„Moi rodzice postawili pasję ponad życiem i zapłacili najwyższą cenę. Przez ich głupotę zostałem sam”
„Mokry, zmarznięty, utytłany i śmierdzący gnijącym zielskiem – byłem wściekły. Patrzyłem na porozrzucane wokół ciała parujące i dymiące części wagonów, sypiące tu i ówdzie iskrami pozrywane przewody trakcji. Bluźniłem, przeklinając wodę i kiepski most, który nad nią postawiono”.
- Jakub, 29 lat
Czy wiecie, jak to jest mieć rodziców z jakąś szajbą? Nie delikatną, objawiającą się od czasu do czasu, tylko konkretną, taką, która determinuje codzienne życie. Nie? To nie wiecie, jak bardzo można znienawidzić rzeczy, które ogólnie uważa się za przyjemne, atrakcyjne, a nawet wspaniałe.
Mieli fioła na punkcie kajaków
Gehenna zaczęła się dla mnie po pierwszej klasie podstawówki.
– Jedziemy na długi spływ kajakowy! – zapowiedział tata przed wakacjami, mama się ucieszyła, a ja nie rozumiałem, o co chodzi.
Nie bardzo wiedziałem wtedy, co to jest kajak i co to znaczy spływać. Jako przedszkolak byłem już wprawdzie na biwakach, spałem w namiocie i sikałem w lesie, ale woda występowała wtedy tylko w postaci deszczu albo rosy. Moim zdaniem i tak było jej za dużo. A kajak okazał się groźniejszy. Zostałem odziany w za wielki kapok i usadzony między nogami mamy. Było niewygodnie i niewiele widziałem, bo kapok podjeżdżał mi na oczy, a przed twarzą bez przerwy poruszały się mamine ręce z wiosłami, z których kapały mi na twarz strużki wody.
Sam kajak kiwał się i cały czas bałem się, że zaraz się wywróci i utonę w otchłani. Ciężki kapok miał w tym niechybnie dopomóc. Zejścia na ląd na noclegi uważałem za cudowne ocalenie, a w namiocie śniłem, że rano się obudzę i okaże się, że rzeka, jeziora i inne akweny wyschły. Niestety – budziłem się i znowu pakowano mnie do chybotliwego czółna.
Zobacz także
Cudowne wakacje, prawda, Kubusiu?! – wołała mama i głaskała mnie po głowie, a ojciec pękał z dumy, że jego mała rodzina odpoczywa na łonie natury.
Choć ani razu nie wypadłem z kajaka i poza bolesnymi otarciami szorstkim płótnem kamizelki niby-ratunkowej nic mi się nie stało, pierwszy raz cieszyłem się, że kończą się wakacje. Nie przeczuwałem, że potem będzie jeszcze gorzej.
Szczerze tego nienawidziłem
Woda mnie przerażała, ale bałem się do tego przyznać. Nie chciałem sprawiać rodzicom ani zawodu, ani kłopotu. Chciałem być dzielny. A oni, zakochani we wszystkich formach taplania się w wodzie, pragnęli, żebym odziedziczył po nich tę pasję i kultywował rodzinną tradycję. Ponieważ zaś rosłem, wyzwania rosły razem ze mną.
Na kolejnym spływie dostałem wiosło. Siedziałem na prawdziwym siedzisku przed ojcem, a mama wiosłowała z ciocią Aldoną. Niby byłem większy, ale bałem się bardziej. Starałem się nadążać za rytmem ojca, ale nie miałem tyle siły i bez przerwy waliłem swoim wiosłem albo w kajak, albo w jego wiosło. Widziałem, że on się wścieka, ale nic nie mówi, żebym się nie załamał, a przecież miałem być dzielny. Nie byłem.
Zwłaszcza po tym, jak skrzyżowanie wioseł spowodowało katapultowanie mnie z kajaka do wody. Wprawdzie rzeczka miała w tym miejscu metr głębokości, ale ja o tym nie wiedziałem. Z wrzaskiem wpadłem do zimnej wody z przekonaniem, że to ostatnie chwile mojego pełnego udręki życia. Stary kapok natychmiast nasiąkł i niczym kotwica pociągnął mnie w głębiny. Wpadłem w panikę, ale nie wrzeszczałem. Oddychałem tylko gwałtownie i miałem wrażenie, że się duszę. Nie pomógł fakt, że natychmiast stanąłem na dnie, a woda sięgnęła mi do pasa.
– Brawo, synu! – cieszył się ojciec. – Chrzest zaliczony! Ha, ha, ha! Właź do łodzi, marynarzu!
Wlazłem i przez najbliższe pół godziny dygotałem na całym ciele. Bardziej z powodu szoku i strachu niż z zimna. Kiedy dobiliśmy do jakiejś stanicy na nocleg, mama obmacała moje ubranie i z zadowoleniem stwierdziła, że jest już suche.
– Widzisz – powiedziała z uśmiechem. – Nic ci się nie stało, wytrzymałeś. Na wszelki wypadek dam ci aspirynę. A teraz chodź do rzeki, umyjesz się. Trochę pachniesz mułem…
Wtedy właśnie znienawidziłem wodę na dobre.
Ciągle było im mało wody
Kiedy rodzice stali się właścicielami żaglówki, byłem przerażony. Rozumiałem już, że spływy kajakowe to fraszka w porównaniu z żeglowaniem. Świadomość, że pod wątłą konstrukcją łódki może być kilka lub nawet kilkadziesiąt metrów wody, napawała mnie przerażeniem. Rodzice w euforii szykowali się do wakacji na Mazurach, a ja kombinowałem, jak uświadomić im, że nie jest to dla mnie ani wielka przygoda, ani wspaniały odpoczynek, ani tym bardziej relaks na łonie natury.
I wreszcie wymyśliłem genialny plan. Przeczytałem w szkole afisz, że najaktywniejsi członkowie klubu cyklistów mogą latem pojechać na obóz kolarski po Górach Świętokrzyskich. Zapisałem się więc do szkolnego klubu rowerowego i postanowiłem być najaktywniejszym jego członkiem. Dopiąłem swego: zostałem zakwalifikowany na rowerowe wakacje!
Awantura była przepotworna.
– Nie rozumiesz, że to także dla ciebie?! – krzyczał ojciec. – Tyle wyrzeczeń, zaangażowania, żeby spełniać marzenia, iść do przodu, a ty to wszystko odrzucasz?
– Przecież zawsze tak bardzo kochałeś nasze wyprawy, spływy, przygotowania… – biadoliła mama. – No i nie chcesz już spędzać z nami wakacji? A może ty jesteś chory, kochanie?
Lekarze przyznali jej rację. I chyba tylko dzięki temu wodny terror moich rodziców został zahamowany. Ale moje marzenie o pedałowaniu po Polsce i tak się nie spełniło. Kara musiała być! Skoro nie chciałem uczestniczyć w rodzinnym rejsie wymarzoną żaglówką, pojechałem na dwa miesiące do rodziny ciotki Aldony w okolice Janowa Lubelskiego, gdzie na szczęście było dużo lasów i prawie wcale wody.
Zżymałem się na tę zsyłkę, jednak wyszło w sumie fajnie: stara Marianna, ciotka ciotki, była wesoła i pogodna, nauczyła mnie wielu rzeczy i nawet szpinak przyrządzała smacznie.
– Nie gniewaj się na rodziców, Kuba – perswadowała dobrotliwie. – Oni nie mają złych intencji, ale wiesz, chcieliby, żebyś robił to, co oni, bo sami kiedyś marzyli o wodzie, żeglowaniu, dalekich wyprawach… A właściwie, dlaczego im nie powiedziałeś od razu, że się boisz wody?
– Bo by się gniewali – odpowiedziałem, a Marianna pokiwała głową.
– Źle się stało – oceniła. – No cóż, nie wszystkim pisane są oceany. U nas masz las, łąki i trochę pagórków. I chyba się nie nudzisz, co?
Nie nudziłem się. Z chłopakami z sąsiedztwa robiliśmy codziennie różne fajne rzeczy, sam rąbałem drewno, zajmowałem się zwierzętami, biegałem po okolicy z psem Ryśkiem. A najbardziej lubiłem wieczorne pieczenie ziemniaków w ognisku. I nie musiałem chodzić spać o 20:30. W tym świecie bez wody było mi bardzo dobrze. Wodniactwo moich rodziców przybierało na sile, rozwijało się i powoli zdominowało ich życie. Moje – dzięki wodowstrętowi – tylko trochę.
Postanowili kupić sobie jacht
Byłem tuż przed maturą, kiedy „starzy” stali się właścicielami jachtu. Takiego, którym pływa się już po morzach. Nabyli go wraz z przyjaciółmi, też wodnymi maniakami, i zakotwiczyli na stałe w Chorwacji, na południe od Rijeki, gdzie poza sezonem łajba mieszkała w prywatnym hangarze. Tyle że określenie „poza sezonem” właściwie nie istniało.
Wyjeżdżali na rejsy o każdej porze roku i plątali się po morzach. A im bardziej dostawali w tyłek od deszczu, fal i wiatru – tym bardziej byli zachwyceni. Niestety – tak jak kiedyś nie interesowało ich, że woda mnie nie kręci, tak teraz mieli w nosie, że kiedy nimi sztorm rzuca po wodzie jak korkiem, ja denerwuję się i martwię o ich bezpieczny powrót.
– Synku, przecież wiesz, że mamy doświadczenie, świetną łódź i sprawdzoną załogę, nie masz się czym martwić, kochanie – zapewniała mama.
– Nie martwię się o was, tylko o morze, mamo – odpowiadałem konsekwentnie. – Żywioł ma w nosie wasze kwalifikacje i sprzęt.
– Jesteśmy rozsądnymi ludźmi, Kuba – ojciec zawsze uderzał w pryncypialne dzwony. – Nie wyobrażasz chyba sobie, że wypłyniemy z portu, jeśli pogoda nie będzie odpowiednia do żeglugi. Znamy się na tym.
– Widziałem, jak chwaliłeś się zdjęciami z jakiegoś sztormu na morzu…
– No bo zdarzają się gwałtowne zmiany pogody.
– Właśnie – odpowiedziałem i na to ojciec już nie miał riposty. – Ale pasja ponad wszystko, prawda?
Nie chciałem się z nimi kłócić i – jak kiedyś – spowodować, by zepsuł im się humor. W końcu tak bardzo cieszył ich każdy wyjazd, każdy rejs. A ja? Zdałem maturę, dostałem się na studia. Rodzice byli na tyle mili, że zaczekali z wyjazdem w rejs do Afryki do ogłoszenia wyników. Zostawili mi kopertę na szafce w kuchni, żebym miał na życie i wakacje.
– Jedziemy, kochanie. Trochę to potrwa, ale dasz sobie przecież ze wszystkim radę, prawda? – mama pogłaskała mnie po twarzy i pocałowała w czoło.
– Uważaj wszędzie, gdzie będziesz – dodał ojciec i po męsku trzepnął mnie w ramię.
– Bawcie się dobrze, kochani! Pomyślnych wiatrów i tej, no, stopy wody pod kilą – odpowiedziałem życzliwie i szczerze.
– Kilem, synku. Kilem… – mama uśmiała się z mojego przejęzyczenia.
Założyli plecaki, zasalutowali mi jak starzy marynarze i poszli do taksówki. Z balkonu widziałem jeszcze, jak machają mi na pożegnanie.
Wtedy widziałem ich po raz ostatni.
Pasja ich zabiła
Jacht „Layla” wyszedł z Rijeki, opłynął „Włoski but”, Sycylię, przeszedł między Tunisem i Sardynią, potem przecisnął się przez Cieśninę Gibraltarską i wypłynął na Atlantyk. A potem była burza i jednostka zniknęła z radarów. Poszukiwania łodzi i rozbitków trwały kilka dni i okazały się bezowocne. Otrzymałem wiadomość, że uznano ich za zaginionych. Wtedy znienawidziłem wodę jeszcze bardziej.
Po dziesięciu latach, zgodnie z przepisami, rodziców uznano za zmarłych. I to był trzeci raz, kiedy zwaliłem na wodę wszelkie swoje nieszczęścia. Życie zostawiło mnie w końcu w spokoju. Odzyskałem wreszcie równowagę, pracowałem, znalazłem sobie fajne hobby: zacząłem zbierać stare pocztówki z polskich uzdrowisk. Klątwa wody pozostała za mną.
Jechałem do Kudowy Zdroju na międzynarodowy zlot zbieraczy. Pogoda była kiepska, ale liczyłem jednak na ciekawe spotkania, wymiany, nawet wzbogacenie kolekcji. Pociąg przebijał się przez deszcz, co trochę mnie denerwowało, ale kiedy zrobiło się ciemno, po prostu zasnąłem.
Obudziło mnie gwałtowne hamowanie połączone ze zgrzytem i wyciem syreny lokomotywy. Poleciałem na przeciwległe siedzenie, a potem spadłem na podłogę. Wagon gwałtownie się przechylił i z potwornym zgrzytem zaczął nurkować gdzieś w dół. Wciśnięty między siedzenie i stolik nie widziałem, co się dzieje. Słyszałem hałas rozdzieranej blachy i krzyki ludzi. Zgasło światło. Wagon powoli, jak w zwolnionym tempie, zmienił położenie i runął w dół. Przedmioty i ludzie spadali jak gruszki z drzewa w jeden koniec pojazdu. Gdybym nie zaklinował się pod siedzeniem, skręciłbym kark…
Woda mnie prześladowała...
Po potwornym huku nastąpiła cisza przerywana tylko przez bulgot i szmer płynącej wody… Straciłem przytomność. Nie wiem, ile czasu minęło, zanim wylazłem z wraku wagonu. Pełzłem na czworaka w wodzie. Po kilkunastu metrach znalazłem wystającą nad bagno kępę. Doczołgałem się tam i próbowałem odpocząć.
– Boże! Jak ja nienawidzę wody! Nie–na–wi–dzę!!! – wrzeszczałem, siedząc w błocie.
Mokry, zmarznięty, utytłany i śmierdzący gnijącym zielskiem – byłem wściekły. Patrzyłem na parujące i dymiące części wagonów, sypiące tu i ówdzie iskrami pozrywane przewody trakcji. Bluźniłem, przeklinając wodę i kiepski most, który nad nią postawiono. Siedziałem bez ruchu i patrzyłem na strażaków i ratowników z latarkami, którzy chodzili po rozlewisku i szukali ocalałych ofiar katastrofy.
– Kurwaaaaa!!! Przeklęta wodaaaa!!! – wrzeszczałem aż do zachrypnięcia, a potem siedziałem z twarzą ukrytą w dłoniach.
I wtedy usłyszałem głos.
– Tutaj! Jest tutaj, żywy – jakiś mężczyzna nawoływał ratowników. – Nic panu nie jest? – poczułem na ramieniu dotyk czyjejś ręki.
Otworzyłem załzawione oczy i patrzyłem na umorusanego mężczyznę w czerwonym kombinezonie. Pokręciłem przecząco głową, a on systematycznie omacywał moje kończyny. Potem zaczął ocierać mi twarz z krwi i błota. Syknąłem.
– Jasne, jasne… Już – mruczał ratownik i przykleił mi trzy plastry na czole i szyi. – Wygląda na to, że wykiwał pan kostuchę. I niech pan nie bluźni na wodę. Gdyby nie kilka dni deszczu, te łąki byłyby twardą jak beton równiną – zatoczył ręką koło. – Woda zamieniła je w miękkie bajoro. Dzięki temu pan i jeszcze kilka osób przeżyliście. Gdyby pociąg wypadł z szyn tydzień temu, nikt by nie przeżył. Rozumie pan? Woda uratowała panu życie.
Patrzyłem na okienko w kasie i nie mogłem się zdecydować, co robić.
– Kupuje pan bilet czy nie? Nie pan jeden chce dziś wejść na basen… – powiedziała do mnie śliczna dziewczyna o wielkich zielonych oczach.
– Kupuję! – odpowiedziałem. – A pomoże mi pani w nauce pływania?
Dziewczyna roześmiała się.
– W brodziku? – mrugnęła okiem.
– Jasne! Od czegoś trzeba zacząć.
– Spoko. Jestem Lidka. Do zobaczenia w wodzie za pięć minut.
– Będę. Boję się, ale będę…