„Nieurodziwy sąsiad zabrał mnie windą do nieba. Osiągnęliśmy piękny szczyt, ale zaraz potem zaliczyłam twarde lądowanie”
„– Michał, wszystko w porządku? Wzruszył ramionami. – Nie wiem, czy dobrze robię. – Co? Zamilkł na chwilę. – Że zbliżam się do ciebie. Zamurowało mnie. I poczułam lęk. Ale nie przed nim. Przed tym, że ma rację. – Ja też nie wiem – odpowiedziałam szczerze. – Ale nie wszystko musi mieć sens”.

- Redakcja
Zaczęło się od kartki. Zwykłej, białej kartki, na której wydrukowałam: „Proszę nie trzaskać drzwiami”. Przykleiłam ją na drzwiach wejściowych do klatki, bo nie dało się już wytrzymać. Co noc ktoś wracał, późno, czasem po północy, i z hukiem walił drzwiami tak, że dzwoniło w szybach. Nie wiedziałam, kto to był. Wiedziałam tylko, że mam dość. Że odkąd wróciłam po rozwodzie do tego bloku z wielkiej płyty, cisza była jedynym luksusem, na jaki mogłam sobie pozwolić. Tydzień później zauważyłam, że moje wycieraczki w samochodzie zostały wymienione na nowe. Nikt się nie przyznał, ale czułam, że to on. Mężczyzna z trzeciego piętra. Niski, łysy, z psem w typie mopsa. Nie odpowiedział na kartkę, nie powiedział „dzień dobry”, tylko po prostu kupił mi wycieraczki. I tak się zaczęło.
Zaczęło się coś dziwnego
– To ty tę kartkę przykleiłaś? – zapytał, gdy wyciągałam listy ze skrzynki.
Zamarłam. Odwróciłam się powoli. Stał na schodach w szarej bluzie z kapturem, z psem u boku. Patrzył bez uśmiechu, ale bez agresji. Tak po prostu, jakby go to naprawdę interesowało.
– A co, nie można? – odpowiedziałam ostrożnie.
– Można – skinął głową. – Tylko… to ja trzaskam.
Zapadła chwila ciszy. Patrzyliśmy na siebie jak dwie obce planety, które nagle się spotkały.
– Aha – powiedziałam w końcu. – No to może… nie trzaskaj?
Pokręcił głową z czymś jakby zawstydzeniem.
– Nie chcę. Znaczy, nie specjalnie. Zamek się zacina. Mam siłę, to szarpnę. Przepraszam, jeśli cię to budzi.
– Budzi – przyznałam. – Mam sypialnię przy wejściu. Myślałam, że to dzieciaki z góry…
– Nie – uciął krótko. – To ja.
Przez chwilę myślałam, że na tym koniec. Ale następnego dnia zauważyłam, że drzwi już nie trzaskają. A dwa dni później – te wycieraczki. Nowe, eleganckie, dokładnie takie jak te, które oglądałam ostatnio w sklepie, ale nie kupiłam, bo stwierdziłam, że nie czas na fanaberie. Chyba dostałam je na przeprosiny.
– Ty to zrobiłeś? – zaczepiłam go, gdy mijał mnie na schodach. Spojrzał tylko krótko i mruknął:
– Może.
– Dziękuję – powiedziałam cicho.
Nie odpowiedział. Ale pies podbiegł i polizał mnie po dłoni. Może to on był łącznikiem między nami. A może po prostu zaczynało się coś dziwnego.
Coś we mnie drgnęło
Zaczęliśmy na siebie trafiać częściej. Nie wiem, czy to przypadek, czy może on wiedział, kiedy wychodzę. A może ja podświadomie wybierałam momenty, kiedy był z psem. Nie powiedział mi, jak ma na imię. Ale jego pies miał obrożę z imieniem „Bobi”, więc zaczęłam na niego mówić „pan Bobi”. Któregoś popołudnia wracałam zmęczona, z torbą z zakupami, której reklamówka rozdarła się przy wejściu. Pomarańcze potoczyły się po schodach. Przeklęłam pod nosem. Schyliłam się, ale wtedy usłyszałam:
– Stój. Ja zbiorę.
To był on. Ukląkł przy schodach i łapał pomarańcze jak dzieci piłki na WF-ie. Potem wyciągnął jedną i obdarł ją zębami ze skórki. Podał mi ją na otwartej dłoni.
– Weź tę. Słodka. Sprawdziłem.
Parsknęłam śmiechem, nie potrafiąc się powstrzymać.
– Co ty robisz? – zapytałam.
– Obieram ci mandarynkę. Na schodach. Bo wiesz, nie mam warunków.
Usiadł obok mnie, jakby to było najnormalniejsze na świecie. Ja też usiadłam. Jadłam mandarynkę, on głaskał Bobiego, a przez chwilę wszystko wydawało się nieskomplikowane.
– Pracujesz? – zagadnęłam po chwili.
– Czasami. W nocy. Serwisuję windy. Wiem, to nie brzmi romantycznie.
– Nie musi. Przynajmniej nie robisz w marketingu – mruknęłam.
– Ty robiłaś? – zapytał.
– Mhm. Do czasu. Potem rozwód. I teraz robię mniej, żyję więcej.
Kiwnął głową. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy.
– Fajnie tu z tobą – powiedział cicho. – Tak… spokojnie.
Poczułam, jak coś we mnie drgnęło. To był początek czegoś miękkiego, jeszcze nienazwanego.
Pomyślałam, że nie powinnam
Wychodziłam z mieszkania z pustą butelką po winie, gdy drzwi jego mieszkania otworzyły się dokładnie w tym samym momencie. Jakbyśmy się umówili. Jakby ktoś zaprogramował nasz czas.
– Cześć – powiedziałam, zaskoczona.
– Cześć – odpowiedział. W jednej ręce miał smycz, w drugiej coś, co wyglądało jak mały, złożony taboret. – Idziesz gdzieś?
– Tylko wyrzucić szkło.
– A potem?
Zatrzymałam się. Przez sekundę pomyślałam, że może nie powinnam. Że to za szybko. Ale wypowiedziałam to zanim zdążyłam się powstrzymać:
– A potem mogę iść z tobą. Gdziekolwiek idziesz.
Uśmiechnął się. Po raz pierwszy widziałam ten uśmiech. Był nieśmiały, prawie dziecinny.
– Idę na dach.
– Na dach?
– Tak. Bobi lubi patrzeć na świat z góry. I ja też.
Nie pytałam więcej. Pojechaliśmy windą na samą górę, potem po schodkach technicznych. Dach był płaski, z widokiem na blokowisko, jak z filmu o samotności. Rozłożył ten mały taboret i podał mi rękę, żebym usiadła. On usiadł na betonowym murku.
– Tu się nie słyszy miasta – powiedział.
Bobi położył się przy naszych nogach. Milczeliśmy. Miałam wrażenie, że jestem dokładnie tam, gdzie powinnam być. Po raz pierwszy od bardzo dawna.
W końcu zapytałam:
– Jak masz na imię?
Spojrzał na mnie. Cisza trwała trochę za długo.
– Michał – powiedział w końcu.
– Ilona – odpowiedziałam.
Spojrzał na mnie jeszcze raz. I przez chwilę miałam wrażenie, że mógłby mnie pocałować. Ale nie zrobił tego. Tylko podał mi mandarynkę. Którą obrał wcześniej.
Nie wszystko musi mieć sens
Następnego dnia długo nie mogliśmy się spotkać. Mijaliśmy się na klatce – raz ja z siatką, raz on z psem. Wymienialiśmy krótkie spojrzenia. Uśmiechy. Ale jakby coś się zmieniło. Był bardziej nieobecny. Ja bardziej nerwowa. Wieczorem usiadłam na schodach z herbatą. Może trochę liczyłam, że wyjdzie. Może trochę udawałam, że tego nie robię. Drzwi jego mieszkania skrzypnęły o 21:16.
– Herbata? – zapytałam, zanim zdążyłam się zastanowić, czy to nie głupie.
Zatrzymał się. W ręku miał worek ze śmieciami. Bobi pisnął cicho, jakby wiedział, że coś się zawiesiło.
– Kiedyś piłem za dużo kawy. Teraz herbata mnie przeraża – powiedział i usiadł obok mnie.
– Zimno dziś – powiedziałam, by coś powiedzieć.
– Mhm – mruknął. – Nie lubię listopada. Miesiąc, który nic nie obiecuje.
Popatrzyłam na niego. W cieniu schodów wyglądał inaczej. Starszy. Zmęczony.
– Michał… wszystko w porządku?
Wzruszył ramionami.
– Po prostu nie wiem, czy dobrze robię.
– Co?
Zamilkł na chwilę.
– Że zbliżam się do ciebie.
Zamurowało mnie. I poczułam coś, czego się nie spodziewałam – lęk. Ale nie przed nim. Przed tym, że ma rację.
– Ja też nie wiem – odpowiedziałam szczerze. – Ale nie jestem już w wieku, w którym warto się zastanawiać, czy wszystko ma sens.
Spojrzał na mnie. Cicho, bez żadnego gestu. A potem zrobił coś najzwyklejszego na świecie. Dotknął mojej dłoni. Nie mocno. Po prostu położył na niej swoją. Nie musiał nic mówić. Wiedziałam, że właśnie przechodzimy przez jakąś niewidzialną granicę. I przeszliśmy. Bez pocałunków, bez czułości.
Potraktował mnie jak powietrze
Rano zszedł na dół, kiedy ja już wychodziłam. Miał na sobie tę samą bluzę co zawsze. Bobi szedł przed nim, dumny jak mały książę. Chciałam się uśmiechnąć. Powiedzieć „cześć”. Może dotknąć jego ramienia. Ale on spojrzał gdzieś obok mnie.
– Cześć – rzuciłam niepewnie.
Nic. Ani słowa. Przeszedł obok, jakbym była powietrzem. Bobi tylko zerknął i pisnął cicho. Zatrzymałam się przy skrzynkach. Patrzyłam za nim, jak schodzi po schodach, nie odwracając się. W ręce miał tylko smycz. Weszłam do windy. Serce waliło mi jak głupie. Co się stało? Nie było przecież żadnego wybuchu. Nie pokłóciliśmy się. Nie zrobiłam nic złego. A może właśnie to było najgorsze, że nie wiedziałam. Że coś pękło bez żadnego dźwięku, bez ostrzeżenia. Wieczorem znów wyszłam z kubkiem herbaty. Usiadłam na schodach. Czekałam. Nie wyszedł. Nie wyrzucił śmieci. Nie wypuścił psa. Nawet drzwi nie skrzypnęły. Spojrzałam na klatkę schodową, na sufit z odpryskami farby, na barierki, które znałam na pamięć. I wtedy pomyślałam, że może właśnie o to chodziło. Może nie wszystko, co zaczyna się od mandarynki, musi skończyć się pocałunkiem. Może nie każdy gest prowadzi do bliskości. Czasem ludzie po prostu potem… nie patrzą sobie w oczy.
Może liczyłam na zbyt wiele
Minęły trzy tygodnie. Nie wiem, czy się wyprowadził. Może po prostu przestał wychodzić, przestał trzaskać drzwiami. Bobiego też nie widuję. A może to ja zaczęłam wychodzić o innych godzinach. Żeby nie ryzykować. Czasami mam ochotę zapukać do jego drzwi. Zapytać, co się stało. Ale wiem, że nie zapukam. Bo za dobrze znam ten mechanizm. Człowiek najpierw daje za dużo, potem chowa się w cień, a na końcu udaje, że nic się nie wydarzyło. Czasem spotykam go na klatce. Mija mnie. Nie patrzy. Ja też nie patrzę. Może nie wszystko musi mieć swój ciąg dalszy. Może wystarczyła mandarynka, krótki dotyk dłoni, jedno „fajnie tu z tobą” i jedno uniesienie za dużo na dachu. I może właśnie tak powinno być.
Ilona, 46 lat
Czytaj także:
- „Zamieszkałem na wsi, gdzie znalazłem miłość. Nasze uczucie rozkwitło niespodziewanie niczym dzika róża w moim ogrodzie”
- „Mój ojciec bawi się w swatkę i na siłę szuka mi męża. Mam dosyć aranżowanych randek z synami jego znajomych ze wsi”
- „Na wsi znalazłam miłość życia. Opalony rolnik sprawił, że oblałam się rumieńcem bardziej czerwonym niż mak polny”