Reklama

Zawsze myślałam, że najtrudniejsze chwile małżeństwa to te na początku – gdy człowiek uczy się wspólnego życia, szuka kompromisów, godzi potrzeby z obowiązkami. Ale myliłam się. Najtrudniejsze są te późne etapy, gdy zostajesz z kimś, kogo dobrze znasz, a jednak czujesz się zupełnie sama. Mój mąż, z którym przeżyłam ponad czterdzieści lat, coraz częściej traktował mnie jak powietrze. Nie chciałam być tylko emerytką w jego oczach. Wciąż jestem kobietą, mam swoje pragnienia, potrzebę bliskości, rozmowy, spojrzenia. Ale on… jakby już dawno przestał je dostrzegać.

Zniknęliśmy sobie z oczu

– Wychodzisz? – zapytałam męża, kiedy ubierał kurtkę i wsadzał klucze do kieszeni.

– A gdzie mam siedzieć? W domu duszno – mruknął, nawet nie patrząc w moją stronę.

– Może byśmy poszli razem? – zaproponowałam ostrożnie.

– A co ja cię po tych sklepach mam wozić? – burknął i po chwili trzasnęły drzwi. Zostałam sama przy stole z talerzem nie do końca zjedzonej jajecznicy.

Patrzyłam przez okno. Padało. Jak wtedy, kiedy pierwszy raz zabrał mnie na randkę do kina. Biegliśmy wtedy pod jedną parasolką, śmiejąc się jak dzieci. A teraz? Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się śmialiśmy razem. Kiedy mnie tak naprawdę zobaczył. Widział mnie przecież codziennie – w kuchni, przy praniu, w ogródku. Ale nie patrzył. Nie takim spojrzeniem, jakim patrzy się na kogoś, kogo się pragnie, z kim się chce być blisko.

Nie zauważył, że schudłam dziesięć kilo. Że zmieniłam fryzurę. Nawet nie zapytał, dlaczego w nocy przekręcam się z boku na bok i nie śpię. Jakbyśmy byli dwójką starych znajomych, którzy przypadkiem dzielą ze sobą metraż. A przecież jeszcze niedawno… Może to moja wina? Może powinnam głośniej mówić, że mi źle? Ale ile razy można pytać o spacer, o wspólny film, o wyjazd do sanatorium, zanim człowiek zamilknie na dobre? Wiedziałam jedno – zniknęliśmy sobie z oczu. A najgorsze było to, że jemu chyba było z tym całkiem wygodnie.

Śniadania w ciszy i obojętności

Codziennie rano o tej samej porze słyszę, jak stąpa po panelach w kapciach, które kiedyś mu kupiłam – śmiał się wtedy, że są jak z PRL-u. Teraz wkłada je bez słowa, jakby były od zawsze. Wchodzi do kuchni, siada i milczy. Ja też milczę. Czasem podaję mu jajko na miękko, czasem kromkę chleba z żółtym serem. Kawę wie, skąd sobie nalać.

– Coś się śniło? – rzuciłam któregoś ranka, bardziej dla zasady niż z ciekawości.

– Nie pamiętam – odpowiedział. I znowu cisza.

Nie chcę tak żyć. Nie po to się budzę, nie po to kupuję świeże pieczywo i ścieram okruszki z obrusa, żeby nikt nawet nie powiedział mi nawet: „dziękuję”. Mój mąż woli wpatrywać się w zegarek, w kalendarz, w gazetę, w czubek własnych butów – byle nie we mnie.

– Pamiętasz, jak kiedyś robiliśmy naleśniki z truskawkami i wszystko się przypaliło, bo zaczęliśmy tańczyć w kuchni? – spróbowałam innego dnia.

– A po co to wspominasz? – spojrzał zniecierpliwiony. – Czasy się zmieniły.

Nie miałam już siły. Wzięłam filiżankę z niedopitą herbatą i wyszłam na taras. Miałam ochotę krzyczeć. Nie o to się modliłam, gdy braliśmy ślub. Nie marzyłam, że po tylu latach będę siedzieć naprzeciwko człowieka, który zna mnie lepiej niż ktokolwiek, ale nic już o mnie nie chce wiedzieć. Było mi coraz bardziej obojętnie, czy w ogóle usiądzie do tego stołu. Ale mimo wszystko – bolało.

Potrzeby, o których się nie mówi

Czułam w sobie narastającą frustrację. Nie chodziło tylko o wspólne śniadania czy brak rozmów. Chodziło o coś głębszego – o dotyk, o bliskość, o to, by ktoś spojrzał na mnie jak na kobietę, a nie tylko starą żonę, emerytkę, współlokatorkę w tym samym domu. Miałam swoje potrzeby, swoje pragnienia, ale on wydawał się ich nie zauważać.

– Masz ochotę na spacer po parku? – zapytałam pewnego popołudnia, starając się wprowadzić choć odrobinę życia w nasze szare popołudnie.

– Nie mam czasu – odpowiedział, choć wiedziałam, że siedzi przed telewizorem, nic nie robiąc. – Może innym razem.

„Innym razem” trwało już miesiącami. Każda próba rozmowy o tym, czego potrzebuję, kończyła się tym samym – wymijającym spojrzeniem, krótkim słowem lub ucieczką w pracę, telewizję albo jakieś drobne zajęcia w garażu. Nie mogłam przestać myśleć o tym, że przez lata oddawałam się całkowicie rodzinie. Dzieci dorosły, czas dla siebie wydawał się luksusem, którego nie potrafiłam zdobyć. Pragnęłam, by ktoś mnie dotknął, przytulił, a nie pytał tylko o rachunki czy zakupy.

– Może wiesz, że… czasami czuję się niewidzialna – wyznałam któregoś wieczora, siadając naprzeciw niego przy stole.

– Cóż… – odpowiedział z westchnieniem, nie podnosząc wzroku. – Nie przesadzaj.

Nie przesadzałam. Czułam potworną pustkę, każdy brak zainteresowania, każdy dzień, w którym nasze życia toczyły się obok siebie, zamiast razem. Chciałam czuć, że wciąż jestem kobietą w jego oczach. Chciałam, żeby spojrzał na mnie tak, jak kiedyś, zanim rutyna i lata wspólnego życia zdusiły w nas namiętność. Ale on… wydawał się już widzieć we mnie tylko emerytkę.

Spojrzenie, którego mi brakowało

Był jeden moment, który utkwił mi w pamięci. Tego dnia podlewałam kwiaty na balkonie, a on wszedł do kuchni, nieświadomy, że patrzę. Zwykle przechodził obok mnie jak cień, nie zauważając mojego istnienia. Tym razem jednak spojrzał w moją stronę. Na ułamek sekundy nasze oczy się spotkały.

– Wszystko w porządku? – zapytał, głosem, który wydawał się mniej obojętny niż zwykle.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Serce mi zabiło szybciej. Czy to było przypadkowe spojrzenie, czy może coś zarejestrował, coś, czego od dawna nie pokazywał? Tamtego dnia czułam przypływ nadziei, chociaż wiedziałam, że jedna chwila nie zmieni naszych miesięcy milczenia. Po obiedzie spróbowałam usiąść bliżej niego na kanapie, lekko dotykając jego ramienia. Nie cofnął się ani nie odsunął. To drobne potknięcie w naszej codzienności wywołało we mnie mieszankę ekscytacji i smutku – ekscytacji, że wciąż mogę go poruszyć i smutku, że na co dzień nie potrafił tego dostrzec. Wieczorem zasiedliśmy razem przy telewizorze. W pewnym momencie podał mi pilota. To było takie proste, banalne, a jednak znaczące. Czułam, że choć przez chwilę znów jestem kimś więcej niż emerytką w jego oczach.

– Może jutro pójdziemy na krótki spacer? – zapytałam ostrożnie, próbując podtrzymać ten moment.

– Może… – odpowiedział, niepewnie.

To „może” brzmiało jak pierwszy krok w kierunku odbudowy. Tak niewiele, a jednak coś się ruszyło. Uświadomiłam sobie, że mimo lat obojętności, rutyny i codziennej monotonii, wciąż mogę być dla niego kobietą, jeśli tylko znajdę w sobie odwagę, by przypomnieć mu, kim jestem. Ten drobny gest, jedno spojrzenie, jedno niepewne „może” – to wszystko wystarczyło, by znów poczuć, że nie jestem całkiem niewidzialna.

Przepaść nie do zasypania

Pomimo chwil, które dawały mi nadzieję, rzeczywistość wciąż była okrutna. Mój mąż coraz częściej odsuwał się, jakby obce były mu wszystkie moje potrzeby. Czasem siedział w salonie godzinami, wpatrzony w ekran telewizora, ignorując moje pytania i prośby. Czułam, że między nami rośnie przepaść, której nie da się zasypać słowami czy drobnymi gestami.

– Nie rozumiem, dlaczego nie możesz choćby spróbować – powiedziałam pewnego wieczoru, czując, że gniew miesza się z bezsilnością. – Ja też chcę czegoś więcej niż wspólne siedzenie w milczeniu!

Przestań znowu dramatyzować – odpowiedział ostro, a jego głos był chłodny, jakby to, co czuję, było przesadą.

Poczułam w sobie mieszankę żalu i gniewu. Wszystko, co robiłam przez lata, wydawało się niewidoczne. Moja praca w domu, dbanie o porządek, przygotowywanie posiłków – nic z tego nie budziło w nim zainteresowania. Chciałam czuć jego dotyk, jego spojrzenie pełne troski, choć od dawna tego nie dostawałam.

– Wiesz, że mam swoje potrzeby – dodałam cicho, niemal szeptem, bo bałam się jego reakcji.

– Tak, wiem, ale ja nie jestem w stanie – odpowiedział, patrząc w podłogę.

Nie mogłam uwierzyć, że po tylu latach wspólnego życia nadal między nami istnieje mur, którego nie da się przeskoczyć. Każde moje próby rozmowy kończyły się tym samym – jego odwróceniem się, jego obojętnością, jego brakiem zainteresowania. Czułam, że nasze życia stały się równoległymi torami, które mijają się bez spotkania. Zrozumiałam, że nie mogę liczyć na zmianę z jego strony. Jeśli chcę być szczęśliwa, muszę znaleźć sposób sama – choćby oznaczało to stawienie czoła własnym lękom, samotności i odrzuceniu. Nie mogłam już dłużej czekać, aż on dostrzeże mnie taką, jaką wciąż jestem – kobietą z potrzebami, emocjami i pragnieniami.

Żyliśmy już nie jak mąż i żona

Zrozumiałam, że nasz związek stał się cieniem dawnej miłości. Patrzyłam na niego, jak przechodzi obok, jakbyśmy wcale nie mieszkali pod tym samym dachem. Każdy gest, każda próba bliskości kończyła się chłodem lub obojętnością. Nie mogłam już dłużej oszukiwać samej siebie – bycie żoną w sensie formalnym nie dawało mi poczucia, że jestem naprawdę kochana.

– Czemu nic nie mówisz? – spytałam któregoś dnia, stojąc przy jego biurku, gdzie poprawiał jakieś papiery.

– Nie wiem, o czym mam mówić – odpowiedział sucho.

To była prawda, która bolała najbardziej. Nie mieliśmy już wspólnych tematów, wspólnych planów, wspólnych marzeń. Czułam, że nasze życie toczy się równolegle, obok siebie, zamiast razem. Każda próba wyrażenia swoich uczuć kończyła się pustką. Czułam się samotna nawet w obecności człowieka, którego kochałam całe życie. Postanowiłam więc zmienić siebie. Nie dla niego, nie dla nikogo – tylko dla mnie. Zaczęłam od małych kroków: dłuższe spacery, spotkania z przyjaciółkami, wyjazdy, które dawały mi poczucie wolności. Przypomniałam sobie, że nadal jestem kobietą z potrzebami, pragnieniami i emocjami, które mają znaczenie.

Nie oczekiwałam, że on nagle się zmieni. Wiem, że pewnych przepaści nie da się zasypać. Ale mogę wypełnić własną przestrzeń sensem i radością, której wcześniej odmawiałam sobie dla niego. Choć nasze życie razem stało się ograniczone do rutyny i milczenia, ja odzyskałam świadomość własnej wartości. Nadal go kocham, ale już nie pozwolę, by ignorancja i brak zainteresowania definiowały moją kobiecość. Teraz wiem, że szczęście nie zależy wyłącznie od drugiej osoby. I wreszcie mogę spojrzeć w lustro i zobaczyć siebie – kobietę, a nie tylko emerytkę w jego oczach.

Emilia, 58 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama