Reklama

Z Krzyśkiem poznaliśmy się w domu dziecka i tam zaprzyjaźniliśmy. Trafiłem tam po wypadku, w którym zginęli moi rodzice i siostra. Tylko ja się uratowałem. Nie miałem nikogo, żadnej rodziny, więc oddano mnie do bidula. Krzysiek już tam był. Wiedział, jakie panują zasady. To on uratował mnie przed napaścią starszych chłopaków, którzy lubili wyżywać się na słabszych. Był silny, silniejszy nawet niż chłopcy dużo starsi od niego. Wszyscy wiedzieli, że lepiej z nim nie zaczynać.

Reklama

– On jest ze mną! Wara od niego – powiedział do chłopaków, którzy otoczyli mnie szczelnym kordonem.

– Nie ma sprawy – rozstąpili się.

Od tej pory ja i Krzysiek trzymaliśmy się razem, nawet po opuszczeniu bidula.

Uzdrawiam ciało, nie duszę

Krzysiek był sportowcem, lekkoatletą. Niestety, poważna kontuzja wykluczyła go z wyczynowego sportu. Został fizjoterapeutą. Słyszałem od pacjentów, że był bardzo dobry w swoim fachu. Ja zostałem policjantem. Mimo iż każdy miał swoje życie, wciąż się przyjaźniliśmy. Spotykaliśmy się przynajmniej raz w tygodniu u mnie lub u niego.

Zobacz także

– Jak tam twoje pacjentki, Krzychu? – spytałem go prowokująco. – Żadna nie ciągnie cię do ołtarza?

– Zwariowałeś? – Krzysiek był bardzo poważny. – Moje pacjentki to starsze, schorowane damy, nie w głowie im małżeństwo…

Byś się zdziwił, wiedząc z jakimi dziwacznymi sprawami spotykamy się w policji. A jak postępy u tej pani na wózku? – zmieniłem temat.

Krzysiek kiedyś opowiadał, że ma pacjentkę po poważnym wypadku, która powoli odzyskuje władzę w nogach. Wziął sobie za punkt honoru, że musi ją postawić na nogi.

– Bardzo się stara, walczy, chociaż ostatnio widzę, że straciła zapał. Jakoś się w sobie zapadła. Nie wiem, o co chodzi.

– Ma jakieś problemy? – domyślałem się.

– Pewnie tak, ale się nie zwierza… – odrzekł Krzysiek. – Ja nie jestem od uzdrawiania dusz, tylko ciała. Nie chcę zadawać za dużo pytań. Wiesz, jak jest.

Jeśli masz dowody, słowa nie powiem

Tydzień później z rana dostałem od Krzyśka esemesa z jednym słowem „policja”. Nietrudno było się domyślić, że został zatrzymany przez moich kolegów. Pytanie tylko, co nabroił? Nie podejrzewałem swego przyjaciela o żadne poważne przestępstwo. Trzeba było jednak rzecz wyjaśnić. Zadzwoniłem do dyżurnego.

– Wysyłałeś radiowóz po Krzysztofa M. na Zielną? – spytałem.

– Tak, już tu jadą – odpowiedział.

Co zmalował? – dociekałem.

– Wygląda na to, że pana kolega jest zamieszany w zabójstwo…

– Ożeż! – zdusiłem przekleństwo. – To bzdura! Kto prowadzi?

– M.– odpowiedział dyżurny i odłożył słuchawkę.

Żaden policjant nie lubi, gdy mu się koledzy wcinają do śledztwa. Rysiek M. nie był wyjątkiem, ale ja musiałem się dowiedzieć, w co wmieszał się mój przyjaciel. Poszedłem do pokoju komisarza M.

– Czemuż to, Januszku, zawdzięczam twoją wizytę? – spytał niechętnie, gdy rozsiadłem się naprzeciw.

– Krzysztof M.… Wiesz, o kim mówię – odpowiedziałem.

– No tak… – mruknął Rysiek. – Poważna sprawa. Kim dla ciebie jest ten M.? – spytał komisarz. – Wiesz, że nie mogę… – nie dokończył.

– Rysiek, jeśli masz dowody, słowa nie powiem – M. to mój „brat” z bidula! Nie jesteśmy rodziną, ale…

– Idź już! – zakończył rozmowę komisarz, patrząc mi surowo w oczy.

Wiedziałem, że policyjną robotę wykona bardzo rzetelnie.

Twój koleżka jest w czarnej d...

Kilka godzin później się dowiedziałem. Otóż właściciel fabryki mebli kuchennych, Zbigniew K., wróciwszy z delegacji, zastał w domu zamordowaną żonę, Grażynę K. Kobietę uduszono. Ostatnią osobą, która ją widziała poprzedniego wieczora był fizjoterapeuta Krzysztof M. Grażyna K.­ była jego pacjentką od ponad pół roku. To o niej mówił Krzysiek.

– Ten M. przychodził do nas co drugi dzień – zeznawał Zbigniew K. – Twierdził, że żona będzie chodzić, opowiadał, że robi postępy. A przecież lekarze po wypadku mówili, że nie ma szans, by Grażyna wróciła do dawnej sprawności. Jestem pewien, że ją mamił obietnicami, a sam dokładnie penetrował mieszkanie.

– Co zginęło z mieszkania? – spytał Rysiek M.

– Jeszcze dokładnie nie sprawdzałem – K. unikał konkretnej odpowiedzi.

– Ale chyba nie ma biżuterii żony i gotówki na bieżące wydatki. Żona to trzymała w komodzie w swojej sypialni.

– Proszę w takim razie dokładnie spisać, co zginęło – poprosił M. – Biżuterię trzeba opisać bardzo szczegółowo, bardzo pomocne mogą być zdjęcia, na których widać te precjoza.

– Twój koleżka jest w czarnej d... – stwierdził potem Molenda. – Prokurator wydał nakaz przeszukania jego mieszkania i samochodu.

Idź stąd, pókim dobry…

Byłem pewien, że Krzysiek nie okradł państwa K., a tym bardziej nie zamordował swojej pacjentki. Za dobrze go znałem. Nie był łasy na pieniądze. Był dumny, że dzięki niemu Grażyna K. będzie chodzić. Znacznie bardziej niż na pieniądzach zależało mu na sukcesie jego terapii, co potwierdzałoby jego fachowość. Rozmawialiśmy o tym wiele razy. Teraz musiałem wyciągnąć go z aresztu.

W aktach sprawy znalazłem klinikę ortopedyczną, w której leczono Grażynę K. po wypadku. Chciałem porozmawiać z ortopedą, który ją prowadził. Doktor początkowo zasłaniał się tajemnicą lekarską, ale w końcu uległ moim argumentom.

– Czy jest możliwe, żeby osoba z podobnymi obrażeniami, co pani K., znowu zaczęła chodzić? – spytałem.

– Owszem, ale to się rzadko zdarza, bo wymaga wielu miesięcy ciężkich i bolesnych ćwiczeń – odpowiedział lekarz. – Nie wszyscy pacjenci dają radę. Wiele też zależy od fizjoterapeuty.

Doktor zgodził się, w razie potrzeby, powiedzieć to samo komisarzowi.

Rysiek wrócił z przeszukania bez żadnych rewelacji. Przetrząśnięto centymetr po centymetrze mieszkanie Krzyśka, a także jego samochód i nic nie znaleziono.

– Jeśli tego gdzieś nie ukrył, jest niewinny – stwierdził śledczy M.

– Sprawdziłbym, czy tego wieczora K. była jego ostatnią pacjentką – podpowiedziałem koledze. – Jeśli nie, to ile czasu miał na przyjazd i czy się spóźnił. Porównasz to z czasem, kiedy ją zamordowano…

– Stary, ja naprawdę wiem, co mam robić – obruszył się komisarz.

– Jestem tego pewien, ale ci jeszcze powiem, że lekarz pani K. uważa, że ona mogła znowu chodzić. Tu masz kontakt do niego – położyłem na biurku kartkę. –

– Janusz, błagam. Idź stąd, pókim dobry… – zirytował się Molenda.

Trzeba to powiedzieć komisarzowi

Wiedziałem, że Rysiek dokładnie sprawdzi to, co powiedziałem. I rzeczywiście jeszcze tego samego dnia Krzysiek wyszedł na wolność, a ja czym prędzej pognałem do jego mieszkania.

– Dzięki za pomoc – powiedział, gdy wieczorem przyszedłem z piwem. – Mam nadzieję, że więcej mnie nie będą szarpać.

– Rysiek M. jest bardzo dokładny – powiedziałem. – Myślę, że wierzy w twoją niewinność. Jak sądzisz, kto jest mordercą, pacjentka zwierzała ci się…?

– Czasami rozmawialiśmy nie tylko zdrowiu – Krzysiek niechętnie mówił o sprawach pacjentów. – Mówiła, że martwi się o męża. Kiedyś był hazardzistą. Podejrzewała, że wrócił do nałogu. Poznała to po zachowaniu męża. Podobno kilka razy bardzo się o to pokłócili.

– Trzeba to powiedzieć komisarzowi. To K. rzucił na ciebie podejrzenie, że zamordowałeś mu żonę. Twierdził, że ją omamiłeś opowieściami, że będzie chodziła, a naprawdę chodziło ci o przeszukanie mieszkania i zabranie kosztowności.

– To kłamstwo, ona naprawdę mogła chodzić – zdenerwował się Krzysiek.

Wybrałem numer komisarza i opowiedziałem mu to, czego dowiedziałem się od kumpla. Byłem prawie pewien, że za morderstwem Grażyny K. stoi jej mąż.

Komisarz Molenda nie zasypiał gruszek w popiele. Jego ludzie zabrali się za prześwietlanie firmy kierowanej przez Zbigniewa K.

Oddawał się innym rozrywkom

Fabryka Mebli Kuchennych była dziełem teścia Zbigniewa K., który był stolarzem. Gdy jego córka Grażyna wyszła za mąż, po pewnym czasie, przekazał stery zięciowi. Trzeba przyznać, że ten bardzo unowocześnił fabrykę. Z niedużego zakładu robiącego meble na wymiar, powstała spora fabryka produkująca meble na eksport i rynek krajowy.

Interes prosperował znakomicie. Gdy teść zmarł, zostawił córce swoje udziały w firmie. Zbigniew K. rządził w fabryce, której właścicielem była jego żona. Podobno taka sytuacja nie bardzo mu odpowiadała. Jego żona trzymała kasę. Kowalik dysponował jedynie swoją pensją – niemałą wprawdzie, ale niewystarczającą na wybujałe potrzeby szefa fabryki. Na tym tle między małżonkami często dochodziło do kłótni.

Pocieszenia szukał w hazardzie. Został stałym bywalcem kasyna. Jego skromne, prywatne dochody nie starczały na grę, więc podbierał pieniądze z firmy. Fabryka zaczęła kuleć. Grażyna Kowalik w porę zareagowała. Zmusiła męża, by poszedł na terapię, sama zaś wyprowadziła firmę na prostą. „Uzdrowiony” Zbigniew K. ponownie został szefem dobrze prosperującej fabryki. Nie odwiedzał już kasyna. Oddawał się innym rozrywkom. Lubił spędzać czas w ramionach pań.

Niezbyt ostrożne zachowanie spowodowało, że bujne życie pana Zbigniewa stało się tajemnicą poliszynela w fabryce, a także w mieście. O jego wypadach za miasto dowiedziała się żona. Pani Grażyna poczuła się urażona i upokorzona. Dumna kobieta nie miała zamiaru tolerować takiego stanu rzeczy. Przyjechała do zakładu i postawiła sprawę jasno. Jeśli małżonek nie zakończy swoich romansów, ona zakończy jego karierę. Tę awanturę słychać było w całym biurze.
Zbigniew K. ugiął się wobec argumentów żony i wydawałoby się, że sytuacja wróciła do normy.

Zagrał va banque

Miesiąc później Grażyna K. wracała od przyjaciółki mieszkającej poza miastem. Mijając motel „Pod koniem”, zauważyła na parkingu samochód męża. Postanowiła złapać drania na gorącym uczynku, przy okazji wytarmosić za włosy jego kochankę. Banknoty o odpowiednim nominale przekonały recepcjonistę, by podał numer pokoju. Pani Grażyna wpadła tam niczym tajfun. Mąż dostał torebką w łeb, kobiecie udało się zwiać.

Co było dalej, nigdy dokładnie nie udało się ustalić. Wiadomo jedynie, że po szarpaninie kochankowie uciekli z pokoju i wskoczyli do samochodu. Tak zeznał recepcjonista. Grażyna K. swoim mercedesem pojechała za nimi.
Nikt nie wie, jak doszło do wypadku. Nikt go nie widział. Biegłym udało się odtworzyć, że na ostrym zakręcie mercedes pani K. wpadł w poślizg. Kobiecie nie udało się opanować samochodu. Auto owinęło się wokół drzewa. Nadjeżdżający kierowcy zawiadomili policję i pogotowie. Aby wyjąć ranną z auta, trzeba było specjalistycznym sprzętem odciąć dach mercedesa. Kowalik w stanie ciężkim trafiła do szpitala, gdzie podobno jej mąż czuwał przy łóżku. Po dwóch miesiącach pani Grażyna trafiła do kliniki ortopedycznej. Stamtąd wróciła do domu i zatrudniła fizjoterapeutę, Krzysztofa M.

To wszystko ustalili funkcjonariusze współpracujący z komisarzem M. Fabryka znowu kulała, bo Zbigniew K. wpadł w szpony hazardu i bardzo potrzebował pieniędzy.

Obserwowałem kolejne przesłuchanie Kowalika zza weneckiego lustra. Rysiek M. zagrał va banque:

– Dlaczego zlecił pan zamordowanie swojej żony? – spytał prosto z mostu.

– Ja nie! Nie rozumiem… Co pan mi tu? – plątał się zaskoczony K.

Proszę się nie unosić, tylko odpowiedzieć na pytanie – zgasił go M. – Dlaczego kazał pan zamordować żonę?

– Ale co pan mówi?! Ja nie…

– Niech pan to wreszcie wydusi, dlaczego zamordował pan żonę?

– To nie ja, nie, to nie ja!

– Kto wykonał zlecenie?

– Polecono mi jednego fachowca…

– Dlaczego zginęła pańska żona?

– Ona trzymała całą kasę, ja harowałem za grosze. Chciałem żyć na poziomie!

– Niepotrzebnie zlecił pan to zabójstwo. Pańska żona miesiąc temu zmieniła testament. Cały swój majątek zapisała klinice ortopedycznej i tamtejszej fundacji. Drobną kwotę dostał też ten fizjoterapeuta, którego pan oskarżył o morderstwo!

– Pan kłamie! – wrzasnął.

A potem trzęsąc się jak w ataku padaczki, opadł na krzesło.

– Akurat teraz mówiłem prawdę – dobił go M.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama