Reklama

Przez piętnaście lat żyłam w przekonaniu, że moja teściowa mnie nienawidzi. Każde nasze spotkanie było pełne napięcia, złośliwych uwag, dziwnych spojrzeń i milczących osądów. Czułam się przy niej mała, niedostateczna, jakbym cały czas musiała udowadniać, że zasługuję na jej syna. On sam nigdy nie interweniował, twierdząc, że „obie jesteśmy trudne”. Przyzwyczaiłam się, że po prostu tak będzie – dystans, chłód i udawane uśmiechy przy wspólnym stole. Aż pewnego dnia, przez przypadek, usłyszałam ich rozmowę. I wtedy zrozumiałam, że wszystko wyglądało zupełnie inaczej, niż myślałam.

Reklama

Relacje były bardzo napięte

Kiedy poznałam Marcina, byłam pewna, że trafiłam na kogoś wyjątkowego. Czuły, ambitny, czarujący. Przez pierwsze miesiące unosiłam się kilka centymetrów nad ziemią. Aż do dnia, w którym po raz pierwszy zaprosił mnie do domu rodzinnego. Jego matka – Lucyna – przywitała mnie uprzejmie, ale chłodno. Patrzyła na mnie z wyraźnym dystansem, jakby ważyła każdy mój ruch. Gdy powiedziałam, że jestem po filologii polskiej, zmarszczyła brwi.

– Czyli nic praktycznego – rzuciła, nalewając zupę.

Marcin tylko się uśmiechnął, jakby nie zauważył. Ale ja zauważyłam. I poczułam to pierwsze ukłucie niechęci. Z czasem sytuacja się nie poprawiła. Każde święta, każda wizyta – to samo napięcie. Zawsze znajdowała coś, co mogła skrytykować. Zbyt słodki sernik, zbyt krótka spódnica, zbyt późne powroty z pracy. A Marcin? Odbierał to jako typową „matczyną troskę”.

– Przesadzasz – powtarzał. – Moja mama po prostu nie mówi wszystkiego wprost.

Wiedziałam, że mnie nie lubi. Ale najgorsze było to, że nikt tego nie widział. Przestałam z nią dyskutować. Nauczyłam się uśmiechać, udawać. Prowadziłyśmy cichą wojnę, z zaciśniętymi zębami i wyuczoną grzecznością.

– A jak dzieci? – pytała, choć wiedziała, że nie mogę mieć.

Odpowiadałam spokojnie, choć w środku wrzałam. Marcin nie słyszał. Albo nie chciał. I tak trwałyśmy, dwie kobiety po dwóch stronach frontu. Bez zbliżeń, bez rozejmu. Do czasu.

Pozory normalności

Z zewnątrz wszystko wyglądało w porządku. Idealne zdjęcia z Wigilii, wspólne uśmiechy przy stole, podziękowania za prezenty. Każdy, kto nas obserwował, pomyślałby, że mamy z Lucyną dobrą relację. Ale ja wiedziałam, że to teatr. I grałam w nim swoją rolę najlepiej jak potrafiłam. Czasem zastanawiałam się, czy kiedykolwiek było między nami szczerze. Nawet wtedy, gdy wpadłam w rozpacz po trzeciej nieudanej próbie in vitro, nie okazała mi ani odrobiny wsparcia.

– Może po prostu nie jesteście stworzeni do rodzicielstwa – powiedziała, krojąc ciasto.

Marcin siedział obok i udawał, że tego nie słyszy. Miałam ochotę krzyczeć, ale tylko zacisnęłam dłonie na kolanach. Zaczęłam unikać wizyt u teściów. Wysyłałam Marcina samego, tłumacząc się zmęczeniem lub nadmiarem pracy. On nie protestował, a ja czułam ulgę. Ale jednocześnie coś we mnie rosło – żal, gorycz, wściekłość.

Któregoś dnia przeglądałam stare zdjęcia z naszej pierwszej rocznicy. Natknęłam się na jedno, na którym Lucyna obejmuje mnie ramieniem. Na pierwszy rzut oka wyglądałyśmy jak bliskie sobie kobiety. A ja czułam się wtedy taka samotna. Zastanawiałam się, czemu mnie tak nie znosi. Czy byłam za mało dobra? Za mało domowa? Czy chodziło o to, że nie byłam jej ulubioną synową z marzeń?

Przestałam się starać. Na święta przynosiłam ciasto z cukierni. Ubierałam się na czarno. I nie udawałam już, że mnie interesuje jej ogród czy pogoda w sanatorium. Nie chciałam jej nienawidzić. Ale przez lata byłam przekonana, że ona pierwsza wybrała tę drogę.

Moja granica cierpliwości

Najgorsze przyszło po piętnastu latach. Mieliśmy z Marcinem cichy kryzys, który tlił się od dawna. Coraz częstsze kłótnie, obojętność, złośliwości rzucane między jednym łykiem kawy a zmywaniem naczyń. Wiedziałam, że on nie jest już tym samym człowiekiem, za którego wyszłam. Ale nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo się zmienił.

– Może powinnaś więcej się starać – rzucił któregoś dnia po kłótni o nic.

Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Ja? Starać się?

– Przez piętnaście lat znosiłam twoją matkę, twoje milczenie, twoje wymówki!

– No właśnie. Zawsze wszystko to „moja wina”. Ty jesteś bez zarzutu, co?

Cisza, która zapadła po tej wymianie, była gęsta jak smoła. I wtedy po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać, czy my w ogóle jeszcze jesteśmy małżeństwem, czy tylko funkcjonujemy obok siebie.

Kilka dni później pojechaliśmy do jego rodziców. Nie chciałam, ale Marcin nalegał. Zjadłam obiad w milczeniu. Lucyna wyglądała na jeszcze bardziej zmęczoną niż zwykle. Widziałam, że coś ją dręczy, ale nie zamierzałam o nic pytać. Po posiłku Marcin poszedł do ogrodu, a ja zostałam w kuchni. Lucyna dołączyła do niego chwilę później. Przez uchylone okno usłyszałam ich rozmowę. Nie zamierzałam podsłuchiwać, po prostu... nie potrafiłam odejść.

– Przestań ją obwiniać – powiedziała twardo. – Gdybyś choć raz spojrzał na siebie z boku, zobaczyłbyś, że nie zasługujesz na jej cierpliwość.

Zamarłam. To był jej głos. I to był mój temat. Nie mogłam uwierzyć, że właśnie ona powiedziała te słowa.

Rozmowa, która zmieniła wszystko

Nie ruszałam się z miejsca. Słyszałam wyraźnie każde ich słowo, choć głos Marcina był coraz bardziej zduszony.

Mamo, nie mieszaj się – rzucił oschle.

– Mylisz się, jeśli myślisz, że będę patrzeć, jak niszczysz swoje małżeństwo. – Lucyna nie odpuszczała. – Ona zniosła więcej, niż ja bym zniosła na jej miejscu.

– Ty zawsze jej bronisz, nigdy mnie.

– Bo ona potrzebuje obrony, ty nie! Ty masz swoje wygodne wymówki, swoje wieczne „mam ciężko”. Ona ma codzienność z tobą. I jeszcze mnie znosi przez te wszystkie lata. A ja, zamiast jej pomóc, tylko utrudniałam.

Zakręciło mi się w głowie. Osunęłam się na krzesło. Nie mogłam uwierzyć, że to mówiła Lucyna – kobieta, którą obwiniałam o wszystkie moje upokorzenia.

– Dlaczego? – wyszeptałam sama do siebie. – Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?

Nie wiem, jak długo siedziałam w kuchni, zanim zebrałam się na odwagę. Wyszłam do niej, gdy Marcin odszedł na bok. Stała przy rabacie z lawendą, jakby nie przed chwilą powiedziała mi wszystko, co chciałam usłyszeć przez ostatnie piętnaście lat.

– Podsłuchałam was – powiedziałam. – I... nie wiem, co powiedzieć.

Spojrzała na mnie spokojnie, bez wyrzutu.

– Nie musisz mówić. Wiem, że nie zasłużyłam, żebyś mi ufała. Ale próbowałam. Może zbyt cicho. Może zbyt późno.

W tamtej chwili coś pękło. Nie między nami – tylko we mnie. Wszystkie osądy, które w niej widziałam, okazały się moim odbiciem. A ona przez cały ten czas, w milczeniu, była po mojej stronie.

Nowe rozdanie między nami

Po tamtej rozmowie długo nie mogłam dojść do siebie. Chodziłam po domu jak w transie, rozmyślając nad każdą sceną, którą z Lucyną odgrywałyśmy przez lata. Ile z nich było nieporozumieniem, ile niedopowiedzeniem, a ile moją z góry założoną interpretacją? Nie wiedziałam. Ale wiedziałam jedno – wszystko się zmieniło.

Zaczęłam do niej dzwonić. Najpierw z obowiązku, potem z potrzeby. Pytałam o zdrowie, o pogodę, o jej książki. Ogród. I stopniowo, niepostrzeżenie, coś się między nami ocieplało.

– Mam nadzieję, że w końcu się nauczę mówić prosto z serca – powiedziała któregoś dnia.

– Ja też się tego uczę – odpowiedziałam. – Ale chyba idzie nam nieźle.

Marcin zauważył, że coś się zmieniło, ale nie pytał. Może się bał, że nie zrozumie. Może czuł, że to, co się dzieje między mną a jego matką, to sprawa poza nim. Któregoś dnia Lucyna zadzwoniła, roztrzęsiona. Jakiś mężczyzna próbował wejść na jej posesję. Nie namyślałam się długo – wsiadłam w auto i pojechałam do niej szybciej, niż zrobiłby to Marcin.

– Co ty tu robisz? – zapytała zdziwiona.

– Przyjechałam. Bo teraz ja jestem twoim ochroniarzem.

Uśmiechnęła się lekko, a w oczach miała wdzięczność. Czułam, że nadrobiłyśmy stracone lata. Nie wszystkie, ale wystarczająco dużo, by zacząć od nowa. I po raz pierwszy pomyślałam, że nie każda rodzina to gotowa układanka. Czasem trzeba ją zbudować od zera – z odłamków, ciszy, żalu i... zaufania.

Zyskałam teściową i straciłam złudzenia

Dziś z teściową rozmawiamy niemal codziennie. Nie są to rozmowy wielkie, dramatyczne. Czasem to tylko krótkie „jak się czujesz?”, czasem dzielimy się przepisami albo narzekamy na pogodę. Ale w tym wszystkim jest coś, czego przez lata między nami brakowało – autentyczność. I szacunek.

Zrozumiałam, że przez piętnaście lat nie tylko ona się myliła. Ja też. Widziałam w niej wroga, bo łatwiej było mi obarczyć ją winą, niż spojrzeć na swoje życie z boku. W niej upatrywałam przyczynę chłodu w małżeństwie, własnych niepewności, braku wsparcia ze strony Marcina. A prawda była bardziej skomplikowana.

Teściowa nie była idealna. Popełniała błędy, bywała szorstka, mówiła zbyt ostro. Ale nigdy nie była przeciwko mnie. Tylko ja nie chciałam tego widzieć, bo zbyt mocno potrzebowałam kogoś, komu mogłabym przypisać winę za swój żal. Marcin i ja nadal się mijamy. Nie wiem, dokąd to zmierza. Może do rozstania, a może do czegoś lepszego. Ale już nie czekam, aż on się zmieni. Zaczęłam zmieniać siebie. I to wystarczy.

Lucyna powiedziała mi niedawno:

– Wiesz, myślę, że obie w końcu dorosłyśmy. Lepiej późno niż wcale.

Uśmiechnęłam się. Bo może właśnie tak to działa – czasem trzeba dojść do kresu, by dostrzec, kto naprawdę stał za nami, kiedy wszystko się waliło. Nie jestem już tą samą kobietą, która latami trzymała urazę. Teraz jestem tą, która nauczyła się słuchać, nie tylko osądzać.

Klara, 48 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama