Reklama

Usłyszałam tupot na schodach, trzaśnięcie drzwiami, wreszcie głos syna: – Mama, gdzie jesteś? Odkrzyknęłam: – W piwnicy, za słoikami. Jak coś chcesz, to zejdź do mnie, bo jeszcze tu posiedzę. Odstawiłam słoik z konfiturami, otrzepałam ręce i podniosłam się. Za szybko! Aż stęknęłam, kiedy poczułam znajomy ból pleców. „Muszę zacząć oszczędzać kręgosłup” – pomyślałam, a potem skrzywiłam się w gorzkim uśmiechu. Oszczędzać. Dobre sobie. Na pewno nie teraz, kiedy usiłuję zlokalizować gniazdo myszy, które zaczęły traktować moją piwnicę jak osobistą spiżarkę. Na moich panów – ojca, męża i syna nie mogłam liczyć, bo… Sama nie wiem. Przecież nie mogli bać się myszy. Nie wszyscy trzej. To chyba nie jest dziedziczne?

Reklama

– Mamusia, jesteś tam? – głos Kacpra brzmiał tak słodko i przymilnie, że poczułam ciarki na plecach. Byłam pewna, że wykręcił jakiś numer. Jaki? Postanowiłam go przechytrzyć.

– Jestem. Walczę z myszami. Zejdziesz do mnie?

Usłyszałam wahanie w głosie: – No… Zejdę. Muszę ci coś powiedzieć.

Karton w krzakach

Schody zaskrzypiały. Kacper ostrożnie schodził na dół. Na sto procent coś zmalował. Pobił się z kimś i chce, żebym jako pierwsza zobaczyła ślady? Nos cały. Zęby wszystkie – obrzuciłam wzrokiem wyszczerzoną w uśmiechu twarz jedynaka.

Zobacz także

– Mamusia – zaczął znowu.

Jęknęłam. – Co zrobiłeś?

– Ja? Nic – uśmiechnięta gęba usiłowała przybrać wyraz skrzywdzonej niewinności. – Chciałem ci coś opowiedzieć. Bo po lekcjach poszedłem z chłopakami do Bartka…

Aha! Praca zbiorowa. Trzeba będzie się tłumaczyć za nich wszystkich. Dzwonić po rodzicach, tworzyć koalicję…

– Bartek zrobił coś, czym powinnam się martwić? – zaczęłam ostrożnie.

– Nic nie zrobił! – do mojego syna wreszcie dotarło, że podejrzewam ich o najgorsze. Strzelanie do koleżanek plastikowymi kulkami z pistoletów jak ostatnio albo przyklejenie drzwi do klasy za pomocą superkleju kupionego przez internet (kiedy przyszła paczka, zastanawiałam się, co chcą skleić). – Bartek nic nie zrobił. Słowo! Tylko wczoraj wieczorem był na spacerze z Pucką. Poszli nad rzekę i…

– Wieczorem? Sami poszli nad rzekę?

– Spokojnie. Nie byli sami, z ojcem byli. To znaczy, Bartek poszedł na spacer z Pucką i ze swoim ojcem – teraz Kacper się zdenerwował, ale widziałam, że ze wszystkich sił próbuje zachować spokój. – No i w krzykach znaleźli, to znaczy ojciec Bartka znalazł, bo Pucka ich tam zaciągnęła, więc znaleźli karton…

– Karton z kociakami! – weszłam mu w słowo, bo nagle mnie olśniło, dlaczego Kacper tak odważnie zszedł do piwnicy. Chce mnie uszczęśliwić uratowanym od śmierci kotem! Który na zawsze rozwiąże problem myszy w piwnicy!

– Jakimi kociakami? – Kacper widocznie nie nadążał za moim tokiem rozumowania. – Tam nie było kotów, tylko psy. Bardzo małe. Znaleźli cztery szczeniaczki. Chyba dopiero co się urodziły, bo ojciec Bartka mówi, że niedawno otworzyły oczy. Ktoś je wsadził w worek na śmieci, worek przykrył kartonem i zostawił w krzakach na śmierć. Wyobrażasz to sobie?! Wiedziałam dokładnie, jak by się to skończyło, gdyby ich nie uratowali.

Z całej siły zacisnęłam zęby, żeby nie wybuchnąć i nie rzucić czymś niecenzuralnym przy dziecku. Bardzo dobrze to sobie wyobrażałam. Ba, wiedziałam dokładnie, jak by to wyglądało, gdyby nie uratowali tych szczeniaków. Bo chyba uratowali, nie?

Kacper chyba czytał w moich myślach. – Mama, tylko się nie denerwuj. One żyją. Wszystkie! I są u Bartka. A tata Bartka mówi, że najprawdopodobniej ten ktoś chciał je utopić, ale zabrakło mu odwagi, więc zostawił na brzegu, żeby tam same umarły. Pewnie było mu wszystko jedno, czy się utopią, czy umrą z zimna – ostatnie zdanie Kacper wypowiedział już na schodach, bo jednak nie wytrzymałam. Przynajmniej nie zaczęłam kląć, tylko popędziłam na górę.

– Gdzie lecisz? – stanął nade mną, kiedy pacnęłam na podłogę i próbowałam błyskawicznie wciągnąć buty.

– Do Bartka! Do szczeniaków! Trzeba im pomóc, zawieźć do weterynarza, zrobić coś. Mamę Bartka pewnie też szlag trafił.

– Mama, przyhamuj! I uspokój się.

– Trafił ją szlag. I to jak – w głosie syna usłyszałam coś jakby zachwyt. – Pieski były u weterynarza dziś rano. Wszystko z nimi w porządku – Kacper usiadł obok mnie. – Rodzice Bartka już zrobili, co trzeba. Jego mama wzięła dziś wolne i z samego rana pojechała z nimi do lekarza. Kupiła mleko, takie dla niemowląt, i karmi je. My też karmiliśmy, bo one ciągle chcą jeść, wiesz? Wszystkie naraz chcą. Jedzą i od razu siusiają – westchnął.

– Przecież wiesz, że wiem – spojrzałam na syna z oburzeniem. Nie mogłam tak bezczynnie siedzieć. Musiałam coś zrobić!

– Mogę pomóc mamie Bartka. Znajdę tego człowieka – miałam już buty na nogach, teraz szukałam kluczyków od samochodu. Kacper zdjął je z haczyka na ścianie i pomachał mi przed nosem.

– Pojadę z tobą, dobrze? – popatrzył na mnie błagalnie.

Przekręciłam kluczyk i coś mnie tknęło. Zgasiłam silnik i spojrzałam na syna.

– Nie opowiedziałeś mi o tym, żeby dostać zgodę na odwiedzanie szczeniaków i pomaganie Bartkowi, bo wiedziałeś, że zgodzę się na wszystko. Wiedziałeś, że się wścieknę na tego… – przełknęłam ślinę, bo nie chciałam głośno mówić tego, co miałam na końcu języka. – Powiedz, tak uczciwie, czego ode mnie oczekujesz?

– No, żebyś pomogła – wystękał.

– A tak naprawdę?

– Bo ty masz rację. Tego człowieka trzeba znaleźć i ukarać. A my nie wiemy, jak go znaleźć. Ty jesteś policjantką, to chyba będziesz wiedziała. My ci pomożemy! – rzucił gwałtownie.
Nie wiedziałam – śmiać się, czy płakać.

– Jak mam go złapać? Zawieźć szczeniaki do laboratorium kryminalistycznego i zdjąć z nich odciski palców?

– Nie wiem – syn wzruszył ramionami, ale na jego twarzy błąkał się cień uśmiechu. – Ale ty na pewno będziesz wiedziała. Weterynarz mówi, że to mieszańce labradora. Trzeba poczekać aż trochę urosną, żeby się upewnić, a potem znaleźć wszystkich właścicieli labradorów w okolicy i przesłuchać.

Sprawa jest beznadziejna, ale muszę znaleźć tego człowieka

Miałam milion pomysłów, co można by zrobić temu draniowi, ale ani jednego na to, jak go dopaść. Porażała mnie naiwność dziecka, które było pewne, że uda się go odszukać i ukarać, ale byłam szczęśliwa, że to samo dziecko wierzyło, że dokonam tego ja, jego mama! Byłam przerażona, bo domyślałam się, jak się poczuje, kiedy mi się to nie uda, bo przecież nie ma szans na to, żeby się udało. To jak szukanie igły w stogu siana! Nie ma szans na znalezienie łajdaka, przecież labrador mógł być albo tatusiem szczeniaków, albo mamusią. Czy mój syn myśli, że będę robić badania DNA wszystkim psom w okolicy?! Sprawa beznadziejna. Trzeba się cieszyć z tego, że pieski żyją, trzeba je odchować, zaszczepić, znaleźć dobre domy. Nagle coś mi wpadło do głowy.

– Gdzie były te szczeniaki? Mówiłeś, że w krzakach nad rzeką? – zapytałam, kiedy już podjeżdżaliśmy pod dom Bartka.

– No, w strasznych krzakach. Gdyby Pucka ich nie wyczuła, nigdy by ich nie znaleźli. A co, chcesz tam pójść i poszukać śladów? – zapytał mnie z nadzieją w głosie.

– Chyba trzeba będzie się tam przejść – bąknęłam, zastanawiając się co zrobić, żeby nie dawać mu złudnej nadziei na odszukanie i ukaranie psiego mordercy. – Ten ktoś raczej nie znalazł tego miejsca przypadkiem. Pewnie je zna, więc może faktycznie jest stąd?

– To ja od razu powiem Bartkowi, że zaczynamy szukać! – Kacper wyskoczył z samochodu i popędził do drzwi wejściowych. Zamknęłam samochód i powędrowałam jego śladem.

– Masz jakiś pomysł? – zapytała mama Bartka, Hanka, z którą kolegowałam się od czasu, kiedy nasi synowie spotkali się w pierwszej klasie.

Spojrzałam na nią z przerażeniem.

– Ty też uważasz, że uda nam się znaleźć i ukarać tego?

– Z ukaraniem nie będzie chyba problemu, bo są na to jakieś przepisy – zerknęła na mnie i uśmiechnęła się. – Problem w tym, jak go znaleźć. Chłopcy są pewni, że się uda. Z twoją pomocą, oczywiście – powiedziała ze współczuciem. – A to prawie niemożliwe, prawda?

– Facet, bo nie wierzę, że zrobiła to kobieta, pewnie wywiózł psy jak najdalej od własnego domu i zawlókł je w miejsce, gdzie nikt nie chodzi, właśnie po to, żeby nikt go nie nakrył. Z drugiej strony, raczej nie mógł znaleźć tej miejscówki przypadkiem. Może jednak jest tutejszy?

– Jeśli tutejszy, to znaczy, że się boi. Tego, co powiedzą sąsiedzi, znajomi, kiedy się dowiedzą, co zrobił.

– Czyli mam znaleźć przerażonego człowieka? – zaśmiałam się ponuro.

– Przynajmniej spróbuj. Nie zostawimy cię z tym samej. Zaangażujemy wszystkich znajomych z okolicy. Narobimy rabanu. Jeśli gościa nie znajdziemy, to przynajmniej pokażemy wszystkim, co sądzimy o takim zachowaniu.

Kiwnęłam głową.

– Wołaj chłopaków. Pójdziemy nad rzekę szukać śladów. A potem użyjemy talentów naszych dzieci i puścimy w sieci informacje o psiakach. Może komuś się coś skojarzy.

– Oplakatujemy całą okolicę fotkami kartonu i szczeniaków! – Hanka była gotowa do akcji i pełna entuzjazmu.

Reklama

Jeśli nie znajdziemy tego… człowieka, to może wystraszymy kolejnych? Muszą wiedzieć, że takich świństw się nie robi!

Reklama
Reklama
Reklama