I może właśnie w niej usłyszałam siebie po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna.
Wiktoria, 29 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Myślałam, że mój teść to porządny człowiek, ale tylko do czasu. Przypadek sprawił, że poznałam jego prawdziwą twarz”
- „W domu byłam niewidzialna, ale w pracy stawałam się twardą babką. Tylko tam potrafiłam postawić na swoim”
- „Gdy mąż mnie zdradził, teściowa podała mi pomocną dłoń. Wtedy powiedziała mi coś, co zapamiętam do końca życia”