„Nie potrafiłem poderwać dziewczyny nawet w bibliotece. Gdy się odważyłem, stało się coś dziwnego”
„Nie rozmawialiśmy. Spojrzenia – to wszystko, na co mogłem się zdobyć. Te krótkie momenty, gdy nasze oczy spotykały się przez przypadek. Albo i nie przez przypadek – do dziś nie wiem. Czasem się uśmiechała. Czasem ja odwracałem wzrok za szybko i żałowałem tego przez resztę dnia”.

- Redakcja
Mówią, że biblioteka to świątynia wiedzy. Dla mnie była raczej schronieniem – przed światem, przed chaosem codzienności, a może i przede mną samym. Studiuję prawo i jeśli istnieje coś takiego jak samotność w tłumie, to jestem jej definicją. Nie narzekam – tak już mam. Książki są prostsze od ludzi, nie zawodzą, nie znikają bez słowa, nie patrzą, jakby wiedziały więcej niż mówią.
Codziennie, niemal co do minuty, przekraczałem próg uczelnianej biblioteki. Jesienne popołudnia spowijały świat miękkim szarym światłem, a ja siadałem przy tym samym stoliku, z tym samym zestawem notatek i z tą samą nadzieją, że dziś w końcu coś zrozumiem. Z kodeksu. Z życia. Z siebie. I wtedy pojawiła się ona.
Na początku była tylko cieniem między regałami. Dziewczyną w grubym swetrze, z jasnymi włosami związanymi w niedbały kok i torbą, która zawsze spadała jej z ramienia. Siedziała trzy stoliki dalej, zawsze z kubkiem termicznym i książką z działu socjologii. Nie wiedziałem, jak ma na imię. Nie wiedziałem, dlaczego czytała z takim skupieniem, że zapominała mrugać. Ale wiedziałem, że gdy była, świat cichł inaczej. Głębiej.
Nie rozmawialiśmy. Spojrzenia – to wszystko, na co mogłem się zdobyć. Te krótkie momenty, gdy nasze oczy spotykały się przez przypadek. Albo i nie przez przypadek – do dziś nie wiem. Czasem się uśmiechała. Czasem ja odwracałem wzrok za szybko i żałowałem tego przez resztę dnia.
– Podejdź, co ci szkodzi? – powtarzałem sobie w myślach. Ale nigdy nie miałem odwagi. Bo co miałem powiedzieć? „Cześć, siedzimy razem w ciszy od tygodni i może chcesz kiedyś... porozmawiać?”
Było coś rozdzierającego w tym niedopowiedzeniu. W jej obecności i jednoczesnej niedostępności. Jakbyśmy oboje trwali w niepisanym porozumieniu, że lepiej nie burzyć tego, co ledwie zaczęło się tworzyć. A jednak codziennie liczyłem, że znów ją zobaczę. I że może tym razem...
Nieznajoma z naprzeciwka
Przez kilka dni udawałem, że jej obecność mnie nie rozprasza. Robiłem notatki, kreśliłem pod linijkę, przewracałem kartki z udawaną obojętnością. Ale z czasem przestałem się oszukiwać. Codziennie, zanim jeszcze wszedłem do czytelni, sprawdzałem przez szybę, czy już tam siedzi. Zajmowała miejsce zawsze przy tym samym stoliku, od strony okna. Raz miała ciemny golf, innym razem szalik opleciony tak, że ledwie było widać jej szyję. Nie była klasycznie piękna, raczej spokojna. Ale to ten spokój mnie przyciągał.
Z początku nasze spojrzenia spotykały się przez przypadek. Albo tak to sobie tłumaczyłem. Kiedy pierwszy raz ją przyłapałem, jak na mnie patrzyła, odwróciłem wzrok i udawałem, że akurat rozwiązywałem jakiś trudny kazus. Serce przyspieszyło, chociaż przecież nic się nie stało. Później te spojrzenia zdarzały się częściej. Krótkie, ledwie zauważalne, a jednak wyczekiwane.
Siedząc nad podręcznikiem, zacząłem łapać się na tym, że nie czytam. Przesuwałem palcem po marginesach, udając skupienie, choć tak naprawdę czekałem na ten moment, kiedy znów podniesie wzrok. I podnosiła. Czasem lekko się uśmiechała. Nigdy nie przesadnie. Tak, jakby wiedziała, że nie potrzeba więcej.
Zacząłem z nią prowadzić ciche rozmowy w głowie. O wszystkim. Wyobrażałem sobie, że siedzimy razem, już po godzinach, gdzieś w kawiarni, i w końcu mówię coś, co sprawia, że się śmieje. Ale te wyobrażenia zawsze urywały się w tym samym miejscu. W momencie, gdy miałbym się do niej odezwać naprawdę.
– Podejdź, co ci szkodzi? – rzuciłem w myślach, gdy kolejny raz zamknęła książkę i spojrzała przez okno.
– Nie, dziś nie. Jutro – odpowiedziałem sobie sam, zbyt cicho, by to miało jakąkolwiek siłę.
Następnego dnia jej nie było. Przez pierwszą godzinę udawałem, że nic się nie stało. Później zacząłem się wiercić. Gdy minęło kolejne pół godziny, czułem się idiotycznie. Złapałem się na tym, że słucham kroków na korytarzu i zerkam na zegar co pięć minut. Miejsce przy oknie było puste i z każdą minutą coraz bardziej mnie drażniło.
Wracałem tego dnia do domu z dziwnym uczuciem w brzuchu. To było śmieszne. Przecież nic się nie wydarzyło, a ja zachowywałem się, jakbym coś stracił. Uspokajałem się myślą, że może miała coś ważnego. Że pewnie jutro wróci.
I wróciła. Następnego dnia, o tej samej porze, znów siedziała przy swoim stoliku. Jakby nic się nie stało. Jakby nie przewróciła mojego świata jednym nieobecnym dniem. Zamiast spojrzenia, tym razem uniosła lekko brwi, jakby mnie poznawała. Odpowiedziałem uśmiechem. Poczułem coś w rodzaju ulgi.
Wtedy postanowiłem, że muszę to zrobić. Że nie mogę dłużej grać w tę cichą grę. Spędziłem resztę dnia, przygotowując się do rozmowy, która mogła trwać kilka sekund. W głowie układałem wersje powitania, dobierałem słowa, ćwiczyłem ton głosu.
Ale gdy wstałem od stolika i ruszyłem w jej stronę, coś mnie zatrzymało w połowie drogi. Skręciłem między regały, udając, że szukam książki. Tam, wśród półek, przeklinałem własną nieśmiałość.
– Jutro – powiedziałem sobie cicho.
Tylko że z jutrzejszymi planami bywa różnie.
Nie czułem się obcy
Następnego dnia przyszedłem wcześniej. Usiadłem bliżej jej stolika. Serce waliło mi jak głupie, choć przecież miałem tylko zagadać. Patrzyła w notatki, jakby nie zauważyła, że ją obserwuję. I wtedy, zanim zdążyłem się rozmyślić, podszedłem.
– Cześć… Możemy kiedyś wyskoczyć na herbatę? – zapytałem, zanim zdążyłem się speszyć.
Podniosła wzrok. Zawahała się tylko na moment.
– Dobrze – odpowiedziała cicho.
Spotkaliśmy się tego samego wieczoru. Mała herbaciarnia na rogu. Usiadła naprzeciwko mnie, zawinęła dłonie wokół filiżanki i pierwszy raz się naprawdę uśmiechnęła. Rozmawialiśmy jakbyśmy znali się od dawna. O studiach, o książkach, o tym, że świat bywa za głośny. Śmiała się z moich niezgrabnych komentarzy. Ja z jej nagłych dygresji.
Kiedy wychodziliśmy, nie mogłem przestać się uśmiechać. Była pierwszą osobą od dawna, przy której nie czułem się obcy. Nie powiedzieliśmy sobie nic zobowiązującego. Ale wiedziałem, że chcę ją zobaczyć znowu.
Kolejnego dnia zniknęła
Następnego dnia byłem w bibliotece wcześniej niż zwykle. Usiadłem przy swoim stoliku i czekałem. Przewracałem strony, ale nie czytałem. Zerkałem co chwilę w stronę wejścia. Minęło pół godziny. Potem godzina. Nie przyszła.
Z dnia na dzień mój niepokój rósł. Przychodziłem, siadałem, patrzyłem na jej puste miejsce. Próbowałem się skupić, ale wszystko rozchodziło się jak woda przez palce. Trzeciego dnia zagadnąłem bibliotekarkę.
– A ta dziewczyna, co tu zwykle siedziała… Blondynka, z działu socjologii... Nie wie pani, czy coś się stało?
Popatrzyła na mnie z lekkim zdziwieniem.
– Wyjechała. Podobno na stypendium. Za granicę. Mówiła, że długo jej tu nie będzie.
– Aha… – skinąłem głową, próbując zachować obojętność.
Uśmiechnęła się lekko i wróciła do sortowania swoich kart. Wyszedłem na zewnątrz i dopiero wtedy zrozumiałem, jak bardzo liczyłem, że dziś znów usiądzie naprzeciwko mnie. Nagle ta cała cisza wokół stała się czymś innym. Była ciężka. I pusta. Jakby zniknęło coś, co dopiero zaczęło istnieć.
Nie zostało mi już nic
Tydzień później wróciłem do tej samej herbaciarni. Sam. Usiadłem przy stoliku, przy którym siedzieliśmy razem. Zamówiłem tę samą herbatę, chociaż nie miałem na nią ochoty. Wpatrywałem się w krzesło naprzeciwko, jakby miało mi powiedzieć coś, czego nie zdążyłem usłyszeć. Zastanawiałem się, czy już wtedy wiedziała. Czy ten wieczór był pożegnaniem, którego nie potrafiła wypowiedzieć.
Zamieszałem łyżeczką w filiżance i próbowałem sobie przypomnieć każde jej słowo, każde spojrzenie. Szukałem wskazówek, których nie zauważyłem. Może mówiła więcej, niż rozumiałem. Może chciała, żebym zapytał. Ale nie zapytałem. Nie dowiedziałem się nawet, jak się nazywa. Nie miałem numeru, adresu, niczego. Tylko tamten wieczór. I ten cholerny zapach jaśminowej herbaty, który już zawsze będzie mi się z nią kojarzył. Chciałbym wtedy coś powiedzieć. Cokolwiek. Ale nie miałem do kogo mówić.
Coś się we mnie zmieniło
Próbowałem wrócić do codzienności. Siadałem znów przy swoim stoliku, otwierałem książki, robiłem notatki. Ale to nie była ta sama biblioteka. Miejsce, w którym zwykle siedziała, raziło mnie jak niedokończone zdanie. Każdego dnia przypominało mi o czymś, co się nie wydarzyło. Zacząłem unikać tego kąta. Siadałem dalej, przy oknie, albo w kącie przy czasopismach. Jakby wystarczyło zmienić perspektywę, żeby przestało boleć. Pewnego wieczoru powiedziałem o niej współlokatorowi. Wysłał mi półuśmiech.
– Serio? I ty się nie odezwałeś do niej wcześniej?
– Nie wiedziałem, czy warto. – wzruszyłem ramionami. – A teraz nie wiem, co właściwie straciłem.
– Może właśnie dlatego warto było – odpowiedział, sięgając po kubek. – Bo ci na niej zależało, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć.
Nie potrafiłem tego wtedy ubrać w słowa. To nie była wielka miłość, nie miałem prawa tak jej nazywać. Ale czułem, że coś się we mnie zmieniło. Jakby ona – nawet tylko tą jedną obecnością – przypomniała mi, że potrafię czegoś chcieć. Że mogę się odważyć. Nawet jeśli za późno.
Ale warto próbować
Minęły tygodnie. Wróciłem do tamtego miejsca. Usiadłem przy jej stoliku. Położyłem notatki, ale ich nie otwierałem. Z termosu nalałem sobie herbaty. Tę samą, co wtedy. Nie dlatego, że liczyłem, że przyjdzie. Już nie czekałem. Ale chciałem pamiętać. Patrzyłem przez okno na ludzi, którzy przechodzili obok, nieświadomi, że tu kiedyś coś się zaczęło. I skończyło, zanim zdążyło naprawdę zaistnieć.
Nie wiedziałem, czy jeszcze ją kiedyś zobaczę. Nie znałem jej nazwiska. Może tamten wieczór był wszystkim, co dostaliśmy. Ale to wystarczyło. Bo od tamtej pory nie chodziło już tylko o nią. Zrozumiałem, że potrafię wyjść zza swoich notatek, spojrzeć komuś w oczy, powiedzieć „chodźmy na herbatę”. To było małe, prawie niezauważalne. A jednak zmieniło coś we mnie. I może właśnie po to się to robi. Nie po to, by coś koniecznie było. Ale po to, żeby nauczyć się, że warto próbować. Nawet jeśli wszystko kończy się ciszej, niż się zaczęło.
Marek, 23 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Kolega z pracy mnie uwiódł i zasiał we mnie nasionko. Zniknął z pola widzenia, a ja muszę zebrać plony tego romansu”
- „Gdy Adam powiedział, że lecimy na weekend do Wenecji, myślałam, że mi się oświadczy. Ale on miał zupełnie inne plany”
- „Poznałam wykładowcę literatury i rozpoczęłam z nim nowy rozdział. Przy nim mogę być główną bohaterką”