Reklama

To było nasze pierwsze spotkanie od czasu, gdy przeszedłem na emeryturę. Siedzieliśmy przy piwie w naszej ulubionej knajpie. Lokal znajdował się obok stacji transformatorowej i zakładów energetycznych, i był odwiedzany głównie przez pracowników tej firmy.

Reklama

Wraz z Wieśkiem, Mirkiem i Olkiem tworzyliśmy tam najmniejszą brygadę remontową. Piątym był Maciek, elektryk i kierowca żuka. Wysyłano nas tam, gdzie konieczna była awaryjna naprawa. To były piękne czasy. Bywało, że mocno sfatygowany żuk był nie tylko naszym środkiem transportu, ale i warsztatem, i mieszkaniem.

Stare dobre czasy

Spotkaliśmy się, by powspominać stare dobre czasy. Przepracowaliśmy razem blisko trzydzieści lat. Wiesiek i Olek byli na emeryturze. Mirkowi, który był najmłodszy, też już niewiele brakowało.

– Co z Maćkiem? – spytałem kolegów. – Dlaczego nie ma go z nami? Nie zawiadomiliście go? – zdziwiłem się.

– Nic nie wiesz? – spytał zdziwiony Olek. – Maciek miał wypadek, gdy rok temu wracał do domu. Zderzył się z betoniarką. Nie przeżył!

Zapadła cisza. Każdy wspominał Maćka, fajnego kolegę, doskonałego kierowcę i porządnego człowieka. Do knajpy weszła grupa nowych klientów. Przez chwilę wydało mi się niestosowne, że zajęci są swoimi sprawami, a nie wspominają naszego przyjaciela.

Przy stoliku obok usiadło trzech mężczyzn. Był wśród nich wysoki blondyn, który wydał mi się znajomy. A może tylko mi się zdawało? Często miewałem wrażenie, że gdzieś już widziałem mijaną na ulicy osobę. Kilka razy kogoś nawet zaczepiłem i musiałem się głupio tłumaczyć.

– Pamiętacie, jak kilka kilometrów za Rzeszowem spotkaliśmy na drodze rowerzystę? – zapytał Olek.

– Jasne, pamiętam! – uśmiechnął się Wiesiek. – Był kompletnie pijany. Aby złapać równowagę jeździł od lewej do prawej i z powrotem. Maciek za cholerę nie mógł go wyprzedzić. Jeśli brał go z prawej musiał gwałtownie hamować, żeby nie potrącić faceta.

Ciekawe, czy kiedyś wrócił do domu

Głośny śmiech zwrócił uwagę siedzących przy stoliku obok. Wysoki blondyn zainteresował się naszym opowiadaniem. Na jego twarzy malowało się skupienie. Tak przynajmniej mi się wydawało. Nie zwracaliśmy na to uwagi. W końcu historia była śmieszna, a my byliśmy dumni ze swego postępowania.

– Jechaliśmy za nim chyba z dziesięć minut – powiedziałem.

– Nie przesadzaj! Krócej – poprawił mnie Mirek. – Facet w końcu wpadł do rowu. Pamiętasz?

– Jasne, że pamiętam! – odpowiedziałem. – Zatrzymaliśmy się, żeby zobaczyć, czy nic mu się nie stało. I co widzimy? Drań leży i śpi!

– Ależ się wtedy Maciek wkurzył! – przypomniał Olek. – Jak on przeklinał tego pijaka! W życiu nie słyszałem takiej wiąchy. Bał się, że go potrącił i coś mu się stało. A ten zasnął jak dziecko! To wtedy Maciek wpadł na pomysł, by zafundować mu tę wycieczkę.

– Wrzuciliśmy go śpiącego wraz z rowerem do żuka – śmiałem się głośno, przypominając to zdarzenie. – Pamiętacie? A on cały czas spał jak gdyby nigdy nic. Taki był nawalony!

– Czekaj, czekaj, gdzie go wysadziliśmy? – zastanawiał się Wiesiek.

– Jak to gdzie? Za Opatowem, grubo ponad sto kilometrów dalej. Jak układaliśmy go w rowie i przykryliśmy rowerem, to wciąż spał. Maciek próbował go obudzić, ale nie dał rady, więc zostawiliśmy typa w rowie. Wyobrażacie sobie minę faceta, jak się obudził?

– Gdzie ja jestem?! O Najświętsza Panienko, pomóż? – Olek pokładał się ze śmiechu. – Przecież on w życiu nie był tak daleko od domu. Za grzechy trzeba płacić, a pijaństwo to grzech! Ksiądz na pewno o tym w kazaniu mówił. Facet nie posłuchał i się doigrał.

– Ciekawe, czy dotarł kiedyś do domu – zastanawiał się Mirek.

– Tego się nie dowiemy – zarechotał basem Wiesiek. – Różne numery robiliśmy, panowie, jednak ten z pewnością przebija wszystko. Nasze zdrowie! – podniósł w kufel z piwem.

– Zdrowie! – podnieśliśmy wszyscy kufle i wtedy kątem oka zobaczyłem, jak blondyn siedzący przy sąsiednim stoliku nagle wstaje i wychodzi. Chyba był wzburzony, ale mogłem się mylić.

Wieśka znaleźli w rowie

Od naszego spotkania minęło już dwa lata. Przez ten czas nie udało nam się ponownie spotkać. Nie składało się. Każdy zajęty był własnymi sprawami. W końcu zadzwonił do mnie Mirek.

– Słyszałeś? – zaczął bez żadnych wstępów. – Wiesiek nie żyje!

– Co?! – nie mogłem uwierzyć. – Za godzinę będę w kajpie, to pogadamy! – rzuciłem.

Przyszedł także Olek.

– Wiesiek mieszkał niedaleko mnie i często się spotykaliśmy – zaczął opowiadać Mirek. – Miał niewielką działkę za miastem i lubił tam jeździć na rowerze. Mówił, że to pozwala mu utrzymać kondycję. Trochę się z niego podśmiewałem, ale i zazdrościłem, że mu się chce. Kiedyś mnie namówił na wspólną wycieczkę. Ledwo dojechałem. Wróciliśmy pociągiem – przyznał zawstydzony Mirek.

– No dobra – przerwałem mu. – Powiedz wreszcie, co się stało!

– Spokojnie Michał, spokojnie – Mirek poczuł się obrażony, że go pospieszam, zawsze i we wszystkim był dokładny. – Wszystko po kolei opowiem! Wiesiek zawsze jeździł bocznymi drogami przez las. Nadkładał trochę kilometrów, ale twierdził, że tak jest bezpieczniej i ciekawiej. Bez pędzących samochodów i smrodu spalin.

Zgrzytnąłem zębami. Mirek uwielbiał zbaczać z tematu. Zawsze gdy coś opowiadał, więcej czasu poświęcał na dygresje niż na główny wątek.

– Trzy tygodnie temu byłem z nim umówiony – opowiadał Mirek. – To był poniedziałek. W niedzielę wieczorem miał wrócić z działki, a następnego dnia wybieraliśmy do sklepu, bo mieliśmy kupić piłę tarczową i jeszcze kilka narzędzi. Mirek chciał dobudować zadaszony taras przy domku. Miałem mu pomóc przy tej robocie, bo lubię pracować z drewnem…

Siłą woli powstrzymywałem się przed uduszeniem kolegi. Przecież gimnazjalista z miernym z polskiego umiałby to opowiedzieć zrozumialej i krócej. Już dawno byśmy wiedzieli, jak zmarł Wiesiek. No cóż, po raz kolejny musiałem uzbroić się w cierpliwość. Miruś opowiadał dalej, nie szczędząc nam szczegółów.
Tym razem nie wytrzymał Olek. Też chciał wiedzieć, co się stało.

– Jasna cholera, Miruś – rzekł przez zaciśnięte zęby. – Jeśli nie chcesz mieć podbitego oka, powiedz wreszcie, co się stało! Resztę zostaw na później. Zgoda? – spytał, patrząc na kolegę wzrokiem wściekłego bazyliszka.

– Wiesiek nie pojawił się na spotkaniu – zaczął po swojemu Mirek.

– Dalej! – popędził go Olek.

– Nikt nic nie wiedział – opowiadał Mirek. – Telefon milczał, a żona mówiła, że nie wrócił z działki. Czasami mu się to zdarzało. Zawsze jednak uprzedzał. Tym razem nie zatelefonował. Ania, żona Wieśka, nie wszczęła alarmu, bo sądziła, że wszystko się wyjaśni w poniedziałek. Nic z tego. Pojechaliśmy więc na działkę. Dom był zamknięty, Wieśka nie było ani wewnątrz, ani na posesji. Jego roweru też nie, co mogło oznaczać, że wyjechał. Zadzwoniłem na policję. Był przecież ze mną umówiony. Miejscowy posterunek nie odnotował żadnego wypadku z udziałem rowerzysty. Zgłosiliśmy zaginięcie. Po tygodniu go znaleziono.

Ktoś go uderzył! Kto to był? I dlaczego to zrobił?

– Gdzie?! – krzyknęliśmy chórem.

– Sto kilometrów od działki! Leżał w rowie. Wyglądał, jakby się przewrócił na rowerze. Na głowie miał ślad po uderzeniu kamieniem, jednak w rowie nie było żadnych kamieni – dowiedzieliśmy się od policjantów.

– No i co dalej? Kontynuują śledztwo, próbują coś ustalić? – spytałem.

– Policjanci działają, ale mam wrażenie, że się nie przykładają – stwierdził smutno Mirek.

– Byłeś w tym miejscu, gdzie go znaleziono? – spytał Olek

– Byłem. Policja zawiadomiła Ankę i ją tam zawiozłem. Przyjechaliśmy, gdy jeszcze pracowali technicy. Wyglądał jak ten pijak, co go kiedyś zostawiliśmy w rowie.

– Nieee! – krzyknąłem na całe gardło, aż kilka osób obecnych w kanjpie obejrzało się na mnie. – To niemożliwe! Jesteś pewien?

– Jestem, byłem tam i widziałem na własne oczy – odrzekł Mirek.

– Rozumiesz coś z tego? – Olek zwrócił się do mnie. – Może to przypadek. Przecież to było ponad trzydzieści lat temu. Nawet jeśli ten pijak żyje, to ma ponad osiemdziesiąt lat. Jest zbyt stary, by się mścić. Zresztą skąd by wiedział na kim. Nie widział nas! Ani on, ani nikt inny. Był ciemno.

– Myślisz, że to zemsta? – spytałem.

– Stary, ja nic nie myślę! Ja nie rozumiem, co się stało! Te dwie sprawy mogą nie mieć żadnego związku. To wręcz niemożliwe! – Olek był bardzo pewny swoich słów.

– A jeśli mają? – spytał Mirek.

– Panowie, bez paniki – starałem się mówić spokojnie i rozsądnie.

– Poczekajmy, co wykaże śledztwo. Nie ma żadnych dowodów, że nasz żart sprzed lat wiąże się ze śmiercią Wieśka. Owszem, przyznaję, sprawa jest niejasna. Są pewne podobieństwa. Nie wiemy, dlaczego Wiesiek znalazł się sto kilometrów od działki. To powinna ustalić policja. Czekamy na zakończenie śledztwa. Mirek jest w kontakcie z wdową, wszystkiego się dowiemy.

Pożegnaliśmy się, obiecując, że będziemy się informować o wszystkim, co może mieć związek ze sprawą. Zachowywaliśmy spokój, ale to były tylko pozory. Byliśmy zdenerwowani i zdezorientowani. Nie wiedzieliśmy, co się stało naszemu koledze i jakim cudem znalazł się tak daleko od swojej działki. Kto go tam wywiózł lub dlaczego sam tam pojechał? Żona nic nie wiedziała. Była tak samo zdziwiona jak my. Wiesiek nie miał żadnym wrogów. Był uczciwym, spokojnym człowiekiem. Nigdy nie słyszałem, by z kimś się kłócił lub był skonfliktowany.

Sprawa była bardzo tajemnicza. Wyglądało na to, że śledztwo stoi w miejscu. Jedno było pewne. Przyczyną śmierci naszego kolegi było uderzenie w głowę. W rowie, gdzie znaleziono Wieśka, nie było kamieni. Nie mógł uderzyć się, spadając z roweru. Ktoś go uderzył! Kto to był? I dlaczego to zrobił? Rabunek raczej nie wchodził w grę. Wiesiek nie miał ze sobą pieniędzy ani kosztowności. O co mogło chodzić napastnikowi? Czas mijał, a rozwiązania sprawy nie było. Po trzech miesiącach śledztwo umorzono z powodu niewykrycia sprawców.

Już nie miałem wątpliwości. Ktoś na nas polował!

Kilka tygodni później ktoś napadł na Olka. Doszło do tego wieczorem, gdy nieco podpity wracał od znajomych. Miał wyjątkowe szczęście, bo gdy szarpał się z napastnikiem nadjechała taksówka, którą wcześniej telefonicznie zamówił. Widząc bójkę, kierowca zaczął trąbić i oświetlił walczących. Napastnik przestraszył się i uciekł.

– Przypadek czy napad? – zastanawialiśmy się.

– Nie wiem, co mam o tym myśleć – przyznał się Olek. – Nie zauważyłem, by ktoś mnie śledził. Od czasu, kiedy zginął Wiesiek, znacznie częściej oglądam się za siebie. Gdyby ktoś za mną chodził, wiedziałbym o tym. Najwyraźniej jakiś złodziej szukał łatwego łupu. Zobaczył, że nie trzymam pionu i spróbował szczęścia. Uratował mnie ten taksówkarz.

To było bardzo logiczne i proste wytłumaczenie. Chciałem w nie uwierzyć, ale jakoś nie mogłem. Bardzo to dziwny zbieg okoliczności, gdy ktoś napada na kolejnego z moich kolegów.

Do domu wracałem znacznie dłuższą drogą niż zwykle. Tak dobrałem trasę, bym mógł obserwować, czy ktoś mnie nie śledzi. Nie byłem pewien, czy to nerwy, czy autosugestia, ale miałem wrażenie, że czuję na plecach czyjś wzrok. Ale kiedy się oglądałem, nie widziałem nic podejrzanego.

– Chyba popadam w paranoję – pomyślałem. – Nie ma żadnego powodu, aby ktoś mnie śledził! – powiedziałem do siebie. – Bądź ostrożny! – podpowiadał mi wewnętrzny głos.

Gdy trzy tygodnie później znaleziono w rowie ciało Mirka, już nie miałem wątpliwości, że ktoś na nas poluje. Byłem pewien, że sprawa dotyczy żartu sprzed ponad trzydziestu lat.

Wszyscy się na nas gapili

Spotkałem się z Olkiem. Dokładnie przeanalizowaliśmy nasze spotkanie, gdy siedzieliśmy we czterech w knajpie. Przypomniałem sobie, jak się ubawiliśmy na wspomnienie żartu, który zrobiliśmy pijaczkowi, wywożąc go daleko od miejsca, gdzie wpadł do rowu.

– Wszyscy w knajpie gapili się na nas, jak ryczeliśmy ze śmiechu.

– Przy stoliku obok nas siedział taki wysoki blondyn. Był z kolegami. Pamiętasz? – spytałem Olka.

– Być może ktoś tam był, ale nie zwróciłem uwagi – przyznał. – Podejrzewasz, że to on się nas uczepił? – zapytał z niedowierzaniem.

– Wydawało mi się, że skądś znam tego faceta – stwierdziłem. – Dlatego zwróciłem na niego uwagę. Potem pomyślałem, że jednak się mylę. Nigdy go nie widziałem. Ale zauważyłem, że kiedy opowiadaliśmy o pijanym rowerzyście bardzo uważnie słuchał, choć udawał, że gada ze swoimi kolegami. Kiedy skończyliśmy, gwałtownie się poderwał i wyszedł. Miałem wrażenie, że nasza opowieść bardzo go zbulwersowała.

– No i? Myślisz, że to on? – Olek uniósł brwi. – Przejdź wreszcie, chłopie, do konkretów, bo nie mam dzisiaj głowy do zagadek – pośpieszył mnie.

– Powiem wprost, dzisiaj myślę, że on, ten blondyn znaczy, mógł być spokrewniony z naszym pijaczkiem.

– Nie, to niemożliwe. W taki cudowny zbieg okoliczności trudno uwierzyć. A nawet jeśli jest tak, jak mówisz, to co z tego wynika? – zdziwił się Olek. – Krzywdy pijakowi nie zrobiliśmy. Zmienił tylko lokalizację. To nie jest powód do zabijania.

– A skąd wiesz, co się stało z tym pijaczkiem, jak go zostawiliśmy w tym rowie? – spytałem. – Może tam zmarł z przepicia, a może się przeziębił i rozchorował?

– A może ktoś go znalazł i odwiózł do domu? – przerwał mi Olek. – Stary, wszystko jest możliwe.

– To prawda. Ale dobrze będzie poszukać tego blondyna.

– Jak ty chcesz go znaleźć, Michał?! – dziwił się Olek.

– Skoro tu przyszedł z kolegami, to być może zna ten lokal. Może pracuje w naszych zakładach. Choć rzeczywiście byłby to cudowny zbieg okoliczności. Tak czy owak trzeba poczekać, powęszyć. I jeszcze jedno – byłem śmiertelnie poważny. – Zostało nas tylko dwóch i musimy być bardzo ostrożni. Wygląda na to, że to gra na śmierć i życie –podkreśliłem.

– Nie wiem, czy masz rację, ale zgadzam się z tym, że musimy być ostrożni. Poszukajmy go – zdecydował Olek.

Bywaliśmy w knajpie codziennie. Czatowaliśmy przy wyjściu z zakładów, ale przez trzy tygodnie nie udało nam się wpaść na wysokiego blondyna. Mieliśmy już zakończyć nasze polowanie z braku rezultatów, gdy szukany przez nas mężczyzna pojawił się nagle w bramie zakładu. Dyskretnie zrobiłem fotkę telefonem komórkowym.

– I co dalej? – spytał Olek.

– Wiemy, gdzie pracuje, mamy fotografię. Idziemy na policję. Sami już nic nie zdziałamy – zdecydowałem.

– A jeśli go wypuszczą?

– Zobaczymy.

Nie mógł znaleźć drogi

Mieliśmy szczęście. Trwało śledztwo w sprawie śmierci Mirka. Komisarz niechętnie z nami rozmawiał, ale gdy opowiedzieliśmy mu historię o rowerzyście, zainteresował się tym, co mamy do powiedzenia. Wziął zdjęcie i obiecał, że zajmie się sprawą. Przy okazji okazało się, że nasz żart, jeśli uznać go za przestępstwo, uległ przedawnieniu.

Po kilku tygodniach spotkaliśmy się z komisarzem ponownie.

– Kończymy śledztwo – poinformował nas. – Nie powinienem z wami o tym rozmawiać, ale pomogliście nam, więc posłuchajcie. Okazało się, że wskazany przez nas facet przyznał się do wszystkiego. To jego ojca dawno temu wywieźliście pod Opatów. Stary przeżył, ale obudził się i zgłupiał. Nie wiedział, gdzie jest.

– On pił i zwykle wracał rowerem – opowiadał dalej policjant. – Znał okolicę i zawsze trafiał. Tam, gdzie go zostawiliście, jeździł we wszystkie strony i nie mógł odnaleźć drogi. Był przekonany, że Bóg ukarał go za pijaństwo i zabrał mu dom. Dostał obłędu – wyjaśnił. Miejscowi znaleźli nieszczęśnika wycieńczonego i płaczącego w rowie. Trafił do szpitala. Zawiadomiono milicję. Tydzień później okazało się, że pasuje do rysopisu mężczyzny zaginionego pod Rzeszowem.

To był przecież dobry żart i nauczka dla pijaka…

– Józef, bo tak się nazywał, żył jeszcze wiele lat – kontynuował komisarz. – Jednak nigdy nie odzyskał sprawności umysłowej ani fizycznej. Kiedy jego syn usłyszał waszą opowieść w knajpie, wściekł się. Wy uważaliście swój wyczyn za zabawny. On musiał patrzeć, jak obłąkany ojciec się męczy, rodzina cierpi, a gospodarstwo podupada. Wtedy postanowił się zemścić. Chciał, żebyście posmakowali, jak to jest obudzić się daleko od domu. Wiesława ogłuszył i wywiózł, ale niestety uderzył za mocno. Pana Olka zobaczył, jak nietrzeźwy wychodzi od znajomych. Chciał pana złapać i też wywieźć. Nie udało mu się, bo spłoszył go taksówkarz. Z Mirkiem już się nie patyczkował. Zatłukł go, kiedy ten chciał uciec – wyjaśnił komisarz.

Reklama

– Popatrz, Michaś – odezwał się mój kolega, gdy wyszliśmy z komendy. – Taki fajny numer wykręciliśmy, to był przecież dobry żart i nauczka dla pijaka. A wyszło z tego tyle nieszczęścia! Bez sensu!

Reklama
Reklama
Reklama