Reklama

Zanim mnie zabrali na komisariat, zadali mi tylko jedno pytanie – czy jestem właścicielem tego dużego fiata, który stoi na podjeździe. Potwierdziłem. Wtedy padło:

Reklama

– W takim razie pojedzie pan z nami.

Do domu wróciłem dopiero trzy miesiące później.

Na komisariacie przez kilka godzin nikt mi nie powiedział, dlaczego mnie zatrzymano. Śledczy pytali tylko, co robiłem 7 maja. Była połowa listopada – jakim cudem miałem pamiętać, co robiłem pół roku wcześniej?! Kompletnie nic mi ta data nie mówiła.

Było już dobrze po północy, gdy zostałem oficjalnie poinformowany, że jestem podejrzany o napaść na bank z bronią w ręku, porwanie i kradzież. I że zostałem aresztowany na trzy miesiące. Pamiętam tylko, jak powtarzałem, że to pomyłka i że nie przyznaję się do winy. Miałem taki mętlik w głowie, że bez słowa dałem się zaprowadzić do celi. Nie zapytałem nawet o adwokata! Usiadłem na pryczy, złapałem się za głowę i zacząłem płakać. Z bezsilności, przerażenia…

Zobacz także

Nie ma jak „uczynni” sąsiedzi

Uczę muzyki w gimnazjum. W wolnych chwilach gram na klarnecie. Mieszkam w domu po rodzicach, tego żółtego fiata też odziedziczyłem po nich. Tata miał do niego wielki sentyment, więc go nie sprzedałem. Czasem jeżdżę nim na ryby nad jezioro. Jest już zabytkiem, więc nie trzeba z nim jeździć na przeglądy; do tego nie miałbym głowy.

Miałem żonę, ale uciekła ode mnie po roku. Zanim się wyprowadziła, zwyzywała mnie od safandułów i nudziarzy. Od tamtej pory w moim życiu nie było już żadnej kobiety. Za nic nie mogę zrozumieć, jak ktokolwiek mógł choć przez chwilę uznać, że jestem zdolny do napaści na bank z bronią w ręce.

Następnego dnia rano dowiedziałem się, że dostałem adwokata z urzędu. I że mam z nim spotkanie. Mecenas Ch. sprawiał wrażenie zniecierpliwionego. Cały czas nerwowo kołysał się na krześle i patrzył na drzwi. Wyraźnie mi nie wierzył. Udało mi się jednak wydobyć z niego kilka informacji. Otóż 7 maja, w sobotę, około południa do filii pewnego banku w miejscowości w sąsiednim województwie wpadł zamaskowany mężczyzna. Wymachiwał pistoletem i kazał kasjerce spakować wszystkie pieniądze do torby. Potem zmusił ją, żeby wyszła z nim na zaplecze i weszła do bagażnika stojącego tam żółtego fiata 125p. Uwolnił ją w lesie, około 35 kilometrów za miastem. Gdy w końcu kobiecie udało się zatrzymać jakiś samochód i dotrzeć na policję – po samochodzie, napastniku oraz pięciuset tysiącach złotych nie było śladu.

Policja od tamtej pory mozolnie sprawdzała właścicieli wszystkich zabytkowych fiatów 125p w Polsce. Wcześniej zatrzymała już trzech innych właścicieli, ale żadnemu nie postawiono zarzutów. Ze mną było inaczej: śledczy znaleźli w bagażniku ślady krwi… Skąd krew? Podobno kasjerka, gramoląc się do bagażnika, skaleczyła się w rękę. Poza tym ustalono, że w czerwcu wpłaciłem na swoje konto 20 tysięcy złotych. A moi sąsiedzi zeznali, że jestem porywczy. Poza tym pamiętali, że 7 maja wyjechałem rano samochodem i wróciłem w nocy oraz że ostatnio wymieniłem okna i kupiłem nowy rower.

Nadawałem się na jelenia

Miałem mnóstwo pytań – na przykład kim są ci wszyscy sąsiedzi i skąd wiedzą tak dokładnie, co robiłem pół roku temu – ale mecenas oświadczył, że to koniec spotkania.

– Radzę panu się przyznać. Tak tylko utrudnia pan życie sobie i innym – zakończył.

Nie widziałem go przez miesiąc. Raz na tydzień byłem wzywany na przesłuchanie, ale w kółko powtarzałem, że nie mam nic wspólnego z tym napadem, że nie wiem, co robiłem 7 maja, a siedząc w celi, nie mogę tego ustalić. Zresztą pieniądze, które wpłaciłem na konto, zarobiłem, dając prywatne lekcje muzyki, i owszem, nie zapłaciłem od nich podatku, ale to chyba sprawa dla urzędu skarbowego, a nie prokuratury i policji.

Dziś wiem, że gdyby mecenas Ch. wykonał swoją pracę chociaż w minimalnym procencie, z aresztu wyszedłbym już kilka dni po zatrzymaniu. Krew w bagażniku nie była ludzka, a rybia. Zeznania pochodziły od jednej sąsiadki, która nie mogła mi darować, że kasztany z drzewa w moim ogrodzie lecą na jej zadbany podjazd, i której przeszkadzało, gdy grałem na klarnecie. A opowieść o tym, że 7 maja wyszedłem rano i wróciłem po nocy, podsunął jej jeden z policjantów. Ona tylko sobie „przypomniała”, że tak było.

Śledczy mieli dość tej sprawy i chcieli ją zamknąć. A ja nadałem się na jelenia. Na szczęście dla mnie byli jednak ludzie, którzy o mnie nie zapomnieli. Moi uczniowie, a w zasadzie ich rodzice. Nasze miasteczko nie jest duże; szkole nie udało się ukryć, że nauczyciel muzyki został aresztowany. Po którymś z zebrań rodziców wywiązała się dyskusja. To wtedy nie wytrzymała jedna z mam, pani J. Jej syn jest bardzo uzdolniony, wróżę mu wielką karierę…

– Mam wrażenie, że wszyscy myślimy to samo. Więc powiem to głośno. Nikt z nas nie wierzy, że pan Tomasz, nasz pierdołowaty i oderwany od rzeczywistości pan Tomasz nagle wziął gnata i napadł na bank! W tej historii nic się nie zgadza! Może powinniśmy coś zrobić? – zasugerowała.

Inni rodzice się z nią zgodzili.

– Moja siostra jest adwokatem. Porozmawiam z nią – zadeklarował pan D., ojciec Justynki (zdolna, ale leniwa).

Po prostu przejęła się moją historią

I tak w moje życie wkroczyła mecenas D. Gdyby nie ona – pewnie odsiadywałbym teraz piętnastoletni wyrok.

– Dzień dobry. Jestem pana nowym adwokatem. A właściwie to chyba pierwszym adwokatem, bo mój kolega, jak już zdążyłam zauważyć, nie zrobił dla pana nic. Może nawet zgłoszę to do sądu koleżeńskiego, ale najpierw musimy pana stąd wydostać – wyrzuciła z siebie już na początku spotkania.

Od razu było widać, że chce dla mnie coś zrobić. Dużo później dowiedziałem się, że pieniądze na jej wynajęcie zebrali rodzice, ale to, co dostała, to dziesięć razy mniej niż wynosi jej normalna stawka. Po prostu przejęła się moją historią! To od niej dowiedziałem się, że świadkiem policji jest pani M.

– No tak, mogłem się tego domyślić. Ta kobieta uprzykrza życie całej okolicy, wszystko jej przeszkadza. Dzieci, psy, drzewa, ptaki… Jak nadarzyła się jej okazja, żeby mi dopiec – to skorzystała.

Mecenas wszystko, co mówiłem, skrzętnie notowała. Wypytała mnie o pieniądze, rower (odkładałem na niego od roku!).

– Koniecznie musimy ustalić, co naprawdę robił pan 7 maja. Spróbuję zebrać jak najwięcej informacji o poprzedzającym ten dzień tygodniu. Co się działo w szkole, w okolicy. Jak da mi pan klucze, to znajdę i przejrzę pana telefon komórkowy, kalendarz. I proszę o dostęp do konta bankowego – z historii transakcji też można sporo się dowiedzieć. Proszę się nie martwić, nie jest pan już sam.

Po raz pierwszy wstąpiła we mnie nadzieja. I sam się zmobilizowałem, żeby zacząć myśleć. Maj. Majówka. 3 maja to był wtorek, poniedziałek też mieliśmy wolny. Pojechałem na ryby… A potem? Za nic nie mogłem sobie przypomnieć, co robiłem w kolejną sobotę. Pewnie jak zawsze siedziałem sam w domu, ale nie mam na to żadnych świadków.

Na następne spotkanie pani mecenas wkroczyła z plikiem wyciągów bankowych.

– Panie Tomaszu. Coś mam. 7 maja tankował pan benzynę w mieście! Czyli był pan tu, co znaczy, że nie mógł być w innym województwie. Niestety, na stacji nie mają już nagrań z tamtego dnia. Pana samochód jest bardzo charakterystyczny, pracownik pewnie go zapamiętał. Ale akurat ten, który miał wtedy dyżur, dawno się zwolnił i wyjechał do Anglii. Jednak proszę się nie martwić, mamy punkt zaczepienia!

– Nie martwić się, łatwo powiedzieć – mruknąłem, gdy zamknęły się za nią drzwi.

Tydzień później mecenas D. miała dla mnie więcej dobrych wiadomości.

– Rozmawiałam z pana sąsiadką. Wypytywałam ją o szczegóły, czemu tak dobrze pamięta, co się działo 7 maja, czy to był dla niej jakiś szczególny dzień. W końcu się przyznała, że powiedziała policjantom, że jest pan chamem i arogantem i że jest pan gwałtowny. A to dlatego, że rzucił w nią pan kiedyś kasztanem. I powiedziała, że policjanci wypytywali, czy sobie przypomina, co się działo tamtej soboty. I czy widziała, jak pan wyjeżdżał i wracał wieczorem. Więc uznała, że pewnie wiedzą, że tak było, i przytaknęła.

Adwokat miała dla mnie jednak jeszcze złą wiadomość: prokuratura nie widzi ciągle podstaw, żeby uchylić mi areszt. A nawet zamierza wnioskować o jego przedłużenie!

– Szukam dalej. Jak uda mi się znaleźć jakikolwiek dowód, że był pan 7 maja w mieście – nie będą mieli wyjścia. I pana wypuszczą.

To nam musi pomóc!

Całymi nocami próbowałem sobie przypomnieć, co robiłem tamtej soboty. Nic, pustka. Przypominałem sobie sklepy, do których mógłbym pójść. Miejsca. Może byłem w kinie? Nie, z rok już nie byłem w kinie. I pewnie nigdy bym sobie nie przypomniał, gdyby nie przypadek. Rzadko wychodzę z celi, nie mam ochoty na bliższe kontakty z innymi aresztowanymi. Raczej nie są z mojej bajki. Ale któregoś wieczora poszedłem pooglądać telewizję. Leciały wiadomości. Pokazywali protest. I wtedy mnie olśniło. Marsz, protest, transparenty! Przypomniałem sobie tamtą sobotę dokładnie.

Rzeczywiście pojechałem na stację zatankować fiata. Zostawiłem samochód na parkingu przy stacji i poszedłem do Biedronki po drugiej stronie ulicy po drobne zakupy. I wtedy zobaczyłem coś dziwnego – w naszym spokojnym miasteczku takie rzeczy się działy rzadko. Zobaczyłem grupkę ludzi z transparentami maszerujących po rynku. Choć nie interesuję się polityką, coś tam słyszałem. Ale protest w naszym mieście? Poszedłem popatrzeć. Cała demonstracja trwała zaledwie kwadrans. Wróciłem do domu i zupełnie o niej zapomniałem. Tylko czy to może pomóc? Przecież nikt mnie nie zapamiętał! Uznałem, że jednak warto opowiedzieć o tym pani adwokat.

– Doskonale! To nam musi pomóc! – krzyczała w słuchawkę. – Biorę się do roboty.

Minął kolejny tydzień. Mecenas milczała. Znowu zacząłem tracić nadzieję. Wpadłem w depresję. Gdy w końcu przyszła na kolejne spotkanie, miałem zamiar odmówić.
W końcu zwlokłem się z pryczy.

– Mam to, mam! – powitała mnie entuzjastycznie adwokat. – Przepraszam, że to tyle trwało, ale najważniejsze, że się udało.

Pani mecenas uznała, że w naszym sennym miasteczku nawet kilkunastoosobowa demonstracja musiała wzbudzić zainteresowanie mediów. Przeszukała wszystkie gazety i portale internetowe. Na próżno…

– Postanowiłam więc dotrzeć do fotografów. Wie pan, jak to teraz jest, nie muszą oszczędzać kliszy, pstrykają bez opamiętania. Ale jeden skasował już wszystkie zdjęcia, drugi miał tylko kilka ujęć manifestantów. Aż w końcu złapałam chłopaka, który prowadzi bloga o naszym mieście. Sam pisze i robi zdjęcia. Napstrykał wtedy z 200 zdjęć. Przeglądaliśmy je chyba dwie godziny. Te, na których byli gapie – powiększaliśmy i analizowaliśmy kawałek po kawałku. I udało się! Nikt nie może mieć wątpliwości, że to pan! – pani mecenas triumfalnie położyła na stole dużą fotografię: w lewym rogu kółeczkiem zaznaczona była moja twarz.

Popłakałem się.

Może to pana zainteresuje

Młyny sprawiedliwości mielą powoli, więc wyszedłem z aresztu dopiero dwa tygodnie później. Zarzuty wobec mnie wycofano.

– Ale ja tego tak nie zostawię – zapowiedziała mecenas.

Chłopak, którego zdjęcie mnie uratowało, opisał moją historię na swoim blogu. Temat podłapała ogólnopolska gazeta. Dziennikarze nie zostawili na policji suchej nitki: „Jak głupi musiałby być bandyta, żeby użyć do napadu na bank swojego zabytkowego samochodu w tak jaskrawym kolorze?” – pytali.

Wczoraj zadzwonił do mnie dziennikarz.

Reklama

– Panie Tomku, może to pana zainteresuje… Policja zatrzymała prawdziwego napastnika. I znalazła samochód. Tego fiata skradziono trzy miesiące przed napadem, policjanci w ogóle nie wiedzieli o jego istnieniu. Bandyta – jak się okazało, słusznie – przewidział, że policjanci pójdą tropem tego auta. I nie będą zwracać uwagi na inne rzeczy. Na przykład na takie, że rzekomo porwana kasjerka ma narzeczonego kryminalistę. I że ów napad zaplanowali razem.

Reklama
Reklama
Reklama